ROZDZIAŁ XV Księżyc. I co teraz?

O drugiej czterdzieści według zegarka Keitha Joe zatrzymał samochód na poboczu drogi i wyłączył światła.

— Jesteśmy na miejscu — powiedział. — Koniec trasy, stary.

Zabrał Keithowi latarkę.

— Musimy przejść przez te pola, niecałe pół kilometra. To pustkowie; nawet nie musimy zachowywać ostrożności. Mam nadzieję, że nikt nie ukradnie mi samochodu, zanim wrócę.

Przeleźli przez płot i ruszyli przez pola. Joe szedł pierwszy świecąc latarką, dopóki nie minęli rzędu drzew rosnących tuż za ogrodzeniem. Później księżycowy blask wystarczająco dobrze oświetlał równą przestrzeń.

— Jak zdołasz sam dojechać do miasta? — spytał Keith. — Dasz sobie radę z kierownicą i kompasem?

— Mógłbym, gdybym jechał dość wolno. Jednak myślę, że nie wrócę dziś do Nowego Jorku. Pojadę do Trenton albo gdzie indziej i zaczepię się tam na resztę nocy. I jutro chyba też nie wrócę tym skradzionym samochodem. Mogą wcześnie zgłosić jego zaginięcie. Zostawię go w Trenton.

Przeszli przez drugie ogrodzenie, potem na inne pole. Joe wskazał palcem przed siebie.

— To zaraz za tymi drzewami.

Przechodząc przez zarośla znów użył latarki, lecz tym razem osłaniał ją dłonią i kierował tylko na ziemię pod nogami. W cieniu ostatniej kępy drzew wyłączył ją i schował do kieszeni.

Tuż przed nimi było coś, co wyglądało jak wielka szklarnia; w środku stały dwa kosmoloty, oba dobrze widoczne w świetle Księżyca. Keithowi bardziej przypominały samoloty niż statki kosmiczne; nawet w przybliżeniu nie były podobne do cygarowatego pojazdu, który widział po wypiciu księżycówki. Większy z nich miał rozmiary samolotu transportowego; mniejszy był niewiele większy od Pipera. Ich skrzydła nie wyglądały na składane czy chowane i Keith w duchu zastanawiał się, dlaczego wyobrażał sobie, że będą takie.

— Zaczekaj tu — powiedział Joe. — Obejdę teraz i zobaczę, czy powietrze jest czyste.

Kiedy wrócił, ruchem głowy pokazał Keithowi, by szedł za nim. Minęli róg szklanej budowli i podeszli do drzwi.

— Trzymaj latarkę — powiedział mu Joe — dopóki nie otworzę.

Wyjął z kieszeni mały wytrych i po dwóch minutach zamek ustąpił. Weszli do środka i zamknęli drzwi.

Keith spojrzał na dach budowli; nigdzie nie dostrzegł śladu drzwi. Jednak na drugim końcu hangaru były wielkie, podwójne wrota. Będą musieli wykołować przez nie jeden z tych statków; Keith zastanawiał się, dlaczego Joe nie otworzył ich od razu, zamiast włamywać się przez małe drzwiczki.

Nagle uświadomił sobie, zanim o to zapytał, że wcale nie będą musieli wyjeżdżać statkiem z hangaru. Kosmolot mógł przelecieć wprost przez dach — i właśnie dlatego cały hangar był zrobiony ze szkła. Tak jak maszyny do szycia profesora Yarleya, kosmoloty mogły się dematerializować i w ten sposób przenikać przez grube ściany czy dachy — by materializować się ponownie po przybyciu do celu. Hangar był wykonany z przezroczystego budulca, aby można było wycelować statek bez potrzeby wytaczania go na zewnątrz.

To sprawiło, że Keith zaczął się zastanawiać, czy podwójne wrota są w ogóle potrzebne, i prawie o to zapytał, nim sobie przypomniał, że ta zasada nie działa w obie strony. Wracający na Ziemię statek musiał się zmaterializować poza atmosferą, przy użyciu skrzydeł usiąść na lądowisku i wkołować — lub zostać wtoczony — do hangaru.

— Oba to Ehrlingi — rzekł Joe. — Dziesięciomiejscowy Skymaster i dwuosobowy Starover. Którego weźmiesz?

— Chyba tego mniejszego. Jak myślisz? Joe wzruszył ramionami.

— Ten większy nie będzie cię drożej kosztował, koleś. Oczywiście nie sprzedasz go, kiedy zakończysz sprawy; są objęte ścisłym rejestrem. Którykolwiek weźmiesz, będziesz go musiał zostawić, kiedy nie będzie ci już potrzebny.

— Sterownice takie same? Obie równie łatwe w obsłudze?

— Dokładnie takie same — odparł Joe. — Jednak ten mniejszy jest łatwiejszy do prowadzenia w powietrzu i nie potrzebuje dużego lądowiska.

— A więc wezmę mniejszego.

Obszedł go wokół i stwierdził, że z bliska mniej przypomina samolot, niż z początku sądził. Skrzydła były krótsze i grubsze. Oczywiście brakowało śmigła. Kadłub, wyglądający na pokryty płótnem, w dotyku bardziej przypominał azbest. Joe przyłączył się do niego i rzekł:

— Tu jest śluza powietrzna. Po prostu przekręć tę rączkę; po drugiej stronie masz taką samą. Jednak gdybyś z jakiegoś powodu chciał otworzyć drzwi w Kosmosie, to lepiej najpierw włóż skafander. Pod każdym siedzeniem jest jeden. Jeśli więc otwierasz w Kosmosie, przekręć najpierw powoli zawór w drzwiach, bo inaczej powietrze wyssie cię ze środka. I jeśli wypuścisz powietrze, trzeba potem napowietrzaczem — pokażę ci jak to zrobić — przez około piętnaście minut napełniać kabinę przy zamkniętym luku. Wejdźmy, to ci wszystko pokażę.

Keith wsiadł i zajął miejsce za sterami. Joe zasiadł w fotelu obok i wszystko mu wyjaśnił. Błyszczące stery składały się z orczyka i dwóch pedałów, podobnie jak w szybowcu. Ponieważ Keith wylatał na szybowcu blisko sto godzin, nie przewidywał specjalnych trudności z ich obsługą.

— Tu masz wizjer — mówił Joe. — Po prostu wyceluj go tam, gdzie chcesz się dostać. A na tych tarczach ustawiasz odległość. Ta duża jest w setkach tysięcy kilometrów — możesz skoczyć najdalej na pięćset jednostek, to jest na pięćdziesiąt milionów kilometrów. Gdybyś chciał się dostać na którąś z zewnętrznych planet, musiałbyś skoczyć ładnych parę razy; to główna niedogodność tych małych Ehrlingów na dalekich trasach.

— Następna tarcza jest w jednostkach tysiąckilometrowych, i tak dalej, aż do tej malutkiej, na której masz metry. Teraz jeśli chodzi o Księżyc — mówiłeś, że chcesz lądować po naszej stronie, tak?

— Tak.

— Więc wymierz to w miejsce, gdzie chcesz lecieć. Nastaw odległość na… zaczekaj chwilę.

Z przegródki w pulpicie sterowniczym przypominającej skrytkę w desce rozdzielczej samochodu wyjął grube tomisko wielkości Almanachu Światowego. Sprawdził datę wydania i rzekł:

— Dobrze. Przez chwilę obawiałem się, że stary Eggers może tu nie mieć ostatniego wydania Astrogatora, skoro nie używa statku. Jednak masz szczęście; to aktualne wydanie. Są tu tabele; znajdziesz w nich wzajemne odległości wszystkich obiektów w Układzie Słonecznym podane na każdą minutę tego miesiąca.

Przerzucił kilka kartek.

— Tu masz tabele Ziemia — Księżyc. Wybierasz, powiedzmy, trzecią piętnaście jako godzinę startu i nastawiasz tarcze na taką odległość, jaką znajdziesz w tabeli. O trzeciej piętnaście naciskasz guzik. Chwytasz?

— A jeśli mój zegarek spieszy się o kilka minut. Co wtedy? Czy polecę za daleko i zmaterializuję się pod powierzchnią Księżyca zamiast nad nią?

— Nie używasz swojego zegarka, głupi — prychnął Joe. — Na pulpicie sterowniczym masz chronometr, który wskazuje czas z dokładnością do ułamka sekundy. Musi być dokładny; to rodomagnetyk.

— Co?

— Rodomagnetyk — wyjaśnił cierpliwie Joe. — W każdym razie nie trzaśniesz w Księżyc, ponieważ masz tu urządzenie zabezpieczające — to ta tarcza. Jeśli chcesz się zmaterializować dziesięć kilometrów nad powierzchnią Księżyca — taki jest właściwy dystans — to nastawiasz tarczę na dziesięć kilometrów i zatrzymujesz się w takiej właśnie odległości od celu, na który nastawiłeś wizjer. Nastawiasz ten odpychacz w zależności od tego, jak gęstą atmosferę ma dany obiekt. Dziesięć kilometrów dla Księżyca, około dwudziestu pięciu dla Ziemi, trzydzieści dla Wenus, piętnaście dla Marsa i tak dalej. Chwytasz?

— Naciska się guzik i już się jest — rzekł Keith. — I co wtedy?

— Jak tylko się zmaterializujesz, zaczynasz spadać, ale żyro nie daje ci koziołkować. Kierujesz nosem w dół i lecisz lotem ślizgowym, aż wejdziesz w atmosferę i skrzydła zaczynają hamować. Jak tylko masz dość powietrza pod skrzydłami, szybujesz i lądujesz. To wszystko. Jeśli stwierdzisz, że nie siadasz tam, gdzie chciałeś, albo źle podchodzisz… to wtedy naciskasz guzik. Odpychacz wyrzuci cię z powrotem dziesięć kilometrów od powierzchni i możesz zaczynać od początku. To wszystko, stary. Kapujesz?

— Jasne — rzekł Keith.

Wydawało się to dość proste. Ponadto po wewnętrznej stronie łuku dostrzegł uchwyt, w którym tkwiła książka opatrzona napisem Instrukcja obsługi, więc mógł do niej zajrzeć, gdyby czegoś zapomniał lub nie wiedział.

Wyjął zwitek banknotów i odliczył trzy tysiące kredy — tek, które obiecał Joemu. Pozostawało mu tylko pięćset siedemdziesiąt, ale zapewne i tak nie będzie ich potrzebował. Do rana albo będzie martwy, albo dotrze do Mekky’ego, który — miał nadzieję — rozwiąże jego problemy.

— Lepiej daj mi też swoją broń, koleś. Nie zapominaj, że nie można teleportować materiałów wybuchowych. Wybuchają w nadprzestrzeni — a to nie jest przyjemne, jeśli dzieje się w twojej kieszeni.

Keith przypomniał sobie, co czytał o tym w książce Wellsa, i wiedział, że Joe mówi prawdę.

— Dzięki za przypomnienie, Joe — powiedział. — Pewnie bym zapomniał — i wyleciał w powietrze. Dzięki.

Podał Joemu czterdziestkę piątkę.

— W porządku, koleś — rzekł Joe. — Dzięki — i życzę szczęścia. Szczęśliwego lądowania.

Wymienili serdeczny uścisk dłoni.

Kiedy Joe odszedł, Keith sięgnął po Instrukcję obsługi i czytał ją przez pół godziny.

Instrukcja wyjaśniała wszystko lepiej, niż to zrobił Joe, i wyglądało to niewiarygodnie prosto. Według niej nie było po co — chyba, że ktoś chciał się popisać — używać tabel odległości w Astrogatorze. Wystarczyło nastawić tarcze na maksymalny skok — pięćdziesiąt milionów kilometrów — i użyć odpychacza do zatrzymania statku w odpowiedniej odległości od obiektu. Dokładne odległości i pozostałe tarcze były potrzebne tylko wtedy, gdy jeden statek zbliżał się do drugiego. A w takim wypadku, pomyślał Keith, wystarczy, jeśli się zatrzymam i pozwolę tamtemu na swobodne manewrowanie.

Lądowanie nie wydawało się trudniejsze od lądowania szybowcem, a miało nad nim tę przewagę, że jeśli przewidywało się jakieś kłopoty, można było zawsze nacisnąć guzik, odskoczyć i zacząć od nowa.

Spojrzał w górę przez szklaną kopułę kabiny i szklany dach hangaru, przez atmosferę Ziemi i pustkę Kosmosu — na Księżyc i gwiazdy.

Czy powinien od razu ruszyć na Saturna, czy też najpierw dla wprawy, polecieć na Księżyc?

Księżyc wydawał się tak bliski, tak osiągalny. Ledwie krok, w porównaniu do całej trasy. Nie miał żadnego ważnego powodu, by się tam udać. Powinien odnaleźć flotę znajdującą się w pobliżu Saturna. Jednak wiedział, że nie ma zbyt wielkich szans na dotarcie do Mekky’ego i że jeśli nawet go odnajdzie, a Mekky spełni pokładane w nim nadzieje, to on będzie musiał wrócić do swego własnego świata, świata, który opuścił w niedzielę wieczorem. I prawdopodobnie nigdy nie będzie miał okazji — w obu wypadkach — postawić nogę na Księżycu czy którejś z planet. A jaką różnicę mogło stanowić pół godziny zwłoki?

Tak, ominie planety, ale teraz, skoro ma okazję, chce postawić nogę na gruncie nie będącym gruntem Ziemi. A Księżyc nie stwarzał poważniejszego ryzyka. Instrukcja obsługi twierdziła w rozdziale poświęconym Księżycowi, że ziemie uprawne i wszystkie osady znajdowały się po drugiej jego stronie, gdzie była woda i gęściejsza atmosfera. Na zwróconej ku Ziemi stronie była tylko pustynia i góry.

Keith głęboko wciągnął powietrze w płuca i przypiął się pasami do fotela pilota przed sterownicą. Dochodziło wpół do czwartej; odszukał w Astrogatorze odległość Księżyca od Ziemi na ten czas i nastawił tarcze zegarów. Kilka sekund przed trzecią trzydzieści wymierzył wizjer w sam środek Księżyca, zaczekał, aż wskazówki rodomagnetycznego (cokolwiek to miało oznaczać) zegara zrównają się ze sobą, po czym nacisnął guzik.

Nic się nie stało, zupełnie nic. Musiał zapomnieć o przełożeniu jakiejś dźwigni.

Uświadomił sobie, że przyciskając guzik zamknął oczy, i otworzył je znowu, by spojrzeć na pulpit kontrolny. Nie zauważył, bo coś było nie tak.

Spojrzał przez wizjer, by sprawdzić, czy nadal jest wycelowany w środek Księżyca. Nie był. Księżyca już tam nie było i nigdzie nie mógł go dojrzeć. Tylko wysoko w górze, nad głową Keitha, była wielka kula kilkakrotnie większa od Księżyca. I wcale nie podobna do niego. Z nagłym wstrząsem Keith uświadomił sobie, że to wcale nie Księżyc. To była Ziemia, tam nad jego głową… około trzystu siedemdziesięciu tysięcy kilometrów nad jego głową. I wszędzie wokół były gwiazdy, tysiące gwiazd, wiele razy jaśniejszych od tych, które widział z Ziemi. Świecące, wspaniałe gwiazdy.

Ale gdzie się podział Księżyc?

Nagle zdał sobie sprawę z tego, co czuje. Miał wrażenie lekkości, spadania, jakby jechał w dół szybką windą.

Przypomniał sobie o szklanej szybie w podłodze między pedałami sterów. Popatrzył w dół i ujrzał pędzący na niego Księżyc, oddalony zaledwie o parę kilometrów, wypełniający cały iluminator. Mały Starover obrócił się — o czym Keith wiedziałby, gdyby chwilę pomyślał — kierowany przez urządzenie żyroskopowe zapewniające właściwe położenie statku względem celu w momencie dotarcia do niego.

Serce biło mu mocno z emocji, gdy szybko nastawiał tarcze, przygotowując się do szybkiego odskoczenia na dziesięć kilometrów w górę, gdyby zaszła potrzeba; później chwycił za orczyk i położył nogi na pedały. Skierował pojazd dziobem w dół. Dokonał tego popychając orczyk do przodu; orczyk musiał być połączony z żyroskopem, ponieważ niewielki nacisk powietrza na powierzchnie skrzydeł nie mógł jeszcze tego spowodować.

Nagle, kiedy tylko statek skierował się w dół, skrzydła chwyciły powietrze i pojazd zaczął lotem ślizgowym opadać ku powierzchni Księżyca.

To było zbyt nagłe, zbyt niespodziewane; Keith nie zdążył się przygotować. Nacisnął guzik.

Znów nic się nie wydarzyło, pozornie, ale powierzchnia Księżyca znajdowała się nieco dalej niż przed chwilą.

Tym razem czekał na chwilę wejścia w ślizg. Trzymał palec na przycisku, dopóki nie przeleciał nad kraterem wulkanu i nie zobaczył, że opada w kierunku rozległej, płaskiej równiny, na której wylądowałby prawidłowo ostatni niedołęga.

On wylądował doskonale i pojazd sam wyhamował.

Keith wolno odpiął pasy. Przez krótką chwilę wahał się z ręką na klamce luku, zastanawiając się, czy na zewnątrz naprawdę jest powietrze. Obecność powietrza na Księżycu była sprzeczna z opinią rozpowszechnioną w świecie, z którego przybył — tak samo jak wiele innych rzeczy.

Nagle uświadomił sobie, że nie ma się nad czym zastanawiać. Jeśli nie było tu powietrza, to co stawiało opór skrzydłom?

Otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz. Tak, było tu powietrze. Rzadkie i zimne, jak to na szczytach najwyższych gór Ziemi, ale nadające się do oddychania. Drżąc lekko, rozejrzał się wokół i z początku odczuł rozczarowanie. Równie dobrze mógł się znajdować na pustynnej, ziemskiej wyżynie otoczonej odległymi górami. Nie widział żadnej różnicy.

Jednak czuł się zupełnie inaczej. Był niewiarygodnie lekki. Wykonał próbny podskok, który na Ziemi nie uniósłby go wyżej niż kilkanaście centymetrów w powietrze, a tu wzleciał kilka metrów. Opadł wolniej i z mniejszym impetem, niż się spodziewał. Jednak ten eksperyment spowodował lekkie mdłości i Keith nie miał ochoty go powtórzyć.

Był na Księżycu — i czuł straszliwe rozczarowanie. Jakoś wcale nie było to tak ekscytujące, jak oczekiwał.

Popatrzył w górę, zastanawiając się, co jest nie tak. Ziemia nadal tam była, ale nawet w połowie nie tak jasna i majestatyczna jak wtedy, gdy oglądał ją z wnętrza małego statku znajdującego się dziesięć kilometrów nad powierzchnią Księżyca. Jednak wtedy, oczywiście, nie patrzył na nią przez warstwę atmosfery, tak jak teraz.

Keith zastanawiał się, czy naukowcy w jego własnym Wszechświecie mylili się co do tego, że na Księżycu nie ma powietrza. Czy też obecność powietrza na Księżycu była po prostu jedną z wielu różnic, jakie tu stwierdził?

Gwiazdy wyglądały stąd na jaśniejsze niż to widziane z Ziemi, ale nie za bardzo. To również było spowodowane obecnością powietrza.

Kłujące zimno w gardle i płucach przypomniało mu, że zamarznie, jeśli będzie stał tu dłużej. Było dobrze poniżej zera, a on miał na sobie ubranie odpowiednie na letnią nowojorską pogodę.

Zadygotał i jeszcze raz spojrzał na pusty, odpychający krajobraz.

Był na Księżycu, i co z tego? Nie podobało mu się tu.

Teraz wiedział już, ponad wszelką wątpliwość, czego chce. Chciał wrócić do swojego Wszechświata, do Wszechświata, w którym nie zdobyto jeszcze Księżyca.

I jeśli uda mu się tam wrócić, to niech go diabli porwą, jeżeli podpowie naukowcom, żeby zaniechali badań nad napędem rakietowym i zaczęli podłączać generatory do maszyn do szycia.

Wrócił na statek — o wiele żwawiej, niż z niego wysiadł — i zamknął luk. Powietrze w środku było teraz również rozrzedzone i zimne, ale z chwilą zamknięcia luku napowietrzacz i ogrzewanie doprowadzą je do normy w ciągu kilku minut.

Przypiął się pasami do fotela pilota, mówiąc sobie w duchu: „No, cieszę się, że się rozczarowałem”.

Cieszył się, ponieważ — gdyby tego nie zrobił — już nigdy nie byłby zadowolony ze swojego Wszechświata, nawet jeśli udałoby mu się doń wrócić. Uważałby przez resztę życia, że był w świecie, w którym możliwe były podróże kosmiczne, i nie skorzystał z okazji. Teraz skorzystał i wiedział, jak jest. Może, myślał sobie, jestem zbyt stary, by się do czegoś takiego przyzwyczaić. Gdyby przydarzyło mu się to po dwudziestce, a nie w wieku trzydziestu paru lat, i gdyby był uczuciowo nie zaangażowany zamiast mocno, głęboko zakochany, może wtedy pomyślałby, że ten Wszechświat jest właśnie takim, jakiego pragnie. Jednak było inaczej. Chciał wracać. I był tylko jeden umysł — sztuczny mózg — który mógł mu w tym pomóc.

Nastawił celownik na Ziemię, a tarczę na sto dziewięćdziesiąt tysięcy kilometrów, w pół drogi między Ziemią a Księżycem. Tam, w przestrzeni, będzie mógł spokojnie zlokalizować Saturna. Nacisnął guzik.

Загрузка...