ROZDZIAŁ XII Dziewczyna Kosmosu

Wszyscy ludzie pospiesznie zmykali do domów, aby zamknąwszy drzwi i okna swych mieszkań zostawić ulice ciemnościom i mordercom.

Po raz pierwszy od chwili ucieczki z apartamentu Wintona Keith poważnie zastanowił się, dokąd zmierza; dokąd może iść.

Gdyby tylko miał na tyle rozsądku, by nie podawać swojego adresu na pozostawionych w redakcji maszynopisach, nie czekaliby na niego w hotelu. A w dodatku zapłacił za tydzień z góry!

Wyglądało na to, że będzie musiał spieniężyć monety, które wciąż miał w kieszeni. Gdyby nie późna pora, mógłby pójść do biblioteki i poczytawszy trochę dowiedzieć się czegoś o nich. Dlaczego nie zrobił tego, kiedy był w bibliotece? Dlaczego, skoro już o tym mowa, nie zrobił mnóstwa rzeczy, których nie zrobił?

Oprócz uzyskania funduszy przez spieniężenie monet przychodził mu do głowy tylko jeden pomysł. Gdyby tylko mógł skontaktować się z Mekkym! Mekky czytał w myślach. Mekky mógłby za niego poręczyć, mógłby przekonać stróżów prawa i porządku, że Keith — obojętnie kim jest — nie jest arkturiańskim szpiegiem.

Z pewnością gdyby tylko mógł przesłać Mekky’emu wiadomość, ten nie odmówiłby mu natychmiastowej pomocy.

Wciąż maszerował na północ, kiedy zrozumiał, dokąd powinien pójść. Przyspieszył kroku.

Kiedy dotarł do budynku przy Ulicy Trzydziestej Siódmej, zapadał już zmrok; nieliczni pozostali na ulicach przechodnie niemal biegli, aby zdążyć przed zamgleniem.

Dozorca właśnie sięgał ręką do zamka wewnętrznych drzwi, gdy Keith pchnął je i wszedł do środka. Tamten szybko sięgnął ręką do tylnej kieszeni spodni, lecz nie wydobył broni. Spytał podejrzliwie:

— Z kim chce się pan widzieć?

— Z panną Hadley — odparł Keith. — Będę tylko minutkę.

— W porządku. — Dozorca odsunął się przepuszczając Keitha. Ten ruszył do drzwi wyglądających na wejście do windy, ale zatrzymał go głos dozorcy:

— Będzie pan musiał iść pieszo. Już wyłączyli. I proszę się pospieszyć, jeśli chce pan, żebym zaryzykował i wypuścił pana na zewnątrz.

Keith kiwnął głową i wszedł na schody. Biegł na górę tak szybko, że na podeście czwartego piętra musiał się zatrzymać, by złapać oddech — inaczej nie byłby w stanie wykrztusić słowa.

Po chwili nacisnął przycisk dzwonka. Za drzwiami usłyszał kroki i głos Betty Hadley.

— Kto tam?

— Karl Winston, panno Hadley. Przepraszam, że niepokoję, ale to bardzo ważne. To… sprawa życia i śmierci.

Drzwi uchyliły się na szerokość łańcucha i w dziesię — ciocentymetrowej szparze ukazała się twarz Betty. Oczy zdradzały lekki przestrach.

— Panno Hadley, wiem, że jest strasznie późno — powiedział Keith — ale muszę natychmiast skontaktować się z Mekkym. To ogromnie ważne; czy można to jakoś zrobić?

Drzwi zaczęły się zamykać i przez moment myślał, że zamierza zatrzasnąć mu je przed nosem bez słowa; później usłyszał szczęk i pojął, że przymknęła je tylko, by odsunąć łańcuch.

Zgrzytnął zamek i drzwi się otworzyły.

— Niech pan wejdzie, panie Winton — powiedziała Betty.

Z początku nie zwrócił uwagi na to, że nazwała go prawdziwym nazwiskiem. Wciąż miała na sobie strój, który nosiła rano w biurze. Tak, zielone szorty stanowiły komplet z zielonym stanikiem. To były bardzo krótkie szorty i dobrze dopasowane. Buty z zielonej skóry sięgające do połowy kształtnych łydek. Między butami a szortami złocista opalenizna ciała; smukłe uda i kolana z rozkosznymi dołeczkami.

Cofnęła się i Keith wszedł do pokoju, ledwie ośmielając się oddychać. Zamknął drzwi za sobą i stał opierając się o nie, patrząc na Betty i nie dowierzając własnym oczom.

Zasłony już zaciągnięto i w pokoju panował półmrok. Jedynym źródłem światła była para świec palących się na lichtarzu stojącym za plecami Betty. Jej twarz kryła się w cieniu, lecz łagodny blask świec zmienił jej włosy w złocistą aureolę i podkreślał kontury gibkiego, pięknego ciała. Artysta nie upozowałby jej lepiej. Powiedziała:

— Ma pan kłopoty, panie Winton? Dowiedzieli się… o panu?

Zaskoczyło go lekko chrapliwe brzmienie jej głosu.

— Skąd… skąd zna pani moje nazwisko?

— Mekky mi powiedział.

— Och. Co właściwie pani powiedział? Zamiast odpowiedzi spytała:

— Nie wspominał pan nikomu o Mekkym? Nikt nie domyśli się, że pan tu przyszedł?

— Nie.

Kiwnęła głową i odwróciła się; dopiero wtedy Keith zobaczył, że w głębi korytarza stała czarnoskóra pokojówka.

— W porządku, Delia — powiedziała Betty. — Możesz iść do swojego pokoju.

— Ale panno…

— Wszystko w porządku, Delia.

Pokojówka cicho zamknęła drzwi za sobą i Betty znów odwróciła się do Keitha.

Zrobił krok w jej kierunku i zatrzymał się wysiłkiem woli. Spytał:

— Czy nie pamięta pani…? Nie rozumiem. Którą Betty Hadley pani jest? Nawet jeśli Mekky pani powiedział… skąd może pani wiedzieć…?

Nawet jemu własne słowa zdawały się mętne i niejasne.

Jej głos był chłodny, lecz przyjazny. Powiedziała:

— Niech pan siada, panie Winton. Zamierzam tak pana nazywać w odróżnieniu od Keitha Wintona, którego znam. Co się stało? Czy to Keith pana zdemaskował?

Keith ponuro skinął głową. — Tak. Opowiadania, które mu dałem, były jego własnymi. Nawet nie próbowałem wyjaśniać, że są one także moje. I tak by tego nie zrozumiał; nawet ja niezbyt to rozumiem, mimo że to prawda. Zastrzeliliby mnie, zanim doszedłbym do połowy ze swymi wyjaśnieniami.

— A potrafi pan to wyjaśnić?

— Nie. A pani? Czy Mekky coś pani powiedział?

— On też nie wie. Co z tymi opowiadaniami? Co ma pan na myśli mówiąc, że on je napisał i pan także?

— To wygląda tak. We Wszechświecie, z którego przybyłem, jestem… byłem Keithem Wintonem. Tu o n jest Keithem Wintonem. Nasze życiorysy były w przybliżeniu identyczne aż do ostatniej niedzieli. A co do moich opowiadań… Proszę podrzeć te, które pani zostawiłem dziś rano. Technicznie rzecz biorąc, to plagiat. Ale jeśli chodzi o kontakt z Mekkym… Muszę się z nim porozumieć. Czy jest na to jakiś sposób?

Potrząsnęła głową.

— Nie ma. Mekky jest razem z flotą. Arkturianie… Urwała.

— Arkturianie zamierzają zaatakować — powiedział Keith. — Mekky mówił mi, że sytuacja jest krytyczna. I że Arkturianie mogą wygrać.

Zaśmiał się z goryczą.

— Jednak mnie to jakoś nie podnieca. Nie mogę w to uwierzyć na tyle, by się tym podniecać. Zdaje się, że nie wierzę w nic, co tu widzę, z wyjątkiem… Nie, nie wierzę nawet w panią… w tym stroju. Co to jest? Czy nosi to pani cały czas?

— Oczywiście.

— Dlaczego? To znaczy, inne kobiety tutaj… Spojrzała na niego ze zdumieniem.

— Oczywiście, że nie wszystkie to noszą. Właściwie tylko nieliczne. Tylko Dziewczyny Kosmosu.

— Dziewczyny Kosmosu?

— Oczywiście. Dziewczyny, które pracują, lub pracowały, na statkach kosmicznych. Albo te, które są narzeczonymi kosmonautów. Będąc narzeczoną Dopelle’a mam prawo nosić ten strój, nawet gdybym nie odbywała wypraw kosmicznych w czasie urlopów.

— Ale dlaczego? — plątał się. — Chcę powiedzieć… czy na statkach kosmicznych jest tak gorąco, że taki… skąpy strój jest konieczny?

— Nie wiem, o co panu chodzi. Oczywiście, że na statkach nie jest gorąco. Zwykle nosimy ogrzewane kombinezony plastykowe.

— Z przezroczystego plastyku?

— Naturalnie. Do czego pan zmierza, panie Winton?

Zmierzwił ręką czuprynę.

— Sam chciałbym wiedzieć. Te stroje. Przezroczysty plastyk… Jak na okładkach Surprising Stories.

— Naturalnie. Jakże inaczej mogłyby Dziewczyny Kosmosu się znaleźć na okładkach Surprising Stories, gdybyśmy nie nosiły takich strojów?

Próbował znaleźć na to jakąś odpowiedź; nie potrafił.

Ponadto mógł zostać tu tylko kilka minut, a musiał się dowiedzieć ważniejszych rzeczy. Rzeczy, które mogły w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin zadecydować o jego życiu lub śmierci.

Zdecydowanie spojrzał na jej strój, a nie na to, czego nie zakrywał. Trochę pomogło, ale nie za dużo.

— Co Mekky pani powiedział o mnie? — spytał. Tu był na bezpiecznym gruncie, a poza tym musiał to wiedzieć.

— Sam niewiele wiedział — odparła. — Wyjaśnił, że nie miał czasu głębiej spenetrować pański umysł. Jednak dowiedział się, że pan naprawdę jest z… skądś indziej. Nie wiedział skąd, ani jak się pan tu dostał i co się stało. Powiedział, że gdyby próbował pan to komuś wyjaśnić, uznano by pana za wariata, chociaż pan nim nie jest. Tego był pewny. Wiedział, że tam, skąd pan przybył, nazywał się pan Keith Winton i był redaktorem — chociaż nie jest pan podobny do tutejszego Keitha Wintona i był pan na tyle sprytny, by przybrać inne nazwisko.

— Jednak nie na tyle — powiedział Keith — by przybrać zupełnie odmienne. I nie na tyle sprytny, by nie próbować sprzedać Keithowi Wintonowi jego własne opowiadania. Ale proszę mówić dalej.

— Wiedział, że jest pan tu w opałach, ponieważ… no, ponieważ nie zna pan tego świata na tyle, by nie popełniać błędów. Wiedział, że zastrzelą pana jako szpiega, jeżeli nie będzie pan ostrożny. Mówił, że pana ostrzegał.

Keith pochylił się.

— Czym naprawdę jest Mekky? Czy to rzeczywiście tylko maszyna, robot? Czy też… Dopelle umieścił we wnętrzu kuli prawdziwy mózg?

— To maszyna — nie prawdziwy mózg w takim sensie, jaki ma pan na myśli. Jednak w jakiś sposób to więcej niż maszyna. Nawet Dopelle nie wie, jak udało mu się to zrobić, ale Mekky ma uczucia. Nawet poczucie humoru.

Keith zauważył niemal nabożny sposób, w jaki wymawiała nazwisko Dopelle’a i nacisk, z jakim powiedziała „nawet Dopelle nie wie”. Niech go szlag, pomyślał, ona go czci jak bóstwo.

Na sekundę zamknął oczy, a kiedy je otworzył, nie popatrzył na nią. Jednak przez to myślał o niej jeszcze intensywniej i niemal nie zdawał sobie sprawy, że ona do niego mówi, dopóki nie pojął, że pyta go o coś.

— Co mogę zrobić? Mekky powiedział mi, że w pańskich myślach wyczytał, iż może pan mnie poprosić o pomoc, jeśli znajdzie się pan w beznadziejnej sytuacji, i powiedział, że powinnam panu pomóc, jeśli nie będzie w tym dla mnie żadnego ryzyka.

— Nie pozwoliłbym pani na to — powiedział Keith. — Nie przyszedłbym tu, gdyby mnie ktoś śledził lub gdybym spodziewał się, że ktoś może to podejrzewać. Jednak chciałem dowiedzieć się, jak się skontaktować z Mekkym. Moje przebranie rozlazło się w szwach i nie mam żadnej wiarygodnej odpowiedzi na pytania, jakie zadałaby mi policja — nawet gdyby fatygowali się zadawaniem pytań. Miałem nadzieję, że Mekky może coś zrobić.

— Nie ma żadnej możliwości skontaktowania się z Mekkym… chyba że odnajdzie pan flotę.

— A gdzie ona jest?

Zawahała się i zmarszczyła brwi. Po namyśle powiedziała:

— Sądzę, że mogę to panu powiedzieć. Nie wszyscy o tym wiedzą. Flota jest w pobliżu Saturna. Jednak nie zdoła pan tam dotrzeć. Musi pan zaczekać na powrót Mekky’ego. Czy ma pan pieniądze?

— Nie, ale nie… Chwileczką, coś jeszcze chyba mogłaby mi pani wytłumaczyć. Znalazłbym to jutro w bibliotece, ale jeśli mi pani powie, oszczędzi mi to czasu. Co to za sprawa z bilonem — metalowymi monetami?

— Metalowe monety? Nie ma ich od tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego. Wtedy je wycofano z obiegu, podczas przejścia z dolarów i centów na kredytki.

— Dlaczego?

— Przejście na kredytki? Żeby wprowadzić ogólnoświatowy system pieniężny. Wszystkie kraje zrobiły to w tym samym czasie, tak by wydatki wojenne…

— Nie o to mi chodzi — przerwał Keith. — Chcę wiedzieć, dlaczego nie ma metalowych monet?

— Arkturianie je podrabiali — i nieomal udało im się zrujnować naszą gospodarkę. Podrabiali też banknoty. Dowiedzieli się, że Ziemia ma gospodarkę kapitalistyczną…

— Cała Ziemia? A Rosja?

— Oczywiście, że cała. Co pan ma na myśli mówiąc „A Rosja”?

— Nieważne — rzekł Keith. — Proszę mówić dalej.

— Produkowali fałszywe pieniądze, których nie można było odróżnić od prawdziwych. Nawet specjaliści tego nie potrafili. To spowodowało inflację, która o mało co nie wykończyła całej światowej gospodarki. Tak więc wojenna rada państw zaapelowała do świata nauki i grupa uczonych wymyśliła banknoty, których Arkturianie nie byli w stanie podrobić. Nie znam tajemnicy tych pieniędzy; nikt jej nie zna oprócz kilku ludzi w grawerniach różnych krajów.

— Dlaczego nie można ich podrobić? — spytał Keith.

— Chodzi o papier. Jakiś tajny proces technologiczny — nie składnik, który Arkturianie mogliby wykryć — nadaje banknotom specyficzną, żółtawą poświatę widoczną w mroku. Teraz każdy może wykryć fałszywy banknot; wystarczy obejrzeć go w ciemnym miejscu. I żaden fałszerz, nawet Arkturianin, nie jest w stanie wyprodukować takiego papieru.

Keith pokiwał głową.

— I właśnie dlatego zastąpiono dolary kredytkami?

— Tak, kiedy wynaleziono ten papier, zrobiono to we wszystkich krajach jednocześnie. Każde państwo wydaje własne banknoty, ale jednostką monetarną jest kredytka i przez utrzymanie parytetu wymiany są one walutą ogólnoświatową.

— A stare pieniądze wycofano i zakazano ich posiadania?

— Tak. Za posiadanie grozi bardzo wysoka grzywna — a w niektórych krajach nawet kara więzienia. Jednak są zbieracze monet, którzy chętnie zaryzykują. I ze względu na to, że monety można kupić tylko na czarnym rynku, ich ceny są bardzo wysokie. Zbieranie monet jest nielegalne i niebezpieczne, ale większość ludzi nie uważa tego za prawdziwe przestępstwo.

— Coś jak picie w okresie prohibicji?

Betty wyglądała na zdziwioną.

— Jak co?

— Nieważne — powiedział Keith.

Wyjął z kieszeni zwitek banknotów, skrywających monety. Rozwinął go i obejrzał najpierw pieniądze papierowe, a potem metalowe. Powiedział:

— Mam tu pięć monet i dwa banknoty, które zostały wypuszczone przed tysiąc dziewięćset trzydziestym piątym. Ma pani jakieś wyobrażenie, ile mogą być warte?

Podał je Betty, która obejrzała je z bliska przy blasku świec.

— Nie znam cen — powiedziała — wiem, że zależą od dat i stanu monet. Jednak w dużym przybliżeniu oceniam, że są warte dziesięć tysięcy kredytek — tysiąc dolarów po starych cenach.

— Tylko tyle? — spytał Keith. — Drogista w Greenville dał mi dwa tysiące kredytek za jedną i powiedział, że jest warta nawet więcej.

Betty zwróciła mu pieniądze.

— Musiała mieć rzadką datę. Oczywiście jedna z tych też może być rzadkim okazem. Podałam przybliżoną cenę zakładając, że są to średnio cenne egzemplarze. Możliwe, że któraś z nich sama jest warta dziesięć tysięcy kredytek — jeżeli została wypuszczona w odpowiednim roku. Co to za pieniądze, które oddzielił pan od pozostałych?

— To te, które mogą mnie wpędzić w tarapaty. Wydane po tysiąc dziewięćset trzydziestym piątym.

— Zatem muszą być fałszywe, podrobione przez Arkturian. Lepiej niech się pan ich pozbędzie, żeby ich przy panu nie znaleziono.

— Tego właśnie nie rozumiem — powiedział Keith. — Te akurat nie zostały zrobione przez Arkturian, ale dlaczego mieliby oni wypuszczać monety datowane na okres, kiedy rządy Ziemi przestały w ogóle wydawać monety?

— Oni postępują głupio równie często jak genialnie. Kiedy wymiana pieniędzy uniemożliwiła im fałszowanie pieniędzy w normalny sposób, kazali swoim szpiegom zdobywać potrzebne fundusze, sprzedając monety zbieraczom. Tyle że wygłupili się produkując monety i banknoty z późniejszymi datami emisji. Blisko dwudziestu arkturiańskich szpiegów złapano przez to, że próbowali sprzedać zbieraczom pieniądze z niewłaściwymi datami. Na przykład w ostatnią niedzielę, gdzieś pod Nowym Jorkiem, arkturiański szpieg próbował…

Urwała nagle i szeroko otworzyła oczy.

— Och! To był pan, prawda?

— To byłem ja — powiedział Keith. — Tyle że nie jestem arkturiańskim szpiegiem i moneta nie była sfałszowana — ani przez Arkturian, ani kogokolwiek innego.

— Skoro nie była fałszywa, to jak mogła mieć późniejszą datę emisji?

Keith westchnął.

— Gdybym to wiedział, znałbym odpowiedź na wiele innych pytań. W każdym razie kiedy stąd wyjdę, wrzucę te niesprzedawalne monety do pierwszego ścieku. Jeszcze jedno — co do arkturiańskich szpiegów. Czy Arkturianie to ludzkie istoty? Czy są do nas tak podobni, że mogą udawać ludzi?

Dziewczyna zadrżała.

— Są zupełnie odmienni. To potwory. Z wyglądu bardziej przypominają insekty, tyle że są więksi i równie inteligentni, jak my. Ale są źli. Kiedyś, w pierwszych dniach wojny, schwytali kilku ludzi żywcem. A mogą opanowywać ludzkie ciała i posługiwać się nimi jako narzędziami szpiegostwa i sabotażu. Teraz nie jest ich wielu. Większość została zabita. Wcześniej czy później zdradzają się z czymś, ponieważ ich umysły są tak odmienne, że nie są w stanie zrozumieć naszej cywilizacji. Popełniają jakiś błąd, który ich demaskuje.

— Łatwo mi to sobie wyobrazić — rzekł Keith.

— W każdym razie to niebezpieczeństwo wciąż maleje. Nasza obrona jest tak dobra, że już od lat nie udało im się nikogo schwytać. Czasem uda się im przedrzeć i zabić pewną liczbę ludzi, ale nigdy nie wezmą nikogo do niewoli. A z tych, których złapali na początku wojny, niewielu już zostało.

— Nawet jeśli tak — powiedział Keith — to dlaczego rozkazuje się strzelać bez ostrzeżenia? Dlaczego nie próbuje się ich aresztować? Jeśli ich umysły są naprawdę odmienne, psychiatrzy powinni bez trudu orzec, czy mają do czynienia z Arkturianinem, czy nie. Czyż nie zabija się przez pomyłkę niewinnych ludzi?

— Oczywiście. Ginie blisko stu ludzi na każdego prawdziwego szpiega. Jednak… no, oni są tak niebezpieczni, zdolni do spowodowania śmierci milionów ludzi, że lepiej, naprawdę lepiej nie podejmować nawet najmniejszego ryzyka. Nawet gdyby na każdego zabitego szpiega ginęło tysiąc niewinnych osób, opłacałoby się to. Widzi pan, gdyby wykradli nam choć kilka tajemnic naukowych, to w połączeniu z ich wiedzą mogłoby to przeważyć szalę wojny na ich korzyść, zakłócić ten nietrwały stan równowagi, jaki mamy teraz. Przynajmniej myślałam, że mamy, dopóki Mekky nie powiedział mi tego samego co panu: że sytuacja jest krytyczna. Może już zdobyli nad nami przewagę. A przegrana w tej wojnie oznaczałaby zagładę ludzkiej rasy. Oni nie chcą nas podbić; chcą nas zniszczyć i zagarnąć dla siebie Układ Słoneczny.

— To paskudne z ich strony — rzekł Keith.

W jej oczach pojawił się gniewny błysk.

— Niech pan z tego nie żartuje! Uważa pan, że kres ludzkiej rasy to dobry temat do żartów?

— Przepraszam — powiedział pojednawczo Keith. — Po prostu nie mogę jakoś… Dajmy temu spokój. Chyba rozumiem, co ma pani na myśli mówiąc, jak niebezpieczny może być taki szpieg. Jednak nadal nie widzę, co można stracić próbując się upewnić, zanim się kogoś zastrzeli. Przecież nie może uciec, jeśli się go trzyma na muszce.

— Och, ależ może — w większości wypadków. Z początku próbowano ich aresztować, ale zbyt wielu uciekło w drodze do więzienia, a nawet zza krat. Mają specjalne zdolności, fizyczne i psychiczne. Nie wystarcza wycelować w takiego broń.

Keith uśmiechnął się krzywo.

— Taki szpieg potrafił nawet odebrać broń agentowi W.B.I., który trzymał go na muszce. No, cóż… W moim wypadku, jeśli mieli jeszcze jakieś wątpliwości, to pozbyli się ich dziś po południu.

Wstał. Przez chwilę spoglądał na Betty, na blask świec padający na jej złocistą skórę i włosy, na nieprawdopodobnie piękną twarz i niewiarygodnie cudowne ciało. Patrzył na nią tak, jakby już nigdy nie miał jej zobaczyć — co, w rzeczy samej, wydawało się całkiem możliwe.

Starał się utrwalić w pamięci ten obraz, który — jak wiedział — będzie mu towarzyszył do końca życia; nieważne, czy nastąpi on za czterdzieści minut, czy za czterdzieści lat. To pierwsze zdawało się bardziej prawdopodobne.

Odwrócił głowę i spojrzał w okno, to okno, z którego wyglądała Betty podczas wizyty Mekky’ego. Szklana tafla była pusta i czarna. Rozpoczęło się zamglenie.

— Dziękuję, panno Hadley — powiedział. — Do widzenia.

Wstała i tak jak on spojrzała w okno.

— Gdzie chce pan iść? Jeśli jest się ostrożnym, można zaryzykować przejście jednej czy dwóch przecznic, ale…

— Proszę się o mnie nie martwić. Jestem uzbrojony.

— Przecież nie ma pan dokąd iść, prawda? Nie może pan zostać tutaj; nie ma tu nikogo oprócz Delii. Ale piętro niżej jest wolne mieszkanie. Mogę załatwić z dozorcą i…

— Nie! — odparł tak gwałtownie, że zaraz poczuł się głupio.

— Jutro mogę pomówić z ludźmi z W.B.I. i wyjaśnić im, że Mekky za pana zaręczył. Dopóki nie wróci, co może potrwać kilka miesięcy, będzie pan bezpieczniejszy w areszcie ochronnym niż na wolności — a daję słowo, że nic panu nie zrobią, dopóki Mekky się nie zjawi.

To brzmiało rozsądnie i na twarzy Keitha musiał pojawić się cień wahania. Chociaż mało mu się podobał pomysł spędzenia kilku miesięcy w areszcie, nie była to przecież wieczność, a lepiej być żywym niż martwym.

Musiała dostrzec jego wahanie. Powiedziała:

— Jestem prawie pewna, że mi uwierzą — przynajmniej na tyle, by wątpliwości zaczęły przemawiać za panem. Jako narzeczona Dopelle’a…

— Nie — powiedział Keith.

Nie mogła tego wiedzieć, ale nie powinna była tego mówić. Zdecydowanie potrząsnął głową.

— Nie mogę zostać — powiedział. — Nie umiem tego wyjaśnić, ale nie mogę.

Spojrzał na nią jeszcze raz, możliwe, że ostatni raz w życiu.

— Do widzenia — powiedział.

— A więc, do widzenia.

Wyciągnęła rękę, ale udał, że jej nie widzi. Nie dowierzał sobie na tyle, by jej dotknąć.

Wyszedł szybko.

Schodząc po schodach uświadomił sobie, jak głupio postąpił, i był z tego zadowolony. Był zadowolony, że nie skorzystał z pomocy Betty Hadley. Rada, tak; to było w porządku. I odpowiedzi na pytania, których nie mógł zadać nikomu oprócz niej i Mekky’ego. Teraz jego obraz tego świata był o wiele jaśniejszy, zwłaszcza w kwestii monet.

Inne rzeczy wciąż pozostawały zagadką. Strój, który nosiła. Czy nie wiedziała, że ubierając się w ten sposób doprowadza mężczyzn do szaleństwa? A jednak ten strój wydawał się jej czymś tak naturalnym, że dziwiła się, iż o to pyta.

No, tę sprawę musi na razie odłożyć. Może Mekky będzie mógł mu wyjaśnić wiele pomniejszych kwestii, jeśli w ogóle do niego dotrze i jeśli Mekky znajdzie dla niego tyle czasu, by rozwiązać jego główny problem.

W każdym razie był zadowolony z tego, że okazał się na tyle twardy, by odrzucić pomoc Betty.

To było niemądre, ale miał dość, zupełnie dość tego zwariowanego Wszechświata z jego arkturiańskimi szpiegami i latającymi maszynami do szycia.

Im bardziej starał się być ostrożny i przezorny, tym więcej popełniał błędów i w tym większe pakował się kłopoty. Teraz był wściekły. I miał w kieszeni broń, potężny pistolet kalibru czterdzieści pięć, który może zatrzymać nawet ośmiostopowego Lunańczyka.

A był w odpowiednim nastroju, by go użyć. Każdy, kto spróbuje przysporzyć mu kłopotów, otrzyma, co mu się należy. Nawet jeśli wpadnie na Ludzi Nocy, zabierze paru ze sobą.

Do diabła z ostrożnością. Co ma do stracenia?

Dozorca był jeszcze w holu. Ze zdumieniem spojrzał na schodzącego Keitha.

— Chyba nie zamierza pan wyjść? — dopytywał się. Keith wyszczerzył zęby.

— Muszę się zobaczyć z pewnym facetem w sprawie jego kuli.

— Mówi pan o M e k k y m? Zobaczy się pan z Dopelle’em — w głosie dozorcy był podziw. Podszedł do drzwi, by je otworzyć, wyciągając po drodze rewolwer. Powiedział: — No, jeżeli pan zna jego — a powinienem się tego domyślić, skoro widział się pan z panną Hadley — to chyba pan wie, co robi. Mam nadzieję.

— Obaj mamy — rzekł Keith.

Prześliznął się przez drzwi w gęstą ciemność i usłyszał, jak tamten szybko zamyka i rygluje je za jego plecami.

Stał na progu, nasłuchując. Kiedy umilkł zgrzyt zasuwy, wokół zapanowała cisza — równie głęboka, jak panujący wokół mrok.

W końcu nabrał tchu w piersi. Nie mógł tu stać całą noc; równie dobrze może iść przed siebie. Jednak tym razem zamierzał wybrać sprytniejszy sposób poruszania się niż ten, którego próbował w niedzielę w nocy, po przyjeździe z Greenville.

Po omacku odnalazł krawężnik i przysiadłszy na nim na chwilę, zdjął buty, związał jeden z drugim sznurowadłami i zawiesił sobie na szyi. Teraz będzie szedł na tyle cicho, że nikt nie zdoła go usłyszeć i zaskoczyć.

Wstał i stwierdził, że stosunkowo łatwo — choć dziwnie — idzie się jedną nogą po krawężniku, a drugą stawiając w rynsztoku.

Wyczuwszy stopą kratę ścieku przypomniał sobie o monetach i banknotach, których powinien się pozbyć. Włożył je do innej kieszeni niż pozostałe, tak więc nie musiał zapalać zapałki, by je odróżnić od reszty; wyjął je i wepchnął przez kratownicę kanału. Słyszał, jak z pluskiem wpadły do wody kilka metrów niżej.

Załatwiwszy to ruszył dalej, pilnie nasłuchując. Przełożył pistolet do prawej kieszeni i trzymał rękę na kolbie, a kciuk na dźwigience bezpiecznika.

Teraz się nie bał; tak jak poprzednio, kiedy znalazł się w ciemnościach. W pewnym stopniu sprawiał to fakt posiadania broni, ale nie tylko. Nie było to też spowodowane tym, że poprzednio zamglenie stanowiło dla niego zagadkę, a teraz znał jego przyczynę i wiedział, po co tu jest.

Różnica była prosta; poprzednim razem był zwierzyną, tym razem — myśliwym. Teraz nie był już bierny i zamglenie było jego przyjacielem, nie wrogiem. Plan miał obmyślony tylko w ogólnych zarysach i będzie musiał go dostosować do okoliczności, ale pierwszy krok był oczywisty. Przede wszystkim potrzebował pieniędzy; okazji, by sprzedać te kilka dolarów za mniej więcej dziesięć tysięcy kredytek. A każdy napotkany będzie przestępcą — ponieważ tylko przestępcy chodzili po ulicach w czasie zamglenia — więc będzie można go nakłonić, w razie potrzeby za pomocą czterdziestki piątki, by wskazał drogę do pasera, który kupi od Keitha nielegalne monety i banknoty.

Tak, dobrze było być myśliwym, a nie zwierzyną, i podjąć jakieś energiczniejsze kroki niż utrzymywanie się z pisania opowiadań. Właściwie zawsze nienawidził pisania.

Polowanie to znacznie lepsze zajęcie. A szczególnie ten rodzaj polowania. Jeszcze nigdy nie polował na ludzi.

Загрузка...