Keith Winton odczuwał lekkie oszołomienie. Czuł się tak, jakby się upił i właśnie wytrzeźwiał, albo jakby był pod narkozą i jeszcze nie w pełni doszedł do siebie.
To jednak nie oddawało w pełni jego stanu. Chociaż fizycznie czuł senność, umysł miał jasny — w rzeczy samej krystalicznie jasny. Po prostu wepchnięto weń zbyt wiele na raz. Miał trudności z przyswojeniem wszystkiego.
Siedział na małym pomoście otoczonym stalową barierką i górującym nad główną kabiną statku flagowego, patrząc, jak Dopelle wraz z liczną grupą swoich ludzi szybko i sprawnie montuje coś, co wyglądało na olbrzymią i bardzo zmodyfikowaną wersję tego, co Keith widział na ilustracji w magazynie naukowym wydawanym na Ziemi — na jego Ziemi. Był to potencjo — motor Burtona. Właśnie w tamtym magazynie widział schemat połączeń i wzór opisujący pole elektryczne.
Kula będąca Mekkym unosiła się nad pracującymi; tuż nad ramieniem Dopelle’a i dobre dwadzieścia metrów od Keitha. Jednak mówiła do niego i jej głos rozlegał się w jego głowie. Widocznie odległość nie stanowiła dla Mekky’ego przeszkody.
Keith podejrzewał, że Mekky prowadzi więcej niż jedną taką rozmowę jednocześnie, bo nie ulegało wątpliwości, że rozmawiająca z nim kula nadzorowała pracę Dopelle’a i jego ludzi.
— Trudno ci to, oczywiście, zrozumieć — mówił głos Mekky’ego. — Faktycznie, trudno pojąć nieskończoność. A jednak jest nieskończona liczba Wszechświatów.
— Ale gdzie? — pytał w myśli Keith. — W równoległym wymiarze czy gdzie?
— Wymiar jest jedynie atrybutem Wszechświata — rzekł Mekky — i można go odnieść tylko do tego szczególnego Wszechświata. Skądinąd Wszechświat — sam w sobie będący nieskończoną przestrzenią — jest zaledwie punktem, bezwymiarowym punktem. Na łebku szpilki można znaleźć nieskończoną liczbę punktów. Zatem na łebku szpilki jest tyle samo punktów co w nieskończonym Wszechświecie — lub w nieskończonej liczbie nieskończonych Wszechświatów. A nieskończoność podniesiona do nieskończonej potęgi pozostaje tylko nieskończonością. Rozumiesz?
— Prawie.
— Istnieje więc nieskończona liczba współegzystujących Wszechświatów. Jest wśród nich, i ten, z którego ty przybyłeś. Są jednakowo rzeczywiste i równie prawdziwe. Czy rozumiesz, co oznacza ta nieskończona liczba Wszechświatów, Keith Wintonie?
— No… tak i nie.
— Oznacza, że w tej nieskończoności istnieją wszelkie wyobrażalne Wszechświaty. Jest na przykład taki, w którym ta scena powtarza się w każdym szczególe, tyle że ty — lub twój odpowiednik — nosisz czarne buty zamiast brązowych. Istnieje nieskończona liczba takich wariantów, jak taka, gdzie masz lekkie skaleczenie na lewym palcu wskazującym lub purpurowe rogi i…
— Ale każdy z nich jest mną?
— Nie — odparł Mekky — żaden z nich nie jest tobą; w każdym razie w nie większym stopniu, niż jest tobą Keith Winton w naszym Wszechświecie. Użyłem niewłaściwego zaimka. Każdy z nich jest odrębną jednostką, tak jak Keith Winton tutaj. W tym akurat wypadku istnieją znaczne różnice zewnętrzne… właściwie zupełny brak podobieństwa. Jednak zarówno ty, jak i twój odpowiednik tutaj, macie w przybliżeniu te same życiorysy. Stwierdziłeś na przykład, ku swemu zmartwieniu, że obaj napisaliście kiedyś te same opowiadania. Istnieje też podobieństwo między moim panem, Dopelle’em, tu a fanem science fiction nazwiskiem Doppelberg, w twoim Wszechświecie — ale nie są oni tą samą osobą.
— Jeżeli istnieje nieskończona liczba Wszechświatów — powiedział w zamyśleniu Keith — to muszą istnieć wszelkie możliwe kombinacje. Zatem wszystko musi być gdzieś prawdą. Chcę powiedzieć, że nie można napisać utworu sf, ponieważ — obojętnie jak nieprawdopodobne by to było — gdzieś coś takiego musi mieć miejsce. Czy to prawda?
— Oczywiście, że tak. Istnieje Wszechświat, w którym Huckleberry Finn jest realną postacią, robiącą rzeczy, które kazał mu w swych książkach robić Mark Twain. W rzeczy samej istnieje nieskończenie wiele Wszechświatów, w których Huckleberry Finn robi przeróżne rzeczy, które Mark Twain mógłby kazać mu robić. Obojętnie, jakie zmiany, mniejsze czy większe, mógłby wprowadzić do swoich książek Mark Twain, byłyby one prawdą.
Keith Winton poczuł się lekko oszołomiony. Powiedział:
— Zatem jest nieskończona liczba Wszechświatów, w których my — lub nasi odpowiednicy — montujemy urządzenie Burtona, by pobić atakujących Arkturian? I w niektórych zwyciężymy, a w niektórych zostaniemy zwyciężeni?
— To prawda. I jest nieskończona liczba Wszechświatów, oczywiście, w których wcale nie istniejemy — to znaczy nie istnieją istoty podobne do nas. Takie, w których nie istnieje człowiek. Jest, na przykład, nieskończona liczba Wszechświatów, w których dominującą formą życia są kwiaty — lub takich, w których żadna forma życia nie powstała i nie powstanie. I nieskończona liczba Wszechświatów, których postaci nie jesteśmy w stanie oddać słowem ani myślą.
Keith zamknął oczy i próbował sobie wyobrazić Wszechświaty, których nie można sobie wyobrazić. Gwałtownie otworzył je z powrotem, gdy Mekky powiedział:
— W nieskończoności muszą istnieć wszystkie możliwe kombinacje. Zatem jest nieskończona liczba Wszechświatów, w których umrzesz w ciągu następnej godziny pilotując rakietę atakującą ten gigantyczny statek z Arktura. Ponieważ będziesz ją pilotował.
— Co?!
— Oczywiście. Na własną prośbę. W ten sposób może uda ci się wrócić do swojego Wszechświata. A chcesz tam wrócić; widzę to jasno w twoich myślach. Jeśli się zdecydujesz, będziesz miał tę szansę. Jednak nie pytaj mnie, czy w tym właśnie Wszechświecie ci się to uda. Nie jestem jasnowidzem.
Keith potrząsnął głową próbując zebrać myśli. Miał jeszcze milion pytań, jakie chciał zadać. Zaczął od najważniejszego i ponownie wypowiedział to, które przyszło mu do głowy po przebudzeniu z hipnozy. Może na podstawie większego zrozumienia sytuacji odpowiedź nie wyda mu się tak niejasna jak za pierwszym razem.
— Czy mógłbyś mi jeszcze raz wyjaśnić, jak się tu znalazłem?
— Rakieta skierowana na wasz Księżyc musiała spaść na Ziemię i wylądować blisko ciebie. Prawdopodobnie w odległości kilku metrów. Maszyna Burtona zadziałała — nie była to eksplozja, chociaż niektóre skutki okazały się podobne. Jednak po przestudiowaniu problemu widzę, że efekt działania pola elektrycznego jest dość szczególny. Każdy, kto znajdzie się w centrum błysku, nie na jego skraju, nie ginie. Zostaje po prostu wyrzucony ze swego Wszechświata do innego, jednego z nieskończonej ich liczby.
— Skąd to możesz wiedzieć, skoro efekt Burtona jest dla was czymś nowym?
— Częściowo wywnioskowałem to z tego, co ci się przydarzyło. Częściowo dowiedziałem się tego dzięki analizie — o wiele bardziej wnikliwej niż ta, jaką przeprowadzono na twojej Ziemi — efektu i wzoru Burtona. Jednak już to pierwsze by wystarczyło, nawet bez naukowego uzasadnienia. Byłeś tam; jesteś tu. C.b.d.o. Ponadto w twoich myślach znalazłem wyjaśnienie, dlaczego spośród nieskończonej liczby Wszechświatów wylądowałeś właśnie w tym.
— Chcesz powiedzieć, że to nie był przypadek?
— Nic nie jest przypadkiem. Stało się tak, ponieważ akurat w momencie myślałeś o tym właśnie Wszechświecie. A właściwie o swoim fanie, Joe Doppelbergu, i zastanawiałeś się, o jakiego rodzaju Wszechświecie on marzy, jaki rodzaj Wszechświata by mu odpowiadał. I to jest to. To wcale nie oznacza, że ten Wszechświat nie jest realny, tak samo jak twój. Ani ty, ani Joe Doppelberg nie wymyśliliście tego Wszechświata. On był; egzystował. Jest to po prostu jeden z nieskończonej liczby Wszechświatów, który akurat jest taki, o jakim myślałeś w momencie błysku — a właściwie, o jakim według ciebie marzyłby Joe Doppelberg.
— Zdaje się, że teraz rozumiem — powiedział Keith. — To wyjaśnia wiele rzeczy. Takich jak: dlaczego Dziewczyny Kosmosu noszą takie stroje, jakie noszą, Joe by to wymyślił — a raczej ja uważałbym, że by to wymyślił. I…
Myślał o tylu rzeczach naraz — a wszystkie układały się w logiczną całość — że nie był w stanie wyrazić tego słowami.
Dopelle był dokładnie taki, jakim chciałby być Doppelberg. Włącznie z romantyczniej brzmiącym nazwiskiem.
Tak wiele drobnych szczegółów dawało się teraz wyjaśnić. Joe Doppelberg był w biurze Bordena podczas jego, Keitha, nieobecności. Zatem nie widział Keitha i nie wiedział, jak ten wygląda. Jednak na podstawie korespondencji stworzył sobie jego wizerunek, któremu odpowiadał Keith Winton z tego Wszechświata — wyższy, szczuplejszy od Keitha, poważniej wyglądający z powodu okularów — krótko mówiąc, typowy redaktor. Gdyby Joe widział Keitha, ten obraz zgadzałby się z oryginałem i tutejszy Keith Winton byłby bliźniaczo podobny do Keitha stamtąd. Czy też, mówiąc dokładnie, Keith zostałby przeniesiony do Wszechświata (skądinąd identycznego), w którym Keith Winton jest doń bliźniaczo podobny.
Joe Doppelberg niewątpliwie widział Betty w biurze Bordena. Nie wiedział, że pracowała tam tylko od kilku dni — więc w tym Wszechświecie nie było to prawdą. Nie wiedział o posiadłości Bordena w Greenville, więc Borden nie miał tu posiadłości w Greenville, jeżeli w ogóle jakąś miał. Powinien mieć.
Tak, wszystko pasowało — nawet zmiana wyglądu potworów na okładkach magazynów… Prawdziwie okropne BEM — y, jakich domagał się Doppelberg.
A ponadto — pod tak wielu względami — ten Wszechświat był taki, jaki mógł wymyślić nastolatek. Stare gruchoty i statki kosmiczne. Ludzie Nocy. Powietrze na Księżycu. Zwykła broń palna na Ziemi i Bóg wie jak uzbrojone statki kosmicznej floty. Księżycówka i W.B.I. I Doppelberg jako Dopelle, władca Wszechświata, oprócz wrogiego Arktura. Dopelle, supernaukowiec, twórca Mekky’ego, jedyny człowiek, który był na planetach Arktura i wrócił żywy.
Dopelle, narzeczony Betty Hadley. Oczywiście, zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia w dniu, w którym zobaczył ją w biurach Bordena. I za to jedno Keith nie mógł go winić.
Wszechświat a la Doppelberg.
Keith ponownie się poprawił; Wszechświat a la Doppelberg taki, jak on, Keith, mógł wymyślić, świadomie i podświadomie. Sam Joe nie miał z tym w rzeczywistości nic wspólnego. Był po prostu Wszechświat, jaki — według Keitha — wymarzyłby sobie Doppelberg. Włącznie ze szczegółami, o jakich tamten by nie pomyślał.
Mekky miał rację; to zbyt dobrze się zgadzało, by mogło być nieprawdą.
Ludzie w wielkiej kabinie pod pomostem robili ostatnie poprawki przy urządzeniu, które montowali — urządzeniu tylko trochę przypominającym potencjomotor, który Keith widział kiedyś na ilustracji. Najwidoczniej Mekky, zrozumiawszy zasadę, uczynił go o wiele bardziej potężnym i skutecznym.
Mekky uniósł się na wysokości balkonu i zawisł nad Keithem.
— Teraz zainstalują to jako głowicę bojową w kapsule napędzanej silnikami rakietowymi — powiedział. — Nie jestem w stanie przewidzieć, jaki efekt może mieć teleportacja na pole Burtona, więc nie możemy ryzykować i instalować urządzenia na czymś większym. A nie ma czasu na eksperymenty. Ktoś — będziesz miał przywilej zostania pierwszym ochotnikiem — musi wystartować kapsułę ze statku macierzystego, tego statku, i prowadzić ją aż do chwili, gdy w aparacie Burtona nagromadzi się odpowiedni ładunek. To będzie potwornie wielki ładunek.
— Ile czasu to zajmie? — spytał Keith. Wiedział już, że zgłosi się na ochotnika.
— Minuty. Dokładnie mówiąc, maksymalny ładunek zgromadzi się w ciągu czterech minut i piętnastu sekund. Dłuższy lot rakiety nie zwiększy ani nie zmniejszy tego potencjału. Następnie rakieta musi krążyć w pobliżu statku flagowego — który będzie pierwszym celem ataku Arkturian. Kiedy ich olbrzymi statek zmaterializuje się przed nami, kapsuła musi się z nim zderzyć. Arkturiański statek będzie pozbawiony inercji; każdy statek, jaki mamy, może się z nim zderzyć i nie wyrządzić mu szkody. Żadna z naszych broni go nie tknie. Przejdzie przez szeregi naszej floty siejąc śmierć i zniszczenie — tak jak później, kiedy nas pokona — na Ziemi. Chyba że ten aparat Burtona — który jest taką samą nowością dla nas jak dla nich — zdoła go zniszczyć.
— A zdoła?
Jeśli głos Mekky’ego w ogóle mógł przybrać ponury ton, to przybrał go teraz.
— Myślę, że tak. Okaże się to, kiedy kapsuła zderzy się ze statkiem. Widzę w twoich myślach, że zgłosisz się na ochotnika, aby to zrobić — i wrócić do swego świata. To wielki przywilej. Każdy członek załóg naszej floty się zgłosi, jeśli ty nie zechcesz.
— Czy będę umiał kierować kapsułą? Nie mam pojęcia, jak to robić; nigdy nie widziałem takiej kapsuły. Czy jest trudniejsza w obsłudze niż Ehrling?
— To bez znaczenia — odparł głos Mekky’ego. — Zanim wejdziesz na jej pokład, zapiszę w twoim mózgu umiejętność obsługi. Będziesz wszystko robił odruchowo, nawet o tym nie myśląc. W ogóle to musisz wszystko wykonywać odruchowo, jeśli chcesz wrócić do swojego Wszechświata — a nie po prostu wydostać się z tego. Twojego umysłu nie może zaprzątać konieczność kierowania rakietą.
— Dlaczego?
— Ponieważ musisz skoncentrować myśli na Wszechświecie, do którego chciałbyś wrócić, przypominać sobie o nim wszystko. Mówiąc dokładnie, skoncentruj się na miejscu, w którym znajdowałeś się tydzień temu, kiedy obok ciebie wylądowała rakieta. Oczywiście niech to nie będzie ta sama chwila, niech upłynie trochę czasu od tego wydarzenia — inaczej znajdziesz się tam w samą porę, by znów przenieść się do innego Wszechświata. Swoją tygodniową nieobecność możesz wytłumaczyć amnezją wywołaną szokiem. I z Greenville możesz się udać do Nowego Jorku i do Betty Hadley — swojej Betty Hadley, jeśli zdołasz tego dopiąć.
Keith poczerwieniał lekko. Nie jest zbyt miło, kiedy ktoś czyta ci w myślach, nawet jeśli robi to sztuczny mózg.
Ludzie Dopelle’a zaczęli wytaczać gotowe urządzenie.
— Czy dużo czasu zajmie im zainstalowanie tego w rakiecie?
— Dziesięć minut lub mniej. Teraz odpręż się i zamknij oczy, Keith Wintonie. Umieszczę w twoim mózgu umiejętność obsługiwania statku, którym polecisz.
Keith Winton zamknął oczy i odprężył się.