Nie doznał wrażenia przemieszczenia, nie poczuł żadnej zmiany czy ruchu, żadnego przeskoku w czasie. Było po prostu tak, jakby wraz z oślepiającym błyskiem ktoś wyrwał spod niego wiklinową ławkę. Jęknął przy zderzeniu z murawą, a ponieważ siedział wygodnie oparty, rozciągnął się jak długi. I leżał oto na plecach, patrząc na wieczorne niebo.
A właśnie widok tego nieba był najbardziej zdumiewający; nie mogło być tak po prostu, że wiklinowa ławka załamała się pod ciężarem Keitha czy też po prostu zniknęła — ponieważ stała dotychczas pod drzewem, którego teraz nie było. Nic nie zasłaniało ciemnobłękitnego nieba.
Keith najpierw uniósł głowę, a potem usiadł; chwilowo zbyt wstrząśnięty — nie na ciele, lecz na duchu — by wstać. Instynktownie chciał się zorientować w sytuacji, nim zawierzy swoim nogom.
Siedział na trawie, starannie przystrzyżonej trawie, pośrodku dziedzińca. Kiedy spojrzał za siebie, ujrzał stojący opodal dom. Zupełnie zwyczajny dom, ani trochę nie tak wielki i dobrze zaprojektowany jak dom pana Bordena. Budynek sprawiał wrażenie opuszczonego. W każdym razie Keith nie dostrzegł nigdzie śladu życia ani światła w żadnym z okien.
Przez kilka sekund patrzył na to, po czym odwrócił się i spojrzał w inną stronę. Trzydzieści metrów dalej, na skraju trawnika, na którym siedział, był żywopłot; po drugiej stronie żywopłotu rosły drzewa — w dwóch różnych rzędach, jakby po dwu stronach drogi. Były to wysokie i bardzo piękne topole.
Nigdzie w zasięgu wzroku nie dostrzegł klonu — a ławka stała właśnie pod klonem. Nigdzie też nie dostrzegł nawet fragmentu ławki.
Keith potrząsnął głową, by rozjaśnić myśli, i wstał ostrożnie. Czuł lekkie oszołomienie, ale oprócz tego wszystko było w porządku. Cokolwiek mu się przytrafiło, nie był ranny. Stał spokojnie, aż oszołomienie minęło, po czym zaczął iść w kierunku furtki w żywopłocie.
Spojrzał na zegarek. Było trzy po szóstej. To niemożliwe, pomyślał; przecież właśnie minęła szósta, gdy siedział na ławce w ogrodzie pana Bordena. A gdziekolwiek znajdował się teraz, nie mógł dostać się tu w mgnieniu oka.
Przycisnął zegarek do ucha; wciąż tykał. Jednak to niczego nie dowodziło; może zegarek stanął w wyniku… w wyniku tego, co mu się przydarzyło, a potem znów zaczął chodzić.
Jeszcze raz spojrzał na niebo, aby ocenić upływ czasu, ale nic mu to nie dało. Przedtem było ciemno i teraz też. Srebrny księżyc znajdował się w tym samym miejscu, a przynajmniej w tej samej odległości od zenitu. Keith nie mógł niczego wywnioskować z jego położenia.
Furtka w żywopłocie prowadziła na asfaltową, trzy — pasmową autostradę. Nigdzie nie dostrzegł samochodów.
Wyszedłszy przez bramę spojrzał jeszcze raz na dom i zobaczył coś, czego nie dostrzegł wcześniej. Na jednym z filarów wisiała tabliczka głosząca: „Na sprzedaż, Agencja R. Blaisdell, Greenville, Nowy Jork”.
A więc wciąż musiał się znajdować niedaleko posiadłości Bordena, bo Greenville było najbliżej leżącym od niej miastem. Jednak to oczywiste; przecież nie mógł odejść daleko. Pytanie tylko, w jaki sposób mógł się znaleźć na innym miejscu w ułamku sekundy.
Jeszcze raz potrząsnął głową, chociaż czuł się zupełnie dobrze. Czyżby nagły zanik pamięci? Czy przyszedł tu nie zdając sobie z tego sprawy? Nie wydawało się to możliwe, zwłaszcza w tak krótkim czasie.
Stał patrząc na szeroką, asfaltową drogę między szpalerem topoli, zastanawiając się, w którą stronę pójść. Droga biegła prosto; widział ją aż do najbliższych wzniesień znajdujących się około pół kilometra dalej, ale nigdzie nie zauważył śladu ludzkiej obecności. A jednak gdzieś w pobliżu musiała być jakaś farma, bo za rzędem wysokich topoli rozciągały się pola uprawne. Może drzewa zasłaniały zabudowania. Może zdoła je dostrzec, jeśli przejdzie na drugą stronę szosy.
Był w połowie drogi, kiedy usłyszał warkot nadjeżdżającego samochodu; wciąż niewidocznego, ale zbliżającego się z lewej. Pojazd był bardzo hałaśliwy, skoro dał się słyszeć z takiej odległości. Keith ruszył dalej, a gdy się odwrócił, samochód znalazł się w zasięgu wzroku. Kierowca mógł się okazać równie cennym źródłem informacji, co farmer; a nawet lepszym, bo może da się namówić na podrzucenie Keitha do Bordena, jeśli będzie jechał w tym kierunku.
Samochód okazał się przedpotopowym fordem T. Keith uznał, że to dobry znak. Za studenckich czasów sporo podróżował autostopem i wiedział, że prawdopodobieństwo zabrania się samochodem jest wprost proporcjonalne do jego wieku i stopnia zużycia.
A nie było żadnych wątpliwości co do stopnia zużycia tego wozu. Wydawał się ledwie zdolny do pokonania wzniesienia, na które właśnie wjeżdżał; krztusił się i rzęził usiłując nabrać szybkości.
Keith zaczekał, aż samochód znajdzie się wystarczająco blisko, po czym wyszedł na drogę i zamachał rękami. Ford zwolnił i zatrzymał się.
Kierowca wyciągnął rękę i opuścił okienko po stronie Keitha — zupełnie niepotrzebnie, ponieważ i tak nie było w nim szyby.
— Podwieźć pana? — zapytał.
Wyglądał, pomyślał Keith, aż za bardzo typowo na farmera. Żuł nawet długie źdźbło słomy o barwie swoich włosów, a wyblakły niebieski kombinezon harmonizował z jego wyblakłymi niebieskimi oczami.
Keith postawił nogę na stopniu i schyliwszy głowę wetknął ją w otwarte okno, tak by być słyszanym poprzez kaszel silnika i blaszany grzechot, który dochodził ze wszystkich części pojazdu, nawet gdy samochód stał w miejscu.
— Chyba zabłądziłem — powiedział. — Czy nie wie pan, gdzie znajduje się, posiadłość pana Bordena?
Farmer przesunął źdźbło w drugi kąt ust. Zamyślił się głęboko, marszcząc brwi w wysiłku.
— Nie — rzekł w końcu. — Przy tej drodze nie ma takiej farmy. Może między wzgórzami; nie znam tam wszystkich.
— To nie jest farma — powiedział Keith — tylko duża posiadłość wiejska. Właściciel jest wydawcą gazet. Dokąd prowadzi ta droga? Do Greenville?
— Taak. To tam, w tym kierunku, co jadę, jakieś piętnaście kilometrów. W przeciwnym kierunku dojeżdża się przy Carteret do autostrady z Albany. Podwieźć pana do Greenville? Chyba tam panu powiedzą, gdzie mieszka ten Borden.
— Jasne — odparł Keith. — Dzięki.
Farmer sięgnął ospale i pokręcił korbką, która podnosiła okienko bez szybki.
— Grzechocze — wyjaśnił — jak go nie zamknę.
Nadepnął na pedały sprzęgła i gazu; samochód stęknął i ruszył. Grzechot wszystkich części był niczym grad bębniący o blaszany dach. Ford osiągnął swoją największą szybkość i Keith ocenił, że na osiągnięcie celu odległego o piętnaście kilometrów potrzeba im będzie pół godziny, jeżeli pojazd w ogóle tam dojedzie.
No, jeśli dotrze do Greenville, to przynajmniej będzie wiedział, gdzie się znajduje. Będzie już o wiele za późno na kolację, więc może, pomyślał, lepiej będzie zadzwonić do Bordena, by go uspokoić, zjeść coś w mieście, po czym złapać taksówkę lub jakiś inny pojazd, który zawiezie go do posiadłości. Dotrze tam najpóźniej o dziewiątej; masa czasu, by przygotować się na oglądanie fajerwerku na Księżycu. To było coś, czego nie miał zamiaru przegapić.
Jak wyjaśni to wszystko Bordenowi? Jedyne co mógł powiedzieć, to że wybrał się na spacer i zabłądził, że musiał złapać okazję do Greenville, aby zorientować się, gdzie jest. Zabrzmi to dość głupio, ale nie tak głupio jak prawda. Keith nie chciał, by pracodawca uznał, że jego pracownik ma napady niepoczytalności czy amnezji.
Stary samochód tłukł się długą, prostą drogą. Dobroczyńca Keitha nie zdradzał chęci do rozmowy i Keith był z tego bardzo zadowolony. Musieliby wrzeszczeć do siebie. Ponadto wolał rozmyślać o tym, co mu się przydarzyło, i szukać jakiegoś rozsądnego wytłumaczenia.
Posiadłość Bordena była duża i z pewnością musiała być dobrze znana w bezpośrednim sąsiedztwie. Skoro kierowca tego przestarego gruchota znał wszystkich mieszkających przy drodze, nie mógł nie słyszeć o Bordenie, jeżeli znajdowali się blisko niego. A przecież posiadłość nie mogła leżeć dalej niż trzydzieści kilometrów stąd, ponieważ Borden mieszkał piętnaście kilometrów od Greenville — chociaż Keith nie mógł sobie przypomnieć w jakim kierunku — a miejsce, w którym zabrał go samochód, było oddalone od Greenville także o piętnaście kilometrów. Nawet jeśli te dwa punkty znajdowały się po przeciwnych stronach miasta, Keith nie mógł przebyć więcej niż trzydzieści kilometrów — a nawet tyle wydawało mu się zbyt wielką odległością zważywszy niewielki przedział czasu.
Wjeżdżali już na przedmieścia Greenville i Keith znów spojrzał na zegarek; była siódma trzydzieści pięć. Patrzył na budynki przesuwające się za oknem samochodu, aż zobaczył zegar na wystawie. Jego zegarek chodził dobrze; nie stanął i nie zaczął chodzić po pewnym czasie.
Kilka minut później dotarli do głównej dzielnicy handlowej Greenville. Kierowca podjechał do krawężnika i zatrzymał się.
— To już prawie centrum miasta, proszę pana. Myślę, że powinien pan poszukać tego adresu w książce telefonicznej — powiedział. — Po drugiej stronie ulicy stoi taksówkarz, który zawiezie pana, dokąd pan zechce. Zedrze z pana okropnie, ale dowiezie na miejsce.
— Serdeczne dzięki — powiedział Keith. — Mogę panu postawić drinka, zanim zadzwonię?
— Nie, dziękuję. Muszę zaraz wracać. Klacz mi się źrebi; przyjechałem po brata. Jest weterynarzem; chcę. żeby przy tym był.
Keith podziękował mu jeszcze raz i wszedł do drogerii; znajdowała się tuż za rogiem, na którym wysadził go kierowca lorda. Wszedł do kabiny telefonicznej z tyłu sklepu i wziął do ręki cienką książkę telefoniczną Greenville, przymocowaną do ściany łańcuchem. Odnalazł literę B i przekartkowawszy…
Nie znalazł żadnego Bordena.
Zmarszczył brwi. Numer Bordena należał do centrali w Greenville. Keith był tego pewien, ponieważ kilkakrotnie dzwonił do niego w sprawach służbowych z biura w Nowym Jorku. Kierunkowy był na pewno numerem Greenville.
Jednak mógł to być telefon zastrzeżony. Czy zdoła go sobie przypomnieć? Oczywiście — składał się z trzech takich samych cyfr. To było tak… Greenville 111. Przypomniał sobie, że zastanawiał się, czy Borden wykorzystał swoje wpływy w towarzystwie telefonicznym, żeby dostać numer tak łatwy do zapamiętania.
Zamknął za sobą drzwi kabiny i zaczął grzebać w kieszeni szukając drobnych. Jednak aparat w budce był innego typu; Keith jeszcze takiego nie widział. Nigdzie nie było otworu wrzutowego. Obejrzał aparat ze wszystkich stron, po czym doszedł do wniosku, że prawdopodobnie w tych małych miejscowościach nie mają automatów wrzutowych i za telefon trzeba płacić drogiście.
Podniósł słuchawkę z widełek i kiedy usłyszał głos telefonistki — „Proszę podać numer” — wymienił numer Bordena. Zapadła krótka cisza, po czym znów rozległ się głos telefonistki:
— Nie ma takiego numeru, proszę pana.
Przez sekundę Keith zastanawiał się, czy jest przy zdrowych zmysłach; niemożliwe, aby mógł się pomylić co do tego numeru. Greenville jeden — jeden — jeden; takiego numeru nie sposób zapomnieć czy pomylić. Zapytał:
— Czy zechciałaby mi pani podać numer telefonu L. A. Bordena? Myślałem, że to jego numer. Nie mogę go znaleźć w książce telefonicznej, ale wiem, że ma telefon. Już do niego dzwoniłem.
— Jedną chwileczkę, proszę pana… Nie, w naszych rejestrach nie ma takiego nazwiska.
— Dziękuję — powiedział Keith i odłożył słuchawkę.
Wciąż nie mógł w to uwierzyć. Wziął do ręki książkę telefoniczną i wyszedł z kabiny tak daleko, jak pozwalała na to długość łańcucha, żeby lepiej widzieć. Sprawdził pod B i znów nie znalazł żadnego Bordena. Przypomniał sobie, że Borden nazwał swoją posiadłość „Cztery Dęby”, i poszukał pod C, ale nie znalazł takiej nazwy.
Gwałtownie zatrzasnął książkę i spojrzał na okładkę. Widniał na niej napis: „Greenville, stan Nowy Jork”. Niejasne podejrzenie, że znalazł się w innym Greenyille, umarło równie szybko, jak się zrodziło; w stanie Nowy Jork było tylko jedno Greenyille. Inne i jeszcze słabsze podejrzenie umarło, nieomal zanim zdał sobie sprawę z jego istnienia — kiedy przeczytał napisane drobnym drukiem pod nazwą miasta: „Wiosna 1954”.
Nadal nie wierzył, że L. A. Bordena nie ma w tej książce; z trudem opanował chęć przekartkowania jej strona po stronie i sprawdzenia, czy nie wpisano go przypadkiem pod inną literą.
Zamiast tego podszedł do baru i siadł na jednym ze staromodnych stołków o szeroko rozstawionych nogach. Za kontuarem drogista — mały siwowłosy człowieczek w grubych okularach na nosie — wycierał szklanki. Podniósł wzrok i spojrzał na Keitha.
— Czym mogę służyć?
— Coca — colę proszę — rzekł Keith. Chciał go o coś zapytać, ale na razie nie wiedział o co. Patrzył, jak drogista nalewa napój do szklanki z lodem i stawia przed nim na kontuarze.
— Piękna noc na spacer — rzekł drogista.
Keith skinął głową. Przypomniał sobie, że musi obejrzeć błysk rakiety lądującej na Księżycu, obojętnie gdzie wtedy będzie. Zerknął na zegarek. Była prawie ósma; jeszcze godzina i kwadrans i trzeba będzie wyjść na otwartą przestrzeń, skąd można dobrze widzieć Księżyc. Wyglądało na to, że to tej pory nie zdąży wrócić do Bordena.
Wypił coca — colę niemal jednym haustem. Była zimna i dość smaczna, ale przypomniała mu, że jest głodny.
I nic dziwnego, skoro była już ósma wieczór; kolacja u Bordenów musiała się już skończyć. Keith nie zjadł wiele na obiad, a ponadto później grał trochę w tenisa.
Zajrzał za saturator szukając oznak świadczących o tym, że drogista sprzedaje kanapki lub coś innego. Najwidoczniej jednak nie sprzedawał.
Keith wyjął z kieszeni ćwierćdolarówkę i położył ją na marmurowym blacie saturatora.
Moneta brzęknęła metalicznie, a drogista upuścił szklankę, którą wycierał. Za grubymi szkłami okularów widać było jego szeroko otwarte i wystraszone oczy; stał sztywno jak słup, kręcąc głową na prawo i lewo, nerwowo rozglądając się na boki. Wydawało się, iż nie zauważył, że upuścił i zbił szklankę. Ścierka też wypadła mu z rąk.
Po chwili jego dłoń wysunęła się niepewnie, przykryła monetę i podniosła ją. Drogista znów rozejrzał się na boki, jakby się upewniając, że oprócz Keitha nikogo nie ma w sklepie.
Dopiero wtedy spojrzał na monetę. Pod osłoną złożonych dłoni obejrzał ją, niemal dotykając nosem. Odwrócił i obejrzał z drugiej strony.
Jego wzrok, wystraszony, a mimo to ekstatyczny, powrócił na twarz Keitha.
— Wspaniała! — rzekł. — Prawie nie zużyta. I z 1928 roku.
Zniżył głos do szeptu.
— Ale… kto pana przysłał?
Keith zamknął oczy i znowu je otworzył. Któryś z nich musiał być wariatem. Nie miałby wątpliwości, który z nich dwóch, gdyby nie rzeczy, które wydarzyły się w ciągu ostatniej godziny: nagła teleportacja z jednego miejsca do drugiego, brak nazwiska L. A. Bordena w książce telefonicznej i rejestrach urzędu telekomunikacyjnego.
— Kto pana przysłał? — spytał ponownie drogista.
— Nikt — odparł Keith.
Mały człowieczek uśmiechnął się.
— Nie chce pan powiedzieć. To musiał być K. No, nieważne, w razie gdyby to nie on. Zaryzykuję. Dam panu za nią tysiąc kredytek.
Keith nic nie powiedział.
— Tysiąc pięćset — rzekł drogista. Jego oczy, pomyślał Keith, są jak oczy spaniela — głodnego spaniela patrzącego na kość, której nie może dosięgnąć.
Drogista zaczerpnął tchu w piersi. Powiedział:
— Zatem dwa tysiące. Wiem, że jest warta więcej, ale tylko tyle mogę dać. Gdyby moja żona…
— W porządku — rzekł Keith.
Dłoń trzymająca ukrytą monetę zanurzyła się w kieszeni drogisty z szybkością pieska preriowego znikającego w norze. Niezauważona szklanka chrupnęła człowieczkowi pod nogami, kiedy szedł do kasy na końcu kontuaru. Zbliżywszy się do niej przekręcił klucz. Za szklaną szybą pojawił się napis: „Bez sprzedaży”.
Drogista wrócił, znów depcząc po szkle, całą uwagę skupiając na banknotach. Położył je przed Keithem Wintonem.
— Dwa tysiące — rzekł. — Oznacza to, że w tym roku będę musiał zrezygnować z zaplanowanego urlopu, ale sądzę, że warto. Chyba jestem trochę stuknięty.
Keith podniósł banknoty, po czym spoglądał długo i badawczo na pierwszy z nich. W środku widniała znajoma podobizna Jerzego Waszyngtona. Liczba w rogach obwieszczała: „100”, a pod owalnym portretem Waszyngtona widniał napis: „Sto kredytek”.
I to również nie ma sensu, pomyślał, Keith. Przecież podobizna Waszyngtona znajdowała się tylko na jednodolarowych banknotach — chyba że tu rzecz miała się inaczej.
Tu! Co miało znaczyć to t u? To przecież było Greenville, stan Nowy Jork, USA, rok 1954. Tak głosił napis na książce telefonicznej. Świadczył o tym portret Waszyngtona.
Spojrzał jeszcze raz i przeczytał inne napisy: „Stany Zjednoczone Ameryki”, przeczytał. „Banknot Federalnego Ministerstwa Skarbu”.
I nie był to wcale nowy banknot. Wyglądał na stary, zużyty i prawdziwy. Keith dostrzegł znajome nitki jedwabne. Numer serii wydrukowany niebieską farbą. Na prawo od portretu napis „Seria rok 1945”! i faksy — mile podpisu Freda M. Yinsona nad drobniejszym napisem, głoszącym: „Sekretarz Skarbu”.
Keith wolno złożył plik banknotów i włożył je do kieszeni marynarki.
Podniósł wzrok i napotkał spojrzenie drogisty, spoglądającego nań niespokojnie przez grube okulary.
Głos — drogisty był równie niespokojny co jego spojrzenie.
— Wszystko… wszystko w porządku, prawda? — spytał. — Nie jest pan agentem? Chcę powiedzieć, że jeżeli pan nim jest, to złapał mnie pan na kolekcjonowaniu. Zatem niech mnie pan już aresztuje i skończy z tym. Chcę powiedzieć, że zaryzykowałem i jeżeli przegrałem, to nie ma potrzeby trzymać mnie w niepewności, no nie?
— Nie — odparł Keith. — Wszystko w porządku. Myślę, że wszystko w porządku. Czy mogę dostać jeszcze jedną colę?
Tym razem trochę coli wylało się ze szklanki, kiedy drogista postawił ją przed Keithem na marmurowym kontuarze. A gdy szkło znów zachrzęściło pod butami sprzedawcy, ten uśmiechnął się nerwowo i błagalnie, po czym wziął z kąta szczotkę i zaczął zamiatać.
Keith sączył colę i rozmyślał. To znaczy „myślał”, jeżeli można tak określić zamęt panujący w jego głowie. Bardziej przypominało to wirującą karuzelę.
Czekał aż drogista skończy sprzątać.
— Niech pan słucha — powiedział. — Chciałbym zadać panu kilka pytań, które mogą się panu wydać… hm… zwariowane. Ale mam po temu powód. Czy odpowie pan na nie, obojętnie jak głupie mogą się wydać?
Drogista mierzył go ostrożnym spojrzeniem.
— Co za pytania?
— No… na przykład, jaki dziś mamy dzień?
— 10 czerwca 1954 roku.
— Naszej ery?
Drogista szeroko otworzył oczy, ale odparł:
— Jasne. Naszej ery.
— A to jest Greenville, stan Nowy Jork?
— Tak. Chce pan powiedzieć, że pan nie wie…
— Niech pan mnie pozwoli pytać — przerwał mu Keith. — W tym stanie nie ma drugiego Greenville, prawda?
— Nic mi o takim nie wiadomo.
— Czy zna pan człowieka — albo słyszał pan o człowieku — nazwiskiem L. A. Borden, który ma tu w pobliżu dużą posiadłość? To wydawca gazet.
— Nie. Oczywiście, nie znam tu wszystkich.
— Słyszał pan o sieci gazet Bordena?
— Och, pewnie. Sprzedaję je. Właśnie dziś dostałem kilka nowych. To numery lipcowe; tam na górnej półce.
— A rakieta… ląduje dziś w nocy? Drogista zmarszczył czoło w namyśle.
— Nie rozumiem, o co panu chodzi. „Ląduje dziś w nocy”. Ląduje co noc. Już powinna być, W każdej chwili spodziewam się gości. Niektórzy z nich wpadają tu po drodze do hotelu.
Odpowiedzi nie były takie złe — oprócz tej ostatniej. Keith zamknął oczy i nie otwierał ich przez kilka sekund. Kiedy znów spojrzał, siwowłosy człowieczek wciąż stał za kontuarem, patrząc na niego niespokojnie.
— Wszystko w porządku? — spytał. — To znaczy, nie jest pan chory albo co?
— Nic mi nie jest — powiedział Keith mając nadzieję, że mówi prawdę. Chciał zadać więcej pytań, ale się bał. Potrzebował czegoś dobrze znanego, żeby się upewnić, i wydawało mu się, że wie, co to ma być.
Zsunął się ze stołka i podszedł do stojaka z czasopismami. Najpierw zobaczył Perfect Love Stories i wyjął magazyn z uchwytu. Dziewczyna na okładce przypominała mu trochę redaktorkę, Betty Hadley — ale nie była tak ładna jak Betty. Ile magazynów, zastanawiał się Keith, miało w redakcji dziewczyny ładniejsze niż na okładce? Pewnie tylko ten jeden.
Jednak nie mógł teraz pozwolić sobie na marzenia o Betty; stanowczo odsunął myśli o niej od siebie i rozejrzał się za Surprising Stories — swoim własnym magazynem. Dostrzegł go wreszcie i wziął do ręki.
Znajoma okładka lipcowego numeru. Taka sama…
Czy naprawdę? Ilustracja na okładce przedstawiała tę samą scenę, ale w technice rysunku nastąpiła subtelna zmiana. Był lepszy, bardziej żywy. Praca wyraźnie Hoopera, ale wyglądała tak, jakby Hooper ostatnio pobierał lekcje.
Dziewczyna na okładce, odziana w przezroczysty skafander kosmiczny, była o wiele piękniejsza — a także bardziej seksowna — niż ta, którą pamiętał z próbnych odbitek. A goniący ją potwór…
Keith wzdrygnął się.
Ogólnie biorąc, był to ten sam potwór — a jednak i on uległ subtelnej, straszliwej metamorfozie, której istoty Keith nie potrafił określić — i czuł, że wcale nie ma na to ochoty. Nawet mikroskopijnie małej ochoty.
Jednak pod rysunkiem widniał podpis Hoopera; co Keith stwierdził, gdy zdołał oderwać wzrok od potwora. Maleńka wygięta litera H, którą Hooper sygnował wszystkie swoje dzieła.
Później, w prawym dolnym rogu, Keith dostrzegł cenę. Nie było nią dwadzieścia centów.
Napis głosił „2 Kr.”
Dwie kredytki?
A cóż by innego?
Bardzo wolno i ostrożnie złożył oba czasopisma — oba niewiarygodne czasopisma, ponieważ właśnie dostrzegł, że i Perfect Love Stories były wycenione na 2 Kr. — i włożył je do kieszeni.
Chciał teraz znaleźć jakieś spokojne miejsce z dala od zgiełku, aby przestudiować te dwa zeszyty, przeczytać i przetrawić każde zawarte w nich słowo.
Jednak najpierw musi za nie zapłacić i wydostać się stąd. Dwie kredytki za każdy to razem cztery kredytki. Tylko, ile to jest — cztery kredytki? Drogista dał mu dwa tysiące kredytek za dwadzieścia pięć centów, ale w taki sposób, że nie można było tego uznać za właściwe kryterium. Ta ćwierćdolarówka z jakiegoś powodu, który Keith będzie musiał poznać, stanowiła rzadki i cenny okaz dla człowieka, który ją od niego kupił.
Tak, magazyny były lepszą wskazówką. Jeżeli ich wartość w kredytkach była w przybliżeniu taka sama jak w dolarach, to dwie kredytki musiały w przybliżeniu odpowiadać około dwudziestu centom. A jeśli tak, to drogista dał mu — policzmy — równowartość dwustu dolarów za dwudziestopięciocentową monetę. Dlaczego?
Drobne podzwaniały mu w kieszeni, gdy podchodził do kontuaru. Pogrzebał w niej i znalazł pół dolara. Jak drogista zareaguje na to?
Nie powinien był tego robić, trzeba było zachować większą ostrożność. Jednak szok wywołany widokiem niemal identycznej okładki lipcowego wydania własnego magazynu na chwilę odebrał mu rozsądek. Niedbale rzucił półdolarówkę na marmurowy blat. — Wezmę te dwa czasopisma — powiedział. — I przy okazji proszę doliczyć za te dwie cole.
Drogista wyciągnął rękę po monetę, a ręka ta trzęsła się tak bardzo, że nie mógł podnieść monety z kontuaru.
Nagle Keitha ogarnął wstyd. Nie trzeba było tego robić. Ponadto mogło to sprowokować rozmowę, która zatrzyma go w drogerii i opóźni chwilę zapoznania się z treścią magazynów, a chciał to uczynić jak najszybciej. Powiedział szorstko:
— Niech ją pan sobie zatrzyma. Za to, co mi pan dał, może pan zachować obie: ćwierć — i półdolarówkę.
Odwrócił się i ruszył do wyjścia.
Tylko ruszył — nic więcej.
Zrobił jeden krok i zamarł. Coś wchodziło przez otwarte drzwi drogerii. Coś, co nie było człowiekiem; co zupełnie, ale to zupełnie nie przypominało człowieka.
To coś mierzyło dobrze ponad dwa metry — było tak wysokie, że musiało się lekko schylić, by zmieścić się w drzwiach — i było całkowicie pokryte jasnopurpurowym futrem, z wyjątkiem dłoni, twarzy i stóp. Te części ciała były też purpurowe, ale zamiast futra pokrywały je łuski. Oczy stwora były płaskimi, małymi dyskami, pozbawionymi źrenic. Nie miał nosa, ale za to zęby. Tych mu nie brakowało.
Keith stał bez ruchu, aż czyjaś ręka złapała go od tyłu za ramię. Drogista wrzasnął przeraźliwie piskliwym głosem:
— Moneta z czterdziestego trzeciego? Dał mi monetę z czterdziestego trzeciego! To szpieg, Arkturianin! Łap go, Lunańczyku! Zabij go!
Purpurowy stwór zatrzymał się zaraz za progiem. Teraz wydał przeraźliwy ryk zdający się przechodzić w ultradźwięki i rozłożywszy purpurowe, potężne ramiona, tak że jego dłonie oddaliły się od siebie o dwa i pół metra, ruszył na Keitha wyglądając jak coś z koszmaru Gargantui. Purpurowe wargi odsłoniły dwucalowe kły i ziejącą za nimi zieloną czeluść.
Drogerzysta wisiał Keitchowi na karku wrzeszcząc: — Zabij go! Zabij go, Lunańczyku! — Jego dłonie zacisnęły się na gardle Keitha pozbawiając go tchu. Jednak mając przed sobą zbliżającego się stwora Keith niemal tego nie zauważył. Odwrócił się i runął w przeciwnym kierunku, na tyły sklepu, gubiąc po drodze drogistę. Nie dostrzegł tylnych drzwi, ale musiały tam jakieś być. Lepiej, żeby były.