Keith Winton po raz drugi zwilżył językiem wargi.
— Wiele opowiadań ma podobną treść — rzekł niepewnie. — Były już takie przypadki…
Winton przerwał mu.
— Nie chodzi o podobieństwo głównego wątku. To mógłbym zrozumieć. Jednak mamy tu do czynienia ze zbyt wielką zbieżnością szczegółów. W jednym z tych dwóch opowiadań nawet nazwiska obu głównych bohaterów są takie same. Jeden z tych dwu tekstów nosi ten sam tytuł co moje opowiadanie. I w obu zbyt wiele szczegółów jest identycznych. To nie może być przypadek, Winston; przypadek może tłumaczyć podobieństwo — nawet dość duże podobieństwo — treści, ale nie identyczność tak wielu nazw i szczegółów. Nie, te opowiadania są plagiatem i mam tu kopie oryginalnych, żeby to udowodnić. — Wskazał gestem biblioteczkę.
Marszcząc brwi patrzył na Keitha.
— Podejrzewałem coś, jeszcze zanim skończyłem czytać pierwszą stronę. Kiedy przeczytałem oba opowiadania do końca, byłem już pewien — ale to mnie jeszcze bardziej zdziwiło. Dlaczego ktoś, kto popełnił plagiat, miałby tak nieprawdopodobny tupet, by sprzedawać skradzione opowiadania człowiekowi, który je napisał? Skądkolwiek pan je wziął — i to mnie też dziwi — musiał pan wiedzieć, że je poznam. I jeszcze jedno… Czy Winston to pańskie prawdziwe nazwisko?
— Oczywiście.
— To też jest zabawne. Człowiek nazywający się Karl Winston oferujący opowiadania napisane przez człowieka nazywającego się Keith Winton. Nie mogę tylko zrozumieć dlaczego — jeśli to fałszywe nazwisko — nie wybrał pan sobie innego, nie tak zbliżonego; te same inicjały, a nazwisko różniące się zaledwie jedną literą.
Keith też się nad tym zastanawiał. Jego jedynym wytłumaczeniem był fakt, że musiał wymyślić je błyskawicznie w trakcie pierwszej rozmowy z Marion Blake. Mimo to powinien był przygotować sobie lepsze, choćby na wszelki wypadek.
Człowiek z pistoletem spytał:
— Ma pan jakieś dokumenty?
Keith wolno pokręcił głową. Musiał grać na zwłokę, aż zdoła wymyślić jakieś wyjście z sytuacji — jeżeli jakieś w ogóle było. Powiedział:
— Nie przy sobie. Jednak mogę dowieść mojej tożsamości. Mieszkam w hotelu Watsonia. Wystarczy zadzwonić…
Slade przerwał mu oschle:
— Jeżeli tam zadzwonię, powiedzą mi, że mieszka tam Karl Winston. To już wiem, dzwoniłem tam. Podał pan ten adres jako zwrotny w maszynopisach opowiadań, które zostawił pan Wintonowi.
Odchrząknął.
— To nie dowodzi niczego poza tym, że posługiwał się pan nazwiskiem Winston przez ostatnie dwa dni — od chwili, gdy się pan tam zameldował.
Szczęknął bezpiecznikiem wielkiego pistoletu. Jego oczy były pozbawione wyrazu.
— Nie lubię z zimną krwią strzelać do ludzi, ale… Keith mimowolnie cofnął się o krok.
— Nie rozumiem — zaprotestował. — Od kiedy to plagiat, nawet gdybym go popełnił, jest czymś, za co strzela się do ludzi?
— Nie chodzi nam o plagiat — rzekł ponuro Slade — ale mamy rozkaz strzelać bez ostrzeżenia do każdego, kogo podejrzewamy o to, że jest szpiegiem arkturiańskim. Jeden z nich gdzieś tu się kręci; ostatnio widziano go w okolicach Greenville. Otrzymaliśmy przybliżony rysopis i choć nie jest wiele wart, może do pana pasować. A skoro nie jest pan w stanie dowieść swojej tożsamości…
— Zaczekajcie — rzucił pospiesznie Keith. — Na pewno jest jakieś proste wyjaśnienie tego wszystkiego. Musi być. Przecież gdybym był szpiegiem, to czy robiłbym takie głupstwa i kradłbym opowiadania, by później próbować je sprzedać autorowi?
— On ma rację, Slade — rzekł Winton. — To właśnie najbardziej mnie dziwi. I nie podoba mi się pomysł zastrzelenia go, zanim się upewnimy. Niech mi pan pozwoli zadać mu jeszcze jedno czy dwa pytania, zanim pan strzeli.
Odwrócił się do Keitha.
— Słuchaj, Winston, sam widzisz, że nie ma co zwlekać. Nic ci to nie da oprócz kuli. Jeśli jesteś Arkturia — ninem, to Bóg wie, po co przyniosłeś mi te opowiadania. Może miałem zareagować zupełnie inaczej — zrobić coś innego, a nie wezwać W.B.I. Jeżeli jednak nie jesteś Arkturianinem, to rzecz musi mieć jakieś wytłumaczenie. Jeśli tak, to lepiej szybko je podaj.
Keith znów oblizał wargi. Przez jedną straszliwie długą chwilę — mimo że już miał pewien pomysł — nie mógł sobie przypomnieć, gdzie posyłał swoje opowiadania, kiedy napisał je po raz pierwszy, pięć lat temu, Wreszcie sobie przypomniał.
— Wydaje mi się — powiedział — że jest tylko jedno wytłumaczenie. Czy wysyłał pan kiedyś te opowiadania do Wydawnictw Gebharta w Garden City?
— Hmm… na pewno jedno z nich. Może oba. Mam to zapisane.
— Około pięciu lat temu?
— Tak, coś koło tego.
Keith odetchnął głęboko. Powiedział:
— Pięć lat temu byłem redaktorem u Gebharta. Musiałem czytać pańskie opowiadania. Musiały mi się spodobać — i pewnie je zakwalifikowałem do druku — ale redaktor naczelny najwidoczniej je odrzucił. Jednak podświadomie pewnie je zapamiętałem — nawet te drobne szczegóły, które — jak pan mówi — są identyczne.
Potrząsnął głową z udanym zdumieniem.
— Jeśli to prawda, to lepiej dam sobie spokój z pisaniem. Przynajmniej z prozą. Kiedy napisałem niedawno te opowiadania, myślałem że są oryginalne. Skoro podświadomie pamiętałem opowiadania, które czytałem tak dawno…
Z ulgą zauważył, że Slade opuścił nieco lufę pistoletu. Rzekł do Keitha:
— Mógł pan robić notatki z zamiarem wykorzystania ich w przyszłości.
Keith potrząsnął głową.
— Gdybym celowo popełnił plagiat, to czy nie zmieniłbym przynajmniej nazwisk bohaterów?
— Dla mnie to brzmi logicznie, Slade — powiedział Winton. — Podświadomość może płatać dziwne figle. Jestem skłonny mu uwierzyć. Tak jak mówi: gdyby świadomie popełnił plagiat, przynajmniej zmieniłby nazwiska bohaterów. I nie dałby tego samego tytułu jednemu z opowiadań. Zmieniłby więcej szczegółów — nie mających żadnego znaczenia dla akcji.
Keith odetchnął z ulgą. Najgorsze minęło, teraz tylko trzeba ich upewnić. Rzekł:
— Lepiej niech pan podrze te opowiadania, panie Winton. Ja podrę kopie. Jeśli pamięć płata mi takie kawały, to lepiej będę się trzymał artykułów.
Gospodarz spojrzał na niego dziwnie. Powiedział:
— To zabawne, Winston, ale te opowiadania — takie jakie są teraz — są naprawdę dobre. A ponieważ pomysł jest mój, a wykonanie pańskie, mam cholerną ochotę kupić je i wydrukować. Innymi słowy proponuję panu spółkę. Będę musiał wyjaśnić to Bordenowi, ale…
— Jedną chwileczkę — przerwał mu Slade. — Zanim panowie przejdziecie do interesów, chcę powiedzieć, że ja nie jestem jeszcze przekonany. Lub też jestem przekonany tylko w dziewięćdziesięciu procentach — a to nie wystarczy. Przy dziesięciu procentach wątpliwości powinienem strzelać — i obaj o tym wiecie.
— Możemy to sprawdzić, Slade — powiedział Winton. — Przynajmniej częściowo.
— Właśnie o to mi chodzi. I nie schowam pistoletu, dopóki nie sprawdzimy go na wszystkie strony. Na początek może zechce pan zamówić rozmowę z Garden City i sprawdzić… nie, tam już od kilku godzin zamknięte; na tym obszarze mają nowojorskie godziny pracy, mimo że zamglenie ich nie obejmuje.
— Mam pomysł — powiedział Winton. — Kiedy go obszukiwałem przed chwilą, szukałem tylko broni. Nie znalazłem, ale wymacałem portfel.
Slade spojrzał na Keitha twardym wzrokiem. Jego palce zaciśnięte na kolbie znowu pobielały.
— Portfel? — powiedział wolno. — I żadnych dokumentów?
Są w nim dokumenty, pomyślał Keith, tyle że nie na nazwisko Karl Winston. Czy Slade zawaha się choć sekundę przed naciśnięciem spustu, kiedy zobaczy, że dokumenty w portfelu świadczą, iż podejrzany udawał lub miał zamiar udawać Keitha Wintona?
Te dokumenty uratowały mu życie w Greenville; w Nowym Jorku go zgubią. Powinien był się ich pozbyć w chwili, gdy przestał używać nazwiska Keith Winton. Widział teraz jasno łańcuch błędów, jakie popełnił od pierwszej wizyty w biurze Bordena.
Było już za późno, by je naprawić. Pozostało mu zapewne już tylko kilka sekund życia.
Agent W.B.I. nie czekał na wyjaśnienie, dlaczego Keith nie nosi dokumentów w portfelu. Jego pytanie było retoryczne. Nie odrywając wzroku od Keitha, rzekł do gospodarza:
— Niech pan stanie za nim i wyjmie mu portfel. I zobaczy, co jeszcze ma w kieszeniach. To ostatnia szansa, jaką mu daję — co i tak świadczy o tym, że mam dobre serce i źle w głowie.
Winton obszedł Keitha hakiem i stanął za jego plecami.
Keith nabrał powietrza. To było to. Oprócz dokumentów w portfelu miał jeszcze obciążające go monety zawinięte w banknoty — zapewne równie obciążające — żeby nie dzwoniły. Nie odważył się zostawić ich w pokoju hotelowym i mały zwitek wciąż tkwił w tylnej kieszeni jego spodni.
Co i tak nie ma żadnego znaczenia. Zawartość portfela zupełnie wystarczy.
Tak, to było to. Albo umrze tu i teraz, albo… będzie musiał spróbować odebrać Slade’owi broń. Bohaterom książek, które kupował — tam, w normalnym Wszechświecie, gdzie był redaktorem, a nie arkturiańskim szpiegiem — zawsze udawało się w razie potrzeby odebrać broń przeciwnikowi.
Czy miał choć jedną szansę na tysiąc, że mu się uda?
Drugi Keith Winton stał teraz za jego plecami. Keith patrzył w wymierzoną w siebie lufę pistoletu. Myśli błyskawicznie przelatywały mu przez głowę, ale żadna z nich nie rokowała nadziei na utrzymanie się przy życiu. Kiedy otworzą portfel i zobaczą znajdujące się w nim dokumenty…
Całą uwagę skupił na pistolecie. Ta broń, jak wiedział, strzelała kulami ze stalowym płaszczem, które z bliskiej odległości przechodziły przez człowieka na wylot. Jeśli Slade strzeli teraz, to zabije ich obu; obu Keithów Wintonów.
I co wtedy? Czy obudzi się z powrotem na farmie Bordena w Greenville, w normalnym świecie? Nie, jeśli wierzyć Mekky’emu, sztucznemu mózgowi. To rzeczywistość… Niebezpieczeństwo, jakie ci grozi, też jest rzeczywiste. Jeśli zostaniesz tu zabity…
Mimo że Mekky sam w sobie był tak nieprawdopodobny, Keith wiedział, że tamten miał całkowitą rację. W jakiś sposób istniały dwa Wszechświaty i dwóch Keithów Wintonów — lecz ten drugi świat był równie rzeczywisty jak tamten, z którego przyszedł Keith. Drugi Keith Winton był równie prawdziwy.
Czy fakt, że strzał wymierzony w niego zabije prawdopodobnie także stojącego za nim Wintona, powstrzyma agenta W.B.I. od naciśnięcia spustu?
Może tak, a może nie.
Ręka tamtego sięgnęła do jego kieszeni. Poczuł, jak Winton wyciąga ją razem z portfelem.
Keith uświadomił sobie, że wstrzymuje oddech. Ręka tamtego kontynuowała poszukiwania; widocznie gospodarz chciał najpierw zakończyć rewizję, a dopiero później obejrzeć znalezione przedmioty.
Keith przestał myśleć i zaczął działać.
Zacisnął dłoń na przegubie Wintona, okręcił się i pociągnął go tak, że tamten znalazł się między nim, a Slade’em. Poczuł, jak dłoń Wintona rozrywa mu kieszeń. Zerkając przez ramię zobaczył, że agent W.B.I. przesuwa się na bok szukając dobrej pozycji do strzału. Keith też się przesunął, zasłaniając się Wintonem.
Kątem oka dostrzegł pięść tamtego zbliżającą się do jego twarzy i odskoczył, przepuszczając pięść nad ramieniem. Później pochylił się i uderzył głową w pierś Wintona — wciąż znajdującego się na linii strzału. Uderzenie, wzmocnione potężnym pchnięciem, które poparł całym ciężarem ciała, sprawiło, że Winton przeleciał w powietrzu i wpadł na zbliżającego się Slade’a.
Agent zatoczył się na szafkę z książkami. Trzasnęło szkło. Pistolet wypalił; w zamkniętym pomieszczeniu wystrzał odbił się głośnym echem, niczym wybuch granatu.
Trzymając oburącz klapy marynarki Wintona Keith z rozmachem kopnął mierząc w pistolet. Nie trafił w broń, lecz w przegub Slade’a i pistolet wypadł tamtemu z ręki.
Broń z łoskotem upadła na dywan. Keith jeszcze raz pchnął Wintona, rzucając go na Slade’a i chwiejącą się biblioteczkę, po czym skoczył do pistoletu.
Złapał go i cofnął się, trzymając ich obu na muszce. Dyszał ciężko, teraz gdy było już po wszystkim, ręce mu się trzęsły. Udało się; rzeczywiście można odebrać broń przeciwnikowi, tak jak w książkach, jeśli nie ma się nic do stracenia.
Rozległo się pukanie do drzwi.
— Nic się panu nie stało, panie Winton?
Keith rozpoznał głos — należał do pani Flanders, mieszkającej w sąsiednim apartamencie. Starając się, by jego głos był możliwie podobny do głosu gospodarza, i mając nadzieję, że grube drzwi zamaskują różnicę, zawołał:
— Wszystko w porządku, pani Flanders. Broń wypaliła przy czyszczeniu. Odrzut mnie przewrócił.
Stał cicho czekając, wiedząc, że będzie się zastanawiała, dlaczego nie otworzył drzwi. Jednak całą uwagę musiał skupić na dwóch mężczyznach w pokoju i nawet na sekundę nie mógł spuścić ich z oka.
W oczach Wintona ujrzał zdumienie; gospodarz zastanawiał się, skąd Keith zna nazwisko pani Flanders i jak zdołał poznać ją po głosie.
Zapadła krótka cisza, po czym za drzwiami znów rozległ się głos pani Flanders:
— W porządku, panie Winton. Zastanawiałam się tylko…
Namyślał się, czy nie odezwać się ponownie i powiedzieć, że nie może otworzyć drzwi, bo nie jest ubrany. Jednak zrezygnował z tego pomysłu. Tym razem mogła słuchać uważniej i odkryć, że jego głos nie jest głosem znanego jej Keitha Wintona. Oprócz tego nie wydawało się prawdopodobne, by ktoś czyścił broń nie ubrany.
Lepiej niech się zastanawia; na tym należy zakończyć rozmowę. Słyszał, jak pani Flanders wraca do mieszkania, i po rytmie jej kroków poznał, że naprawdę się nad tym zastanawia. Dlaczego nie otworzył drzwi i dlaczego wywracając się narobił aż tyle hałasu.
Nie sądził, by od razu wezwała policję; najpierw będzie musiała to przemyśleć. Jednak jakiś inny sąsiad mógł już do nich zadzwonić i zgłosić, że słyszał odgłos strzału. Keith musiał szybko zrobić coś z Wintonem i Slade’em, tak by wydostać się stąd przed przybyciem policji.
To był niezły problem. Nie mógł ich tak po prostu zastrzelić — ani wyjść stąd zostawiając ich, by od razu zaczęli go ścigać. Wiązanie trwałoby zbyt długo i było zbyt ryzykowne.
Jednak potrzebował co najmniej kilku minut przewagi, by uciec. Uciec dokąd? — zastanowił się, ale zaraz odsunął tę myśl od siebie. Na razie nie potrafił sobie wyobrazić, co będzie robił dalej niż za dziesięć minut. — Odwrócić się — rozkazał, starając się, by jego głos brzmiał ponuro i groźnie; tak ponuro i groźnie, jak brzmiał głos Slade’a, gdy tamten miał broń w ręku.
Kiedy się odwrócili, podszedł bliżej trzymając lufę pistoletu wymierzoną w plecy agenta W.B.I.; o wiele bardziej obawiał się Slade’a niż Wintona. Lewą ręką dotknął kieszeni marynarki agenta. Tak jak się spodziewał, znalazł w niej parę kajdanków. Wyjął je i znów się cofnął. Powiedział:
— W porządku, podejdźcie do tej barierki. Ty, Winton, przesuń pod nią ręce. Później skujecie się razem. Ale najpierw rzuć mi klucze, Slade.
Obserwował każdy ich ruch, dopóki nie usłyszał szczęku zamykanych kajdanków.
Później cofnął się do drzwi i wepchnął broń do kieszeni marynarki, trzymając dłoń na kolbie, ale zasunąwszy kciukiem bezpiecznik. Otwierając drzwi spojrzał jeszcze raz na uwięzionych zamierzając im powiedzieć, żeby nie wrzeszczeli, ale zrezygnował. I tak będą.
Zaczęli niemal w tej samej chwili, gdy wyszedł. Idąc korytarzem słyszał odgłosy otwieranych drzwi. Szedł szybko, ale nie biegł. Sądził, że na razie nikt nie będzie próbował go zatrzymać, chociaż niewątpliwie w niejednym mieszkaniu dzwoniono już na policję.
Nikt go nie zatrzymywał. Wyszedł na ulicę i ruszył dalej żwawym krokiem. Był już dwie przecznice dalej, gdy usłyszał wycie syren. Zamiast przyspieszyć zwolnił kroku, ale na najbliższym rogu skręcił w boczną ulicę.
Minął go wóz patrolowy zmierzający w kierunku mieszkania Wintona, ale Keith wiedział, że na razie nie ma się o co martwić; za pięć lub dziesięć minut będą mieli jego rysopis i wtedy to co innego. Jednak do tej pory powinien już być na Piątej Alei, na północ od Washington Square, i nie będą w stanie wyłowić go z tłumu, nawet gdyby pojechali w tę stronę. A gdyby zdołał złapać taksówkę…
Jedna właśnie nadjechała, wolna, i Keith chciał ją przywołać, lecz szybko opuścił rękę i cofnął się na chodnik, zanim kierowca go zauważył. Przeklął się w duchu przypomniawszy sobie, że w pośpiechu zapomniał odebrać portfel Wintonowi.
Przeklął się jeszcze raz, gdy uświadomił sobie, że mógł przecież wykorzystać sytuację i zasilić swoją kasę. Dlaczego nie zabrał portfeli Wintonowi i Slade’owi? Zwykłe normy moralne rzadko znajdują zastosowanie, gdy kogoś ścigają z rozkazem strzelania bez uprzedzenia!
Połączona zawartość wszystkich trzech portfeli postawiłby go na nogi. Chociaż nawet wtedy znajdowałby się w rozpaczliwej sytuacji. Nie mógł nawet wrócić do hotelu po swój mizerny dobytek i ubrania.
Szedł dalej na północ i zanim dotarł do Czternastej Ulicy, poczuł się już stosunkowo bezpieczny. Być może poszukujące go wozy patrolowe nawet przejeżdżały obok; celowo nie zwracał uwagi na pojazdy jadące Piątą Aleją.
Chodniki były wciąż zatłoczone — może trochę bardziej niż przedtem, gdy rozpoczął wędrówkę. Pewnie dlatego, że znalazł się bliżej centrum, chociaż Keith podejrzewał, że to z innego powodu.
Zauważył też pewną zmianę w sposobie, w jaki ludzie chodzili ulicami. Nikt się nie przechadzał; wszyscy szli szybko, jakby się gdzieś spieszyli. Podświadomie dostosował rytm marszu do ich kroków, aby nie wyróżniać się jako jedyny spacerowicz. Wszystkich ogarnął dziwny pośpiech.
Nagle Keith zrozumiał przyczynę. Zapadał zmrok i wszyscy ludzie spieszyli się, by dotrzeć do domów przed nocą.
Przed zamgleniem.