Drzwi tam jednak były.
Coś chwyciło go za poły, gdy przez nie wybiegał. Wyrwał się, słysząc trzask rozdzieranej marynarki. Zatrzasnął drzwi i uszy rozdarł mu ryk bólu — nieludzki ryk. Jednak nie odwrócił się, by przeprosić. Uciekł.
Obejrzał się za siebie dopiero wtedy, gdy — o przecznicę dalej — usłyszał z tyłu huk strzału i poczuł przeszywający ból, jakby ktoś smagnął go po ramieniu rozżarzonym do czerwoności pogrzebaczem.
Wtedy odwrócił się na sekundę. Purpurowy potwór wciąż go ścigał. Znajdował się w połowie drogi między drzwiami drogerii a Keithem. Jednak mimo swych długich nóg stwór biegł wolno i niezdarnie. Niewątpliwie łatwo będzie przed nim umknąć.
Purpurowy potwór nie miał żadnej broni. Kula, która przeorała ramię Keitha, została wystrzelona przez małego drogistę stojącego w progu z wielkim, staroświeckim rewolwerem w dłoni. Właśnie ponownie składał się do strzału.
Wpadając w ciasne przejście między dwoma budynkami Keith usłyszał huk, ale kula musiała przelecieć obok, bo nie poczuł bólu.
Znalazł się w ciasnym zaułku i przez jedną przerażającą chwilę myślał, że zapędził się w pułapkę bez wyjścia. Na końcu przejścia widział tylko wysoki ceglany mur, zbyt wysoki, by się nań wdrapać. Jednak kiedy do niego dotarł, zobaczył po obu stronach drzwi do budynków, a jedne z nich były otwarte na oścież. Keith nie próbował otwierać zamkniętych drzwi; wpadł w te otwarte, po czym zatrzasnął je za sobą i zaryglował.
Stanął w mroku korytarza, dysząc ciężko i rozglądając się wokół. Na prawo miał schody wiodące w górę; po przeciwnej stronie były drugie drzwi — niewątpliwie prowadzące na zewnątrz.
Nagle Keith usłyszał łomotanie do drzwi, którymi tylko co wbiegł; łomotanie i gwar podniesionych głosów.
Keith popędził do drugich drzwi, przeszedł przez nie i znalazł się w innym zaułku. Przebiegł między dwoma budynkami stojącymi frontem do następnej przecznicy i zwolniwszy kroku w miarę zbliżania się do narożnika, wyszedł na ulicę i ruszył przed siebie równym krokiem.
Skręcił w bok kierując się ku widocznej nie opodal głównej ulicy, lecz natychmiast przystanął. Ulica była dość ruchliwa i zatłoczona. Ale czy tłum oznaczał niebezpieczeństwo? Stał w cieniu drzewa kilkanaście kroków od narożnika i patrzył.
To, co widział, wyglądało na zwyczajną ulicę zwykłego małego miasteczka — ale tylko przez chwilę. Później dostrzegł idące ramię w ramię dwa purpurowe potwory. Oba przewyższały nieco rozmiarami tego, który zaatakował Keitha w drogerii.
Już same potwory były dość dziwne, ale Keith dostrzegł coś jeszcze dziwniejszego: ludzie na ulicy nie zwracali na nie uwagi. Czymkolwiek były, zostały… zaakceptowane. Były czymś zwyczajnym. Tu było ich miejsce.
Tu?
Znów to słowo. Jak, kiedy, gdzie było to t u?
Cóż to za zwariowany Wszechświat, w którym uważa się za coś zwykłego przedstawicieli obcej rasy wyglądających o wiele okropniej od najstraszliwszych BEM — ów, jakie kiedykolwiek szczerzyły kły z okładek magazynów science fiction?
Cóż to za zwariowany Wszechświat, w którym dawano dwieście dolarów za dwadzieścia pięć centów i próbowano zabić za prezent w postaci półdolarówki? Świat, w którym banknoty nosiły wizerunek Jerzego Waszyngtona i aktualne daty; w którym wydawano — na szczęście wciąż tkwiące w jego kieszeni — bieżące i tylko nieznacznie zmienione numery Surprising Stories i Perfect Love Stories?
Świat astmatycznych fordów model T i podróży kosmicznych?
Musiały być podróże kosmiczne. Te purpurowe stwory nie mogły pochodzić z Ziemi — jeżeli to była Ziemia. A kiedy Keith zapytał drogistę o rakietę, ten odparł: „Ląduje co noc”.
A potem… co takiego krzyczał drogista do purpurowego potwora, który zaatakował Keitha? „Arkturiański szpieg”. Przecież to absurd. Arktur jest oddalony o całe lata świetlne. Cywilizacja, która wciąż używała forda T, mogła udoskonalić technikę lotów na Księżyc, ale na Arktura? Czyżby źle zrozumiał?
Drogista nazwał potwora Lunańczykiem. Imię własne, czy też nazwa mieszkańca Luny, Księżyca?
„Ląduje co noc”, powiedział drogista. „Już powinna być. W każdej chwili spodziewam się gości”.
Dwumetrowi goście pokryci purpurową sierścią?
Nagle Keith uświadomił sobie, że boli go ramię i coś ciepłego, lepkiego cieknie mu po ramieniu. Spojrzał i stwierdził, że cały rękaw sportowej marynarki ma przesiąknięty krwią; krwią, która w słabym świetle wydawała się raczej czarna niż czerwona. W miejscu, udzie trafiła kula, w materiale została wyszarpana dziura.
Musiał opatrzyć ranę i zatrzymać krwawienie.
Może pójść dalej, poszukać policjanta (czy są tu policjanci?) i oddać się w ręce władz, wyznać prawdę?
Ale jaką prawdę?
Czy mógł im powiedzieć: Wszyscy jesteście w błędzie. To jest Greenville, stan Nowy Jork, Ziemia, USA i mamy czerwiec 1954, zgadza się — ale nie było dotąd żadnych podróży kosmicznych oprócz eksperymentalnej rakiety, która ma wylądować dziś wieczór. I walutą są dolary, nie kredytki, nawet jeśli widnieje na nich podpis Freda M. Yinsona i podobizna Waszyngtona — a te purpurowe potwory spacerujące waszą główną ulicą po prostu nie mają prawa tu być, i facet nazwiskiem L. A. Borden — jeżeli uda wam się go znaleźć — wyjaśni, kim jestem. Przynajmniej mam nadzieję.
To oczywiście niemożliwe. Z tego, co widział i słyszał, była tu tylko jedna osoba, która mogła w to uwierzyć. Ta jedna osoba nazywała się Keith Winton i zostałaby natychmiast zamknięta w najbliższym domu wariatów.
Nie, nie mógł się zgłosić do władz z taką zupełnie nieprawdopodobną historią. W każdym razie jeszcze nie. Nie wcześniej, aż zdąży się zorientować trochę lepiej i zrozumieć, co się stało i gdzie właściwie jest.
Gdzieś, kilka przecznic dalej, zawyły syreny. Ich dźwięk zaczai się zbliżać.
Jeśli te syreny oznaczały to samo tu, co w bardziej znajomym świecie, to były to sygnały wozów policyjnych, które prawdopodobnie ścigały Keitha.
Fakt, że miał krew na marynarce, oraz inne powody skłoniły go do rezygnacji z wyjścia na główną ulicę. Szybko przeszedł na drugą stronę uliczki, skręcił w następny zaułek i kryjąc się w cieniu na tyle, na ile było to możliwe, odsądził się o kilka przecznic od głównej ulicy.
Wtopił się w cień bramy słysząc wycie syreny zbliżającego się radiowozu.
Przejechali.
Może szukali jego, może nie, ale nie miał zamiaru ryzykować. Musiał znaleźć jakieś schronienie; nie mógł błąkać się z krwią na rękawie i — co właśnie sobie przypomniał — marynarce podartej na plecach przez purpurowego potwora.
Po drugiej stronie ulicy dostrzegł napis: „Pokoje do wynajęcia”. Czy odważy się zaryzykować i wynająć pokój? Strumyk krwi cieknącej mu po łokciu przekonał go, że będzie musiał.
Upewnił się, że nic nie nadjeżdża, po czym przeszedł na drugą stronę. Budynek wyglądał jak skrzyżowanie pensjonatu z podłym hotelikiem. Był zbudowany z czerwonej cegły i wchodziło się doń wprost z ulicy. Keith zajrzał przez szklane drzwi.
Za stojącym w małym holu kontuarem nie było nikogo. Z boku zobaczył dzwonek i tabliczkę z napisem: „Dzwonić na recepcjonistę”.
Keith najciszej, jak umiał, otworzył drzwi i zamknął je za sobą w taki sam sposób. Podszedł na palcach do kontuaru i spojrzał na wiszącą w głębi tablicę. Składała się z szeregu przegródek. W niektórych była poczta, w innych klucze.
Ostrożnie rozejrzał się na boki, po czym przechylił się przez kontuar i wyjął klucz z najbliższej przegródki. Klucz miał numer 201.
Znów rozejrzał się wokół. Nikt go nie widział.
Na palcach wszedł na schody. Były wyłożone dywanem i nie skrzypiały.
Nie mógł wybrać lepszego pokoju. Drzwi numeru 201 znajdowały się na wprost schodów.
Znalazłszy się wewnątrz przekręcił klucz w zamku i zapalił światło. Jeżeli tylko mieszkaniec pokoju 201 nie wróci w ciągu następnych trzydziestu minut, miał szansę.
Zdjął płaszcz i koszulę, po czym obejrzał ranę. Była bolesna, ale nie niebezpieczna, chyba że wda się infekcja. Rozcięcie było dość głębokie, ale krwawienie już zaczynało ustawać.
Zajrzawszy do szuflad komody upewnił się, że nieobecny mieszkaniec pokoju numer 201 miał koszule — i to na szczęście tylko pół numeru mniejsze — po czym podarł swoją i użył jej do zabandażowania ramienia owijając ją wokół raz za razem, tak by krew przesiąkała przez nią bardzo wolno, jeżeli w ogóle.
Później zarekwirował jedną z cudzych koszul — wybrał ciemnoniebieską, ponieważ jego własna była biała — i jeden z krawatów.
Zajrzał do szafy ściennej i znalazł w niej trzy garnitury. Wybrał ciemnoszary, kontrastujący z jego własnym, jasnobrązowym, którego marynarka i tak była beznadziejnie podarta i zakrwawiona. W szafie leżał też słomkowy kapelusz. Z początku Keith myślał, że będzie dla niego zbyt duży, ale gdy podłożył zwitek papieru pod potnik kapelusza, okazał się w sam raz. Po całkowitej zmianie ubrania i w kapeluszu — przedtem był bez nakrycia głowy — Keith wątpił, czy nawet drogista rozpoznałby go na ulicy. A policja będzie szukać mężczyzny w podartej jasnobrązowej marynarce. Drogista z pewnością widział rozdarcie.
Pospiesznie oszacował wartość rzeczy, które sobie wziął, i przeliczywszy po przybliżonym kursie zostawił na biurku banknot pięćsetkredytkowy. Pięćdziesiąt dolarów powinno wystarczyć; garnitur, który przedstawiał największą wartość, nie był ani drogi, ani nowy. Zwinął swoje ubranie w węzełek i opakował kilkoma gazetami znalezionymi w garderobie. Mimo że miał wielką ochotę je przejrzeć i przeczytać, obojętnie jak stare mogły się okazać, wiedział, że najpierw musi się stąd wydostać i znaleźć bezpieczne miejsce. Człowiek, którego pokoju użył, mógł wrócić w każdej chwili.
Keith otworzył drzwi i nasłuchiwał. Z małego holu na dole nadal nie dochodził żaden dźwięk. Keith zszedł po schodach równie cicho, jak na nie wszedł.
W holu przystanął, zastanawiając się, czy nie zadzwonić i nie zapytać o wolny pokój. Nie, zdecydował, to zbyt ryzykowne. Recepcjonista zapamięta szary garnitur, słomkowy kapelusz i zawiniątko pod pachą. Kiedy później właściciel tych rzeczy wróci do siebie, zauważy, czego brak, i powie recepcjoniście, ten może skojarzyć te dwa fakty ze sobą.
Wyszedł na ulicę. Teraz, jak tylko zdoła pozbyć się gdzieś zawiniątka, tak by nie zwrócić na siebie uwagi, powinien być przez chwilę bezpieczny. Bezpieczny tak długo, jak długo nie będzie z nikim rozmawiał i nie zdradzi się z czymś. A dopóki nie pozna zasad rządzących tym światem, bardzo łatwo może się z czymś zdradzić. Jeżeli próba obdarowania kogoś półdolarówką z 1943 roku powoduje, że ten ktoś chce cię zabić jako szpiega… Czy drogista naprawdę powiedział „szpieg arkturiański?” Kto wie, jakie pułapki mogły się kryć w zwykłej konwersacji?
Keith był teraz zadowolony, że nie mówił wiele do człowieka, który podwiózł go do Greenville; z pewnością prędzej czy później z czymś by się zdradził.
Poszedł w kierunku głównej ulicy udając pewność siebie, której wcale nie odczuwał. Na samym rogu pozbył się zawiniątka wrzucając je do pojemnika na śmieci.
Teraz, uznał, skoro nieco zmienił wygląd, może spróbować poszukać schronienia na noc. Dachu nad głowę i miejsca, gdzie mógłby swobodnie przestudiować czasopismo tkwiące w kieszeni marynarki. Miał przeczucie, że te dwa magazyny po uważnym przejrzeniu przynajmniej częściowo wyjaśnią mu, o co tu chodzi.
Ruszył w kierunku przeciwnym niż ten, który prowadził do drogerii. Minął sklep z męską galanterią, następny — z artykułami sportowymi, kino, gdzie szedł film, który Keith widział dwa miesiące wcześniej w Nowym Jorku; wszystko wydawało się normalne i zwyczajne.
Przez moment zastanawiał się, czy czasem wszystko nie jest normalne i zwyczajne, a wszelkie różnice są wytworem jego umysłu. Może drogista był wariatem, może to wszystko dało się jakoś racjonalnie wytłumaczyć — nawet te purpurowe potwory.
Później doszedł do stoiska z gazetami. Na półkach zobaczył zarówno gazety nowojorskie, jak i lokalne. Wszystkie wyglądały zupełnie zwyczajnie, dopóki nie przeczytał nagłówków, które głosiły:
ARKTUR ATAKUJE MARSA, NISZCZY KAPI ZIEMSKA KOLONIA ZASKOCZONA DOPELLE PRZYSIĘGA ZEMSTĘ
Keith poszedł bliżej, żeby przeczytać datę. Było to dzisiejsze wydanie New York Timesa, równie znajome, co dłoń własnej ręki. Wyjął gazetę ze stojaka i wszedł z nią do sklepu. Podał sprzedawcy banknot stukredytkowy i dostał dziewięćdziesiąt dziewięć kredytek reszty, wszystko w banknotach identycznych — z wyjątkiem nominałów — jak te, które miał w kieszeni. Schował pieniądze i wyszedł.
Kilka bram dalej był jakiś hotel. Keith zameldował się podając — po sekundzie wahania — swoje prawdziwe nazwisko i adres.
Nie zatrudniano tu chłopców hotelowych. Recepcjonista podał mu klucz i powiedział, gdzie znajdzie swój pokój: na końcu korytarza na pierwszym piętrze.
Dwie minuty później, dobrze zamknąwszy za sobą drzwi, Keith odetchnął głęboko z ulgą i usiadł na łóżku. Po raz pierwszy od czasu tego, co wydarzyło się w drogerii, poczuł się naprawdę bezpieczny.
Wyjął z kieszeni gazetę oraz oba magazyny i położył je na łóżku. Później wstał, by powiesić marynarkę i kapelusz na stojaku. Robiąc to zauważył na ścianie obok drzwi dwie gałki i skalę pod pokrytym tkaniną kołem o średnicy dwudziestu centymetrów — najwidoczniej było to wbudowane radio z głośnikiem pokrytym materiałem.
Pokręcił gałką, która wyglądała na potencjometr i rzeczywiście nim była. W głośniku natychmiast rozległ się cichy szum. Keith obracał pokrętło strojenia, aż uzyskał dobry i wyraźny odbiór; wtedy nieco ściszył. Muzyka była dobra — coś jakby Benny Goodman, chociaż Keith nie rozpoznał melodii.
Wrócił do łóżka, dla wygody zdjął buty i oparł poduszkę o wezgłowie. Najpierw wziął do ręki swój magazyn — Surprising Stories. Z. rosnącym zdziwieniem obejrzał ponownie okładkę — ilustrację, która była ta sama, a jednak w jakiś niepojęty sposób inna.
Spoglądałby na nią długo, gdyby nie myśl, która nagle przyszła mu do głowy i kazała szybko otworzyć magazyn na stronie ze spisem treści. Spojrzał na drobne litery pod spodem i przeczytał:
„Zjednoczone Wydawnictwa Bordena; Redaktor Naczelny — L. A. Borden; Redaktor — Keith Winton…”
Keith stwierdził, że wstrzymywał oddech, dopóki nie ujrzał swojego nazwiska. A więc należał tu — gdziekolwiek było to tu — i wciąż miał pracę. I pan Borden też tu był — tylko co stało się z jego letnią posiadłością, która dosłownie zapadła się pod ziemię kilka minut przed siódmą?
Wpadła mu do głowy inna myśl — złapał magazyn z opowieściami o miłości i niemal go rozdarł szukając spisu treści. Tak, Betty Hadley była redaktorem. Jednak stwierdził coś dziwnego — że i ten magazyn był wydawany przez Zjednoczone Wydawnictwa Bor — dena. A numer lipcowy, powinien jeszcze nosić znak Towarzystwa Wydawniczego Whaleya — ponieważ Borden odkupił magazyn zaledwie kilka dni temu. Nawet numer sierpniowy powinien jeszcze nosić znak Whaleya. Jednak to mniej ważne.
Najważniejsze było to, że — obojętnie jak zwariowany był ten Wszechświat — znajdowała się w nim Betty Hadley.
Keith westchnął z ulgą. Świat Betty Hadley nie mógł być taki najgorszy, nawet jeśli biegały po nim purpurowe, potwory z Księżyca. A jeśli on, Keith Win — ton, nadal był redaktorem swojego ukochanego magazynu science fiction, Surprising Stories, to wciąż miał pracę i miał co jeść, a nie obchodziło go specjalnie, czy płacą mu w kredytkach, czy w dolarach.
Melodia w radiu urwała się nagle, jak ucięta nożem. Rozległ się głos spikera:
— Nadajemy wiadomości specjalne. Drugie ostrzeżenie dla mieszkańców Greenville i okolic. Arkturiański szpieg, którego obecność zgłoszono pół godziny temu, do tej pory nie został schwytany. Wszystkie dworce kolejowe, drogi i kosmodromy są pilnie strzeżone. Rozpoczęto przeszukiwanie domów. Wszyscy obywatele proszeni są o maksymalną czujność.
Weźcie broń! Strzelajcie bez ostrzeżenia. Pomyłki mogą i będę się zdarzać, ale jeszcze raz przypominam, że lepiej, aby umarło stu niewinnych, niżby zbiegły szpieg spowodował śmierć milionów ludzkich istnień.
Strzelać przy najmniejszym podejrzeniu!
Powtarzamy rysopis…
Ledwie oddychając, Keith Winton słuchał podawanego opisu.
— … około stu siedemdziesięciu pięciu centymetrów, waga siedemdziesiąt kilogramów, ubrany w jasnobrązowy garnitur i białą sportową koszulę rozpiętą pod szyją, bez kapelusza. Oczy brązowe, włosy ciemne, falujące, wiek z wyglądu około trzydziestu lat…
Keith wolno wypuścił powietrze. Nie odkryli zmiany ubrania. I nie wspominali o tym, że jest ranny. A więc drogista nie wiedział, że jeden z jego strzałów był celny.
Rysopis był dość wierny, lecz nie mógł stanowić zbyt wielkiego zagrożenia dla Keitha, jeśli nie wiedzieli, że ma zabandażowane ramię i że zmienił ubranie.
Oczywiście znajdzie się w znacznie większym niebezpieczeństwie, kiedy mężczyzna, do którego pokoju się włamał, wróci do hotelu i zgłosi, że brakuje mu szarego garnituru i słomkowego kapelusza. A mimo tego, że Keith zostawił mu pięćset kredytek na pokrycie strat, tamten z pewnością zgłosi to, jeśli słyszał komunikat. Keith pożałował, że zostawił pieniądze; zwyczajny złodziej nie zwróciłby tyle uwagi, co złodziej, który płaci za to, co ukradł. Uświadomił sobie, że powinien był zabrać także inne rzeczy, aby upozorować zwykłe włamanie. Powinien wziąć wszystkie trzy garnitury i włożyć do walizki leżącej na dnie szafy; wtedy mogliby tylko zgadywać, który z nich ma na sobie.
A tak, jeśli połączą włamanie do pokoju hotelowego z jego osobą, znów będą mieli dokładny rysopis.
Jednak… o bogowie, w co też wdepnął? Strzelać bez ostrzeżeni a! A on poważnie myślał o tym, żeby się oddać w ręce władz!
No, rozkaz „strzelać bez ostrzeżenia” zdecydowanie wykluczał jakąkolwiek możliwość kontaktu z władzami.
W jakiś sposób znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie i nie miał cienia szansy, aby się wytłumaczyć. Mimo blokady dróg i dworców musi wrócić do Nowego Jorku i zorientować się w sytuacji. Tylko jaki będzie ten Nowy Jork? Taki, jaki Keith znał, czy inny?
W pokoju hotelowym zrobiło się gorąco i duszno. Keith podszedł do okna, otworzył je i stanął, spoglądając na ulicę w dole. Taka zwyczajna ulica, tacy zwyczajni ludzie. Później zobaczył przechodzące nią trzy wysokie, purpurowe potwory, które ramię w ramię wymaszerowały z holu kina. I nikt nie zwrócił na nie uwagi.
Keith pospiesznie odsunął się od okna, bo jeden z purpurowych mógł być tym, który widział go w drogerii. Dla niego wszystkie potwory wyglądały tak samo, ale jeśli były przyzwyczajone do ludzi — a na to wyglądało — to ten, który go widział, z pewnością rozpozna go przy ponownym spotkaniu.
Widok purpurowych potworów sprawił, że Keith zadrżał pod wpływem nowej myśli: czy oszalał? Czy to możliwe? Jeśli tak, był to najbardziej zwariowany rodzaj szaleństwa, o jakim kiedykolwiek słyszał, a w college^ uczęszczał na wykłady z psychiatrii.
A jeśli naprawdę był stuknięty, to co było złudzeniem: świat, w którym się teraz znajdował, czy ten z jego wspomnień?
Czy jego umysł był w stanie stworzyć zbiór fałszywych wspomnień o świecie, bez statków kosmicznych, bez purpurowych potworów z Księżyca, z dolarami zamiast kredytek, bez akturiańskich i ziemskich kolonii na Marsie?
Czy mogło być tak, że ten świat był tym, w którym Keith spędził całe życie, a tamten, który zdawał się znajomy, świat z jego wspomnień, był wytworem jego umysłu?
Jednak jeśli ten świat jest rzeczywisty, jeśli jego wspomnienia — aż do siódmej wieczorem — są urojeniem, to gdzie było miejsce Keitha? Czy rzeczywiście był akturiańskim szpiegiem? Wydawało się to nie mniej prawdopodobne niż wszystko inne.
Nagle Keith usłyszał na korytarzu kroki zmierzające do jego drzwi; ciężkie kroki kilku ludzi. Ktoś głośno i stanowczo zapukał do drzwi.
— Policja — usłyszał Keith.