ROZDZIAŁ V Ludzie Nocy

Stał bez ruchu, słuchając zbliżającego się szurania. Ktokolwiek czy cokolwiek to było, Keith w żaden sposób nie mógł uniknąć spotkania, chyba żeby odwrócił się i poszedł w przeciwnym kierunku. Świat wydał mu się nagle jednowymiarowy. Tak długo, jak każdy z nich — on i nieznajomy w ciemnościach — wymacywali sobie drogę wzdłuż ścian budynków, istniały tylko dwa kierunki: naprzód i do tyłu. Niczym mrówki pełznące po nitce musieli się spotkać i wyminąć, chyba że jeden z nich zawróci.

Nim zdecydował coś zrobić, było już za późno, by zawrócić. Macająca dłoń dotknęła jego twarzy i skamlący głos powiedział:

— Niech mnie pan nie bije. Nie mam ani kredytki.

Keith odetchnął z ulgą.

— Dobrze — powiedział. — Będę stał spokojnie. Niech mnie pan wyminie.

— Jasne, proszę pana.

Kiedy mężczyzna go wymijał, Keith poczuł przelotne dotknięcie i silny, zapierający dech w piersi wyziew alkoholu. W ciemności rozległ się cichy chichot.

— To tylko stary wilk Kosmosu na przepustce — powiedział głos — i już obrobiony proszę pana, dwie godziny temu. Niech pan słucha, coś panu powiem. W pobliżu grasują Ludzie Nocy. Cała banda krąży gdzieś przy Times Square. Lepiej niech pan zmieni kierunek. Ostrzegam pana.

Mężczyzna już minął Keitha, ale wciąż dotykał ręką rękawa jego marynarki.

— To oni pana obrabowali? — spytał Keith.

— Oni? Słuchaj pan, przecież widać, że żyję? Czy byłbym żywy, gdyby dopadli mnie Ludzie Nocy? No, niech pan powie.

— Racja, zapomniałem — powiedział Keith. — Lepiej więc pójdę w innym kierunku. Hmm… czy metro kursuje?

— Metro? Człowieku, ty naprawdę szukasz guza, co?

— A gdzie znaleźć jakieś bezpieczne miejsce?

— Bezpieczne? Już dawno nie słyszałem tego słowa. Co to znaczy? — Roześmiał się pijackim rechotem. — Kochany, latałem na trasie Mars — Jowisz w czasach gorączki platynowej, kiedy przed zamknięciem luków odmawiali za nas egzekwie. Cholera, wolałbym się znaleźć tam z powrotem, niż błąkać się w tej mgle i bawić w ciuciubabkę z Ludźmi Nocy.

— A skąd pan wie, że ja nie jestem jednym z nich? — spytał Keith.

— Żartuje pan? Jak samotny facet może nim być, skoro oni chodzą całą bandą trzymając się pod ręce, zajmując całą szerokość ulicy i stukając kijami. Głupcy z nas, że w ogóle wyszliśmy z domów. I pan, i ja — obaj. Gdybym nie był pijany… Hej, ma pan zapałki?

— Pewnie, całe pudełko. Potrafi pan…?

— Mam dreszcze, proszę pana. To wenusjańska febra. Może pan mi podać ognia? Jak zapalę, powiem panu, gdzie jest bezpieczne miejsce, w którym możemy się ukryć na resztę nocy.

Keith potarł zapałkę o bok pudełka. Nagły błysk płomienia zmienił czarną ciemność w szary mrok — w promieniu pół metra.

Ukazał odrażającą, poznaczoną bliznami, wykrzywioną szyderczo twarz — i uniesioną do ciosu pałkę. Pałka zaczęła opadać w tej samej chwili, gdy zapaliła się zapałka.

Nie było czasu na unik. Tylko natychmiastowa, instynktowna reakcja ocaliła życie Keithowi.

Zanurkował pod wzniesione ramię wbijając jednocześnie płonącą zapałkę w paskudną gębę opryszka. Dzięki temu pałka przecięła powietrze i tylko przedramię napastnika uderzyło o głowę Keitha. Impet zderzenia wytrącił broń z ręki tamtego i pałka z głuchym łomotem upadła na chodnik.

Zaczęli się szamotać i tarmosić w ciemnościach. Silne ręce zacisnęły się na szyi Keitha; na twarzy poczuł nieświeży oddech przeciwnika, który klął obrzydliwie. Keith zdołał się wyrwać z uścisku. Cofnął się o krok i uderzył. Poczuł, jak jego pięść trafia w coś twardego.

Usłyszał, że napastnik upadł — jednak nie stracił przytomności, bo Keith wciąż słyszał zduszone przekleństwa. Korzystając z hałasu, jaki robił przeciwnik, Keith cofnął się o trzy kroki w czarną pustkę otwartej przestrzeni, po czym stanął spokojnie, wstrzymując oddech.

Słyszał, jak mężczyzna dysząc ciężko gramoli się na nogi. Przez długie pół minuty to sapanie wydawało się jedynym odgłosem życia w mieście.

Nagle rozległ się inny, nowy dźwięk; odległe, ciche stukanie setek cienkich lasek. Zdawać by się mogło, że to kompania ślepców maszeruje ulicą. Hałas dochodził od strony Broadwayu i Times Sąuare, w kierunku, w którym zmierzał Keith.

Usłyszał stłumiony pomruk: „Ludzie Nocy”, a potem szybkie szuranie nóg, gdy niedoszły rabuś rzucił się do ucieczki. Z gęstych ciemności dobiegł Keitha głos napastnika, nagle pozbawiony pijackiej chrypki: — Zmykaj, koleś! To Ludzie Nocy! Pospieszny tupot jego kroków ucichł w dali, w miarę jak stukanie stawało się głośniejsze i bliższe. Zbliżało się niezwykle szybko.

Kim byli Ludzie Nocy? Rzeczywiście ludźmi? Keith próbował sobie przypomnieć wszystko, co o nich przeczytał lub usłyszał. Co mówił o nich człowiek z bliznami na twarzy? „Chodzą całą bandą trzymając się pod ręce, zajmując całą szerokość jezdni i stukając kijami”. Ludzie czy nie, musi to być zorganizowana banda morderców grasująca na ulicach podczas zamglenia; idący długim rzędem od ściany do ściany trzymając się pod ręce, stukając laskami.

Czy te laski były również ich bronią, czy też mieli jakąś inną?

Stukanie rozlegało się już w odległości kilku metrów, zbliżając się znacznie szybciej, niż człowiek może iść w ciemnościach. Musieli mieć jakiś system, który umożliwiał im tak szybki marsz.

Keith nie czekał dłużej; odwrócił się i pobiegł w kierunku budynku, aż wyciągniętą ręką natrafił na szorstką ścianę. Wtedy pognał wzdłuż niej; nie zważając na możliwość upadku biegł ile sił w nogach.

Zagrażające z tyłu niebezpieczeństwo wydawało się większe niż ryzyko ucieczki na oślep. Keithowi udzielił się strach, który słyszał w głosie mężczyzny o poznaczonej bliznami twarzy. Ten człowiek, mimo że wykolejony, nie był tchórzem. Wiedział, kim są Ludzie Nocy, i bał się ich — bardzo się bał. Sam zabójca, był jak szakal wobec stada lwów, kiedy usłyszał stukanie lasek.

Keith przebiegł trzydzieści czy czterdzieści kroków, po czym zatrzymał się i nadstawił ucha. Stukanie pozostało w tyle; nie zbliżali się tak szybko, jak on odważył się biec. Nagle z przeciwnej strony, a więc z kierunku, w którym podążał, dał się słyszeć straszliwy, ochrypły wrzask. Keithowi wydawało się, był niemal pewny, że to głos człowieka z twarzą w bliznach. Wrzask zmienił się w przeraźliwy jęk agonii, zagłuszony przez stukanie lasek.

Co się stało z człowiekiem o poznaczonej bliznami twarzy? Co mogło spowodować jego śmierć — a Keith nie wątpił, że tamten nie żyje — w takich męczarniach? Wyglądało to, jakby uciekający przed lwami szakal wpadł w sploty boa dusiciela. Tak mógł krzyczeć człowiek miażdżony w uścisku węża — i chyba równie krótko.

Keithowi włosy stanęły dęba na głowie. W tym momencie oddałby prawą rękę za odrobinę światła, obojętnie co mogłoby ono ukazać. Zrozumiał, co to jest strach; czuł, jak ściska go za gardło.

Stukot z tyłu. Trochę zyskał na tym krótkim sprincie; słyszał stukanie kilkanaście, a nie kilka metrów za sobą. Mógł znów zacząć biec i uciec przed tym dźwiękiem. Tylko co czyhało w ciemnościach?

Człowiek z bliznami na twarzy pobiegł wzdłuż muru; cokolwiek napotkał, musiało nastąpić to przy ścianie. Keith odbił w prawo i wyszedł na środek ulicy. Później, obróciwszy się tak, by biec równolegle do krawężnika, ruszył w kierunku przeciwnym do tego, z którego zbliżali się Ludzie Nocy. Przebiegł kolejne trzydzieści czy czterdzieści kroków i znów przystanął wsłuchując się w ciszę. Tak, stukanie zostało w tyle.

Jednak czy naprawdę? Przez chwilę był zdezorientowany i zastanawiał się, czy w gęstym mroku nie pomylił kierunku. Później uświadomił sobie okropną prawdę; z przeciwnej strony też słychać było stukanie.

Dwa zbliżające się do siebie rzędy napastników, a on pośrodku. Oto ich metoda polowania, napędzanie ofiar na linię myśliwych. Przedtem zastanawiał się, jak udawało im się kogokolwiek schwytać, skoro stukanie towarzyszące ich pochodowi zdradzało ich i ostrzegało potencjalne ofiary. Teraz już wiedział.

Stanął. Serce waliło mu jak młotem. Ludzie Nocy — kimkolwiek byli — wzięli go w dwa ognie. Nie miał dokąd uciec.

Stał więc zastanawiając się, dopóki stukanie z tyłu — bliższe niż to dobiegające z przodu — nie zbliżyło się tak bardzo, że po prostu musiał coś zrobić. Stać bez ruchu oznaczało dać się schwytać w ciągu najbliższej minuty. Pobiec naprzód czy do tyłu oznaczało to samo, tylko w jeszcze krótszym czasie.

Skręcił w prawo i podbiegł do ściany budynku po południowej stronie ulicy — przeciwnej niż ta, przy której śmierć dopadła Bliznowatego. Nie kłopotał się szukaniem krawężnika; znalazł go potykając się on i padając na chodnik. Podniósł się i zrobił jeszcze kilka kroków po trotuarze, aż dotarł do ściany. Na ułamek sekundy przystanął, by posłuchać. Stukanie wydawało się dobiegać z jednakowej odległości zarówno z prawa, jak i z lewa.

Namacał ręką bramę. Ujął klamkę; nie dlatego, by spodziewał się, że drzwi będą otwarte, ale dlatego, że musiał ją znaleźć, aby otworzyć drzwi od środka. Rąbnął pięścią w szkło obok klamki.

Powinien paskudnie pokiereszować sobie knykcie, ale nic sobie nie zrobił. Zdawało się, że szczęście w końcu postanowiło się do niego uśmiechnąć; mała szklana płytka wpadła w całości do środka. Reszta płyty nie pękła i nie wypadła z framugi.

Wpadające do środka pod uderzeniem pięści szkło odchyliło na moment grubą kotarę i Keith dojrzał błysk światła. Szybko włożył rękę w otwór, namacał zamek, otworzył drzwi od wewnątrz i wpadł do środka.

Światło niemal go oślepiło. Zatrzasnął drzwi za sobą. Usłyszał głos:

— Stój albo będę strzelał!

Keith stanął i podniósł ręce na wysokość ramion. Zamrugał, oswajając oczy ze światłem. Znajdował się w holu małego hoteliku. Kilka metrów dalej, za kontuarem stał pobladły ze strachu nocny portier, trzymając w ręku samopowtarzalną strzelbę, której wielka jak działo lufa mierzyła wprost w pierś Keitha. Portier dyszał głośniej od niego.

— Nie podchodź ani kroku bliżej — powiedział trzęsącym się głosem. — Wyjdź stąd; wyjdź stąd natychmiast. Nie chcę cię zastrzelić, ale…

Nie ruszając się z miejsca i nie opuszczając rąk Keith powiedział:

— Nie mogę. Na zewnątrz są Ludzie Nocy. Jeżeli otworzę drzwi, dostaną się tu.

Twarz portiera pobladła jeszcze bardziej. Przez chwilę był zbyt przerażony, by coś powiedzieć, i wtedy obaj usłyszeli stukanie.

Portier odzyskał mowę; jego głos był ledwie głośniejszy od szeptu.

— Cofnij się do drzwi. Przytrzymaj kotarę przy otworze, tak aby nie było widać światła.

Keith zrobił krok w tył i oparł się plecami o drzwi.

Milczeli. Keith czuł, jak pot spływa mu po plecach. Czy Ludzie Nocy dostrzegą — lub wymacają — dziurę w drzwiach? Czy nie wpakują mu przez nią w plecy noża, kuli lub czegoś innego?

Zimny dreszcz pełzł mu po krzyżu. Czas też pełznął.

Jednak nic się nie stało.

Przez chwilę słychać było głośne stukanie i stłumione głosy. Keithowi wydawało się, że to ludzkie głosy, ale nie był tego pewny. Później wszystko ucichło.

Ani Keith, ani portier nie ruszyli się i nie odezwali słowem przez co najmniej trzy minuty od chwili, gdy ostatni dźwięk ucichł w oddali. Wtedy portier powiedział do Keitha:

— Poszli. Teraz wyjdź stąd.

— Wciąż są blisko — powiedział Keith najciszej jak mógł — jeśli wyjdę, dostaną mnie. Nie jestem rabusiem. Nie mam broni. Za to mam pieniądze. Chciałbym zapłacić za tę wybitą szybę — i wynająć pokój, jeśli macie jakiś wolny. Jeżeli wszędzie są zajęte, dobrze zapłacę nawet za możliwość przesiedzenia nocy w holu.

Portier spoglądał na niego niepewnie, nie opuszczając broni. W końcu zapytał:

— Co pan tam robił, na zewnątrz?

— Przyjechałem z Greenville — odparł Keith — ostatnim pociągiem na Dworzec Centralny. Otrzymałem wiadomość, że mój brat jest poważnie chory, i zaryzykowałem próbę dostania się do domu — to tylko parę przecznic dalej. Nie wiedziałem, że to tak źle wygląda. Teraz kiedy już wiem… no, wolę pójść do domu rano.

Portier patrzył na niego poważnie.

— Niech pan nie opuszcza rąk — powiedział w końcu.

Położył strzelbę na kontuarze, ale trzymał palec na spuście jednocześnie wyjmując drugą ręką pistolet z szuflady.

— Niech się pan odwróci tyłem do mnie. Muszę się upewnić, że nie ma pan broni.

Keith odwrócił się i stał spokojnie słuchając, jak portier wychodzi zza kontuaru. Nie ruszał się, kiedy tamten przytknął mu do pleców twardą lufę pistoletu i szybko przesunął ręką po kieszeniach.

— W porządku — powiedział portier. — Chyba jest pan czysty. W każdym razie zaryzykuję. O tej porze psa nie wygnałbym z domu.

Keith westchnął z ulgą i odwrócił się. Portier znów stał za kontuarem, ale już nie mierzył do Keitha.

— Ile jestem panu winien za szybę? I ile za pokój, jeśli jest jakiś wolny?

— Jasne, mamy pokój. Sto kredytek wystarczy za jedno i drugie. Jednak najpierw niech mi pan pomoże. Przeniesiemy ten stojak z książkami i gazetami, i zastawimy nim drzwi. Jest na tyle wysoki, że zasłoni dziurę w szybie. W każdym razie przytrzyma kotarę, a jeśli ta nie będzie się kołysała, z zewnątrz nikt nie zobaczy światła.

— Dobry pomysł — powiedział Keith. Chwycił jeden koniec stojaka, a portier drugi i przesunęli go do drzwi nie podnosząc z podłogi.

Wzrok Keitha przyciągnęły tytuły kilku kieszonkowych wydań na półce z książkami. Szczególnie jedna, zatytułowana Czy zamglenie jest tego warte? Postanowił wziąć kilka tych książek ze sobą do pokoju. Sprawdził cenę — dwie i pół kredytki. Najwidoczniej przeliczenie: jedna kredytka — dziesięć centów, obowiązywało i w tym wypadku.

To oznaczało, że sto kredytek — dziesięć dolarów — za szybę i pokój było dość umiarkowaną ceną, niemal okazją. Niemal? Cholera, to była okazja. Wolałby oddać wszystkie pieniądze, jakie mu zostały — sporo ponad tysiąc kredytek — niż jeszcze raz wyjść tej nocy w mrok na Czterdziestej Drugiej Ulicy.

To przypomniało mu o jeszcze jednej zagadce. Był przekonany, że na południowej stronie tej ulicy między Szóstą i Broadwayem nie ma żadnego hotelu. To znaczy, nie było takiego hotelu tam, skąd Keith przybył. A to oznacza…

Dał spokój rozmyślaniom i podszedłszy za portierem do kontuaru, wpisał się do książki. Wyjął z portfela stukredytkowy banknot i dołożył jeszcze pięćdziesiąt kredytek.

— Chcę wziąć sobie dwie czy trzy książki z tych na stojaku. Proszę zatrzymać resztę.

To oznaczało czterodolarowy napiwek dla portiera.

— Jasne, dzięki, panie Winton. Oto pański klucz. Trzysta siedem; to na trzecim piętrze. Będzie pan musiał wejść po schodach i sam odszukać swój pokój. Widzi pan, zamykamy o zachodzie słońca, więc nie ma teraz chłopców hotelowych. Tylko ja muszę pilnować interesu.

Keith kiwnął głową i schował klucz do kieszeni. Wrócił do stojaka z książkami i gazetami.

Najpierw wziął Czy zamglenie jest tego warte? Nie miał wątpliwości, że musi się zapoznać z treścią.

Powiódł wzrokiem po innych tytułach. Niektóre z nich były znajome. Inne nie.

Porwał z półki Historię świata H.G. Wellsa. Z tej książki mógł się dowiedzieć wielu interesujących go rzeczy.

A trzecia pozycja? Było tam sporo prozy, ale on potrzebował czegoś bardziej krwistego. Czegoś, co dałoby mu więcej skoncentrowanych informacji.

Na półkach stało około pół tuzina książek o kimś nazwiskiem Dopelle. Gdzie też już słyszał to nazwisko? Ach tak, widział je w New York Timesie. To generał dowodzący całą flotą kosmiczną Ziemi.

Człowiek nazwiskiem Dopelle, Opowieść o Dopelle, Dopelle — bohater Kosmosu. I kilka innych.

Skoro wśród niewielu niebeletrystycznych pozycji na stojaku znalazło się aż tyle książek o nim, Dopelle musiał być kimś, o kim warto było coś wiedzieć. Keith wybrał Opowieść o Dopelle i nawet się bardzo nie zdziwił widząc, że napisał ją Paul Gallico.

Podniósł książki w górę, żeby portier widział, ile bierze, i ruszył ku schodom, zanim ogarnęła go pokusa dokupienia jeszcze książek lub magazynów do tych, które już miał; jeszcze nie przeczytał tych z Greenville.

Miał już więcej lektury, niż był w stanie przetrawić przez resztę nocy, nawet gdyby czytał bardzo pobieżnie i krótko spał. A będzie musiał trochę się zdrzemnąć, nieważne jak interesująca okaże się ta lektura. Spacer na trzecie piętro udowodnił mu, że jest bardzo zmęczony. Zranione ramię bolało go coraz bardziej. I knykcie prawej dłoni zaczęły dokuczać jak wszyscy diabli; wprawdzie nie rozciął ich o szkło, ale mocno uderzył, tak że każdy ruch palcami powodował dotkliwy ból.

W przyćmionym świetle korytarza znalazł swój pokój; wszedł i zapalił światło. Pokój był miły i wygodny, z zapraszająco wyglądającym łóżkiem, na które Keith spojrzał tęsknie. Jednak nie odważył się w nim spocząć. Najpierw musi dowiedzieć się paru rzeczy, które może znaleźć w książkach kupionych w recepcji. Te wiadomości mogły go uratować jutro przed popełnieniem pomyłki równie przykrej w skutkach, co dzisiejsza decyzja wyjścia z Dworca Centralnego. Tylko dzięki szczęściu wyszedł z t e g o cało.

Rozebrał się na tyle, by było mu wygodnie i siadł do lektury, celowo wybierając twardsze z dwóch krzeseł, żeby mniej morzył go sen. Wiedział, że gdyby położył się na łóżku, nie byłby w stanie czytać dłużej niż pół godziny.

Najpierw wziął do ręki Czy zamglenie jest tego warte? Tę przerzuci szybko i przynajmniej się dowie, co to takiego to zamglenie.

Na szczęście historia zamglenia była dość dobrze streszczona w pierwszym rozdziale. Zostało opracowane — jak się dowiedział — przez niemieckiego profesora w roku 1934, wkrótce po zniszczeniu Chicago i Rzymu przez statki arkturiańskie. Zniszczenie Chicago, w którym straciło życie blisko dziewięć milionów ludzi, miało miejsce na początku 1933 roku, a zniszczenie Rzymu kilka miesięcy później.

Po zagładzie Chicago wszystkie większe miasta wprowadziły natychmiast obowiązkowe zaciemnienie — ale zaciemnienie nie uratowało Rzymu.

Rzym, mimo że doskonale zaciemniony, uległ zniszczeniu tak samo jak Chicago. Jednak na całe szczęście statek arkturiański — ten, który wystrzelił pociski — został przechwycony przez Dopelle i kilku członków załogi wzięto do niewoli.

Dzięki pomocy kogoś lub czegoś nazywanego Mekky (autor książki zakładał, iż wszyscy czytelnicy wiedzą wszystko o Mekkym, więc nie trudził się wyjaśnianiem) dowiedziano się od pozostałych przy życiu Arkturian, że ich statek był wyposażony w detektory wykrywające nieznane dotąd promieniowanie — nie świetlne, lecz emitowane przez źródła elektryczne.

W ten sposób mogli dzięki swym detektorom zlokalizować miasto, mimo że światła paliły się jedynie wewnątrz budynków, ponieważ mury przepuszczały te tak zwane promienie epsilon, tak samo jak fale radiowe.

Przez jakiś czas wydawało się, że bezpieczeństwo Ziemi może zagwarantować tylko powrót do świec i lamp gazowych. (Elektryczności można było nadal używać do oświetlania wnętrz w ciągu dnia, ponieważ światło słoneczne wygaszało promienie epsilon, zanim opuściły one atmosferę).

Jednak Dopelle zaszył się w swoim laboratorium i podjął ten problem. Odkrył charakter promieni epsilon i wysyłał codzienne sprawozdania ze swej pracy naukowcom całego świata, którzy pod jego kierunkiem próbowali znaleźć jakąś metodę wygaszania tych promieni równie efektownie, jak promieniowanie słoneczne.

Ów niemiecki profesor znalazł jedyną jak do tej pory skuteczną radę: gaz epsilonowy powodujący zamglenie, które Wielka Rada Ziemi zarządziła jako obowiązkowe dla wszystkich miast liczących ponad sto tysięcy mieszkańców.

Ten gaz profesora Kurta Ebbinga był substancją o naprawdę przedziwnych właściwościach. Bez zapachu, nieszkodliwy dla wszelkich form życia roślinnego i zwierzęcego, nieprzenikliwy dla światła i promieni epsilon. Otrzymywano go tanim kosztem z węgla drzewnego; jedna fabryka mogła co wieczór w ciągu paru godzin wytworzyć go dosyć, by zmieszany z powietrzem kompletnie zakrył miasto. A o świcie słońce rozkładało go w ciągu dziesięciu lub piętnastu minut.

Od czasu wprowadzenia zamglenia kilka statków arkturiańskich zdołało wprawdzie przedrzeć się przez blokadę, ale żadne większe miasto Ziemi nie zostało zaatakowane. Zamglenie zdało egzamin.

Zniszczeniu ulego kilkanaście pomniejszych miast. Zakładając, że statki arkturiańskie wybierały za cel ataku największe miasta wykryte przez ich detektory, uratowano przez to kilkanaście metropolii. Porównując straty w wyniku zniszczenia większych miast — co miałoby miejsce, gdyby nie zamglenie — ze stratami spowodowanymi zniszczeniem małych miasteczek, można ocenić, że zamglenie uratowało prawdopodobnie co najmniej dziesięć milionów istnień. Gdyby wziąć pod uwagę, że wśród celów ataku mogły się znaleźć Nowy Jork lub Londyn, należałoby uznać, iż liczba ocalonych przekroczyłaby nawet dziesięciokrotnie tę minimalną.

Jednak zamglenie miało swoje strony negatywne. Siły porządkowe w większości miast okazały się całkowicie bezradne wobec wzbierającej fali przestępstw. Pod osłoną mgły ulice wielkich miast zamieniały się po zmroku w ziemię niczyją. W Nowym Jorku pięć tysięcy policjantów straciło życie, zanim siły porządkowe — a raczej ich resztki — zdecydowały się zaprzestać patrolowania ulic po zmierzchu.

Obywatelskie komitety obrony także nie spełniły pokładanych w nich nadziei.

Sytuację pogarszała sprawa weteranów wojny w Kosmosie, u których występowały często przestępcze inklinacje; tej psychozie uległa blisko jedna trzecia ich ogólnej liczby.

W większości miast — a szczególnie w Paryżu, Nowym Jorku i Berlinie — zaniechano w końcu wszelkich prób utrzymania porządku w nocy. Po zmroku rządy obejmowali gangsterzy i kryminaliści. Porządni obywatele znikali z ulic i zamykali się w domach. Komunikacja miejska przestawała działać.

Może to dziwne, ale na szczęście większość przestępców ograniczała swoją działalność do otwartej przestrzeni. Włamania nie zdarzały się częściej niż przed wprowadzeniem zamglenia. Obywatel, który pozostał w domu zamykając okna i drzwi, nie ryzykował bardziej niż dawniej. Charakter „psychozy zamglenia”, jak ją nazywano, leżącej u źródeł większości przestępstw, wymagał, zdawało się, by dokonywano ich pod osłoną gęstej i nieprzeniknionej ciemności…

Grasowali zarówno pojedynczy przestępcy, jak i całe gangi, ale te ostatnie były gorsze. Takie gangi jak Ludzie Nocy w Nowym Jorku, Krwiożercy w Londynie, czy Lenowie w Moskwie (Keith zastanawiał się, czy ta ostatnia nazwa nie pochodziła czasem od Lenina) używały wyspecjalizowanych metod i były wysoko zorganizowane.

Co noc w wielkich miastach ginęły setki ludzi. Sytuacja byłaby jeszcze gorsza, gdyby nie fakt, że przestępcy częściej rabowali i zabijali się wzajemnie, niż napadali na porządnych obywateli siedzących w domach.

Zamglenie było — jak przyznawał autor — wysoką ceną za zabezpieczenie się przed atakiem z Kosmosu. Około miliona ludzi padło ofiarą zbrodni popełnionych w czasie zamglenia — ale niewątpliwie dziesięć milionów się uratowało. Dzięki zamgleniu, dwanaście ataków, które miały miejsce od czasu Chicago i Rzymu, zniszczyło mniejsze miasta. Czy zamglenie jest tego warte? Tak, odpowiadał autor, ze względu na co najmniej dziewięć milionów ludzkich istnień, a zapewne o wiele więcej.

Keith zadrżał odkładając Czy zamglenie jest tego warte? Gdyby kupił tę książkę w Greenville i przeczytał ją w pociągu, z pewnością nie opuściłby Dworca Centralnego. Wykupiłby pryczę — albo spałby na podłodze.

Bez wątpienia nocne życie na Broadwayu nie było tu takie jak tam, skąd przybył.

Podszedł do okna i stanął patrząc — no, nie na ulicę, lecz na gęstą czerń za szybą. Zasłony nie były zaciągnięte, ale to miało znaczenie jedynie na parterze.

Spoglądając z zewnątrz już z odległości metra nie można było w ogóle dostrzec okna. Ta ciemność była niesamowita. Keith nie uwierzyłby w jej istnienie, gdyby nie widział tego na własne oczy.

A co się działo teraz tam w dole, w mroku Czterdziestej Drugiej Ulicy, zaledwie przecznicę od Times Square — centrum Wszechświata?

Keith potrząsnął głową w zadumie. Czterdziesta Druga Ulica rządzona przez przestępców! Purpurowi mieszkańcy Księżyca spacerujący głównym ciągiem handlowym Greenville! Generał Eisenhower dowódcą wenusjańskiego sektora ziemskiej floty kosmicznej prowadzącej wojnę z Arkturem!

W jakim to zwariowanym Wszechświecie się znalazł?

Загрузка...