ROZDZIAŁ IV Zwariowany Manhattan

Keith zrobił głęboki wdech i gorączkowo rozważał sytuację. Dopiero co słyszał przez radio, że rozpoczęto przeszukiwanie domów; zapewne tylko o to chodziło. Rzecz jasna jako ten, który tylko co wprowadził się do hotelu, zostanie sprawdzony jako pierwszy. Oprócz godziny jego przybycia nie mieli żadnych powodów do podejrzeń.

Czy miał przy sobie coś, co mogło go zdradzić w razie rewizji? Tak — pieniądze. Nie banknoty kredytowe, które dał mu drogista, lecz drobne oraz banknoty dolarowe, które miał w portfelu.

Szybko wyjął z kieszeni drobne, które mu pozostały — ćwierćdolarówkę, dwie dziesiątki i kilka jednocentówek, a z portfela banknoty — trzy dziesiątki i parę jedynek.

Stukanie powtórzyło się, głośniejsze i bardziej natarczywe.

Kcith zawinął drobne w banknoty robiąc z nich mały zwitek i sięgnąwszy za okno położył je na skraju parapetu, poza zasięgiem wzroku.

Później głęboko odetchnął, podszedł do drzwi i otworzył je.

W progu stało trzech mężczyzn; dwaj z nich nosili policyjne mundury. Ci trzymali w rękach rewolwery. Przemówił ten trzeci, mężczyzna w szarym garniturze.

— Przepraszamy — powiedział. — To rutynowa kontrola. Słyszał pan komunikat?

— Oczywiście — rzekł Keith. — Proszę wejść.

I tak już wchodzili, zanim to powiedział. Byli ostrożni i czujni. Lufy obu rewolwerów mierzyły w jego pierś i nie odchyliły się nawet o milimetr. Zimny, podejrzliwy wzrok człowieka w szarym garniturze także nie opuszczał twarzy Keitha.

Jednak jego głos był cichy i uprzejmy.

— Jak się pan nazywa?

— Keith Winton.

— Czym się pan zajmuje?

— Pracuję w redakcji. Jestem redaktorem naczelnym Surprising Stories — odparł Keith wskazując niedbałym gestem leżący na łóżku magazyn.

Lufa jednego z dwóch wycelowanych w niego rewolwerów opuściła się nieco, może o centymetr. Na okrągłej, szerokiej twarzy trzymającego broń mężczyzny pojawił się uśmiech.

— Do licha — rzekł. — A więc to pan jest tym facetem, który prowadzi Pocztę Rakietową, co? Rakietowiec?

Keith kiwnął głową.

— Więc może — powiedział mundurowy — pamięta pan moje nazwisko. Jestem John Garret. Napisałem do pana cztery listy i dwa z nich pan zamieścił.

Szybko przełożył rewolwer do lewej ręki — chociaż trzymał go wciąż wymierzonego w Keitha — i wyciągnął prawą.

Keith uścisnął ją.

— Pewnie — rzekł. — To pan wciąż próbuje nas namówić na barwne ilustracje w środku, nawet gdybyśmy musieli podnieść cenę o d… — urwał i poprawił się w porę — o jedną kredytkę.

Tamten uśmiechnął się jeszcze szerzej i opuścił broń.

— Jasne — powiedział — to ja. Jestem fanem pańskiego magazynu od…

— Podnieście broń, sierżancie — warknął mężczyzna w szarym garniturze. — Zachowajcie ostrożność.

Sierżant znów uniósł broń, ale wciąż się uśmiechał. Powiedział:

— Ten gość jest w porządku, kapitanie. Gdyby nie był tym, za kogo się podaje, nie mógłby wiedzieć, co było w moich listach, no nie?

— Czy te listy były publikowane? — spytał kapitan.

— No… tak, ale…

— Arkturianie mają doskonałą pamięć. Jeżeli szykował się do odgrywania roli redaktora, to przestudiował wszystkie numery magazynu, który podobno redagował.

Sierżant zmarszczył brwi.

— No taak, ale… — zaczął i urwał.

Prawą ręką przesunął kapelusz na czubek głowy i podrapał się w ciemię. Kapitan zamknął drzwi i oparł się o nie, wodząc wzrokiem od sierżanta do Keitha. W końcu powiedział:

— Jednak to dobry pomysł, sierżancie — sprawdzić tożsamość pana Wintona pytając o coś, co nie zostało opublikowane. Może pan to zrobić?

Sierżant wyglądał na jeszcze bardziej zdumionego, ale Keith podpowiedział mu szybko:

— Czy pamięta pan, sierżancie, ten ostatni list, który pan do mnie wysłał. Jakiś miesiąc temu, jak mi się zdaje.

— Pewnie. Ma pan na myśli ten, w którym pisałem…

— Niech pan nie mówi — przerwał mu Keith. — Ja to zrobię. Pisał pan, że komiksy są wydawane w kolorze i są jeszcze tańsze niż popularne magazyny, więc nie potrafi pan zrozumieć, dlaczego nie możemy robić ilustracji w kolorze i utrzymać tej samej ceny.

Lufa rewolweru ponownie się opuściła.

— Zgadza się, kapitanie — powiedział sierżant. — Właśnie tak napisałem i list nie był jeszcze opublikowany. Zatem ten gość jest w porządku — inaczej nie mógłby tego wiedzieć. Chyba… — znów zerknął na leżący na łóżku magazyn — chyba że list jest w tym numerze. Jeszcze go nie czytałem. To nowy numer, pewnie dziś ukazał się w sprzedaży.

— Zgadza się — rzekł Keith. — Ale pańskiego listu w nim nie ma. Proszę, niech pan sprawdzi.

Sierżant Garrett zerknął na zwierzchnika i otrzymał przyzwalające kiwnięcie głową. Obszedł Keitha, podniósł magazyn, przewertowawszy go znalazł Pocztę Rakietową i zaczął czytać próbując jednocześnie nie spuszczać z oka Keitha.

Mężczyzna w szarym garniturze uśmiechnął się lekko i wyjął z kabury pod pachą rewolwer o krótkiej lufie.

— Odłóżcie swoją broń i skupcie się na tym, co robicie, sierżancie — powiedział. — Burkę i ja będziemy czuwać.

— Jasne, kapitanie. Dzięki — odparł Garrett chowając broń do kabury.

Mając wolne obie ręce i oczy mógł się zająć wyłącznie magazynem. Przeglądając dział korespondencji z czytelnikami, powiedział:

— Nadal myślę, że powinniście dać kolor do środka, panie Winton. Jestem pewien, że BEM — y wyglądałyby wtedy o wiele lepiej.

Keith uśmiechnął się.

— Chciałbym, żebyśmy mogli sobie na to pozwolić, sierżancie. Jednak nasze wydawnictwa nie mogłyby rywalizować z innymi, gdybyśmy to zrobili.

Kapitan spoglądał na nich ze zdziwieniem.

— O czym wy mówicie? — zapytał. — Co to są BEM — y? I czemu mówicie o wydawnictwach? Przecież to są magazyny.

— Nazywanie gazet wydawnictwami to powszechny zwyczaj wśród redaktorów i wydawców popularnych magazynów — powiedział Keith. — Może dlatego, że chcieliby, aby ich magazyny były książkami. A BEM to slangowe określenie używane przez fanów. Oznacza skrót od bug — eyed monsters. Ten stwór na okładce magazynu, który przegląda sierżant Garrett, to właśnie BEM.

— I to niezły — powiedział sierżant. — Jeden z mieszkańców trzeciej planety Arktura, no nie?

— O ile pamiętam treść opowiadania — powiedział Keith — to Wenusjania.

Sierżant roześmiał się szczerze, jakby Keith powiedział jakiś dowcip. Jeśli tak było, to Keith nie miał pojęcia, w czym rzecz, ale na wszelki wypadek też się uśmiechnął. Sierżant nadal przerzucał kartki magazynu.

Po chwili podniósł wzrok.

— Wie pan co, panie Winton, jeśli chodzi o ten list faceta z Provincetown, któremu nie podobają się powieści Bergmana, to niech pan nie zwraca uwagi na takich tępaków. Bergman to wasz najlepszy pisarz, może oprócz…

— Sierżancie! — powiedział kapitan lodowatym tonem. — Nie przyszliśmy tu słuchać o waszych zainteresowaniach literackich. Niech pan sprawdzi tytuły tych listów albo podpisy pod nimi, żeby upewnić się, że nie ma tam pańskiego. I nie traćmy na to całego wieczoru.

Sierżant poczerwieniał i przewrócił kilka stron.

— Nie — rzekł minutę później. — Nie ma go tu, kapitanie.

Mężczyzna w szarym garniturze uśmiechnął się do Keitha.

— Zatem chyba jest pan w porządku, panie Winton — powiedział. — Jednak tak dla formalności: czy ma pan jakiś dowód tożsamości?

Keith kiwnął głową i sięgnął po portfel. Jednak człowiek w szarym garniturze powstrzymał go:

— Proszę zaczekać. Jeśli pan pozwoli…

I nie czekając na pozwolenie obszedł Keitha i stanąwszy za jego plecami szybko przesunął ręką po jego bokach. Najwidoczniej nie namacał w kieszeniach niczego, co by go zainteresowało, z wyjątkiem portfela. Wyjął go i szybko przejrzał zawartość, po czym oddał Keithowi.

— W porządku, panie Winton — rzekł. — Wygląda na to, że jest pan w porządku, ale…

Podszedł do szafy, otworzył drzwi i zajrzał do środka. Sprawdził szuflady komody, zajrzał pod łóżko… jednym słowem szybko, lecz wprawnie przeszukał pokój. W jego głosic znów zabrzmiała podejrzliwa nutka.

— Żadnego bagażu, panie Winton? Nawet szczoteczki cło zębów?

— Nawet szczoteczki do zębów — odparł Keith. — Nie spodziewałem się, że zosUinę w Greenville na noc. Jednak sprawy, które mnie tu sprowadziły, zajęły mi więcej czasu, niż przewidywałem.

Człowiek w szarym garniturze zakończył rewizję. Powiedział:

— No, przykro nam, że pana niepokoiliśmy. Jednak musimy być czujni i sprawdzać każdą możliwość — a pan dopiero co się zameldował. Dobrze, że z pomocą sierżanta móuł pan dowieść swojej tożsamości, inaczej musielibyśmy sprawdzać jeszcze staranniej. Jednak w tej sytuacji…

Kiwnął do druuieijo mundurowego, który schował broń do kabury.

— W porządku, kapitanie — rzekł Keith. — Wiem, że nie wolno panu ryzykować.

— Ma pan całkowitą rację. Ten szpieg gdzieś tu się kręci. No, z Greenville się nie wydostanie. Otoczyliśmy je kordonem, przez który mysz się nie prześliźnie. I będziemy czekać, dopóki go nie dostaniemy.

— Myśli pan, że mogę mieć kłopoty z dostaniem się do Nowego Jorku? — zapytał Keith.

— No… na stacjach sprawdzają bardzo dokładnie. Sądzę, że uda się panu ich przekonać, żeby pana puścili. — Olicer uśmiechnął się. — Szczególnie jeśli wśród strażników znajdzie pan jakiegoś swojego fana.

— Co jest raczej mało prawdopodobne, kapitanie. Wie pan, miałem zamiar wracać rano, ale w ten sposób będę w redakcji tak późno, że właściwie powinienem zmienić zdanie i wracać jeszcze dziś. Kiedy postanowiłem zostać tu na noc, byłem bardzo zmęczony, ale teraz czuję się już lepiej. Może pamięta pan, kiedy jest następny pociąg do Nowego Jorku?

— Zdaje się, że o wpół do dziesiątej — powiedział kapitan.

Zerknął na zegarek.

— Zdąży pan, ale nie wiem, czy zdołają pana sprawdzić i przepuścić. A następny pociąg jest o szóstej rano.

Keith zmarszczył brwi.

— Wolałbym pojechać tym o dziewiątej trzydzieści. Hmm, kapitanie, zastanawiam się, czy nie mógłby mi pan pomóc i zadzwonić do tego, kto dowodzi na stacji, żeby za mnie poręczyć? W ten sposób nie zatrzymaliby mnie długo i zdążyłbym na pociąg. Czy też może proszę o zbyt wiele?

— Chyba nie, panie Winton. Pewnie, zadzwonię do nich.

Po dziesięciu minutach Keith siedział w taksówce jadącej na dworzec kolejowy, a jeszcze pół godziny później, w pustym niemal pociągu, zdążał do Nowego Jorku.

Wydał głębokie westchnienie ulgi: wydawało się, że najgorsze niebezpieczeństwo chwilowo minęło. W Nowym Jorku powinien być bezpieczny. Najważniejsze, że zdołał przedostać się przez kordon. Nie tylko to, ale odważył się też — kiedy policjanci opuścili jego pokój — zabrać swoje pieniądze z parapetu. Wierzył, i jak się okazało, słusznie, że rozmowa, którą kapitan Jak-mu-tam przeprowadził z ludźmi na dworcu kolejowym, oszczędzi mu ponownej rewizji, gdy okaże dowód swojej — już ustalonej — tożsamości.

Ponadto nie miał zamiaru tracić tych banknotów i monet, dopóki nie dowie się, o co w tym chodzi. Zapewne stanowiły dla niego niebezpieczeństwo, ale niektóre z nich były tu cenne. Drogista dał mu równowartość dwustu dolarów za jedną monetę; może inne będą jeszcze cenniejsze. No, drogista przyznał nawet, że ćwierćdolarówka była warta więcej, niż za nią zapłacił!

Jednak półdolarówka… Keith wzdrygnął się wewnętrznie na samo wspomnienie. Nie ma co zgadywać; będzie musiał po prostu zaczekać, aż się dowie, o co tu chodzi, a tymczasem musi być tak ostrożny, jak to możliwe. Zapłaciwszy za pokój i bilet wciąż miał około stu czterdziestu dolarów w kredytkach; to powinno wystarczyć na jakiś czas. Na dłuższy czas, jeśli będzie oszczędny. Mały zwitek niekredytowych banknotów i monet wepchnął przezornie do tylnej kieszeni spodni, żeby niechcący nie zapłacić za coś trefnymi pieniędzmi. Monety ciasno owinął banknotami, tak by nie zdradziły go brzękiem.

Tak, posiadanie ich było bez wątpienia niebezpieczne, ale miał powód jeszcze ważniejszy niż ich ewentualna wartość. Były ostatnią nitką, na której trzymały się jego zdrowe zmysły. Wspomnienia mogły być płodem wyobraźni, ale te pieniądze były czymś rzeczywistym. W pewien sposób dowodziły, że przynajmniej część z tego, co pamiętał, była prawdą. To lekkie wybrzuszenie w tylnej kieszeni spodni dodawało mu otuchy.

Spoglądając przez okno nabierającego szybkości pociągu widział, jak światła Greenville rzedną i powoli znikają w ciemnościach.

Przynajmniej na razie był bezpieczny. I miał co najmniej dwie godziny na przejrzenie obu magazynów i gazety, którą kupił.

Zaczął od gazety.


ARKTUR ATAKUJE MARSA, NISZCZY KAPI

To niewątpliwie wiadomość dnia; Keith przeczytał ją uważnie. Wyglądało na to, że Kapi była ziemską kolonią na Marsie, założoną w 1939 roku jako czwarta z siedmiu istniejących tam osad. Była z nich najmniejsza; zaledwie czterdziestu kolonistów — Ziemian. Uważano, że wszyscy zginęli, podobnie jak około stu pięćdziesięciu marsjańskich robotników.


A więc, uświadomił sobie Keith, muszą istnieć tubylcy — Marsjanie, skoro pisze się osobno o marsjańskich robotnikach. Jak wyglądali ci marsjańscy tubylcy? Na ten temat nie było żadnej wzmianki w krótkim artykule, który brzmiał jak komunikat z pierwszej linii frontu bardziej znajomych Keithowi wojen. Może słowo „Lunańczyk” mimo wszystko było imieniem; może purpurowe potwory to Marsjanie, a nie mieszkańcy Księżyca?

Jednak były ważniejsze rzeczy niż to, Keith czytał dalej.

Jeden ze statków Arkturian zdołał jakoś przedostać się przez kosmiczną blokadę i wystrzelić torpedę, zanim wykryli go ludzie Dopelle’a. Zaatakowali natychmiast i choć arkturiańska jednostka przeszła na napęd międzygwiezdny, dopędzili ją i zniszczyli.

Czyniono przygotowania — podawał New York Times — do ataku odwetowego. Szczegóły były, rzecz jasna, objęte tajemnicą wojskową.

W trakcie lektury artykułu Keith natknął się na liczne nazwiska i nazwy, które nic mu nie mówiły. Mimo to poczuł się jeszcze bardziej nieswojo, kiedy natknął się na znajome nazwisko w całkiem niezrozumiałym kontekście — na wzmiankę o generale Eisenhowerze, dowódcy sektora wenusjańskiego.

Zakończenie artykułu dotyczyło proponowanego wzmocnienia środków obronnych wokół bardziej narażonych na atak miast i było zupełnie niezrozumiałe dla Keitha. Roiło się od pojęć, które nic mu nie mówiły — jak powtarzający się zwrot „całkowite zamglenie” i liczne wzmianki o „renegatach” oraz „Ludziach Nocy”.

Przebrnąwszy przez główny artykuł — prawie dwie kolumny tekstu — Keith przejrzał gazetę od deski do deski, czytając wszystkie nagłówki i przynajmniej część każdej wiadomości, która wydawała się niezwykła czy interesująca. Wyglądało na to, że życie codzienne niewiele różni się od tego, które znał.

Znalazł wiadomości towarzyskie i rozpoznał wiele znajomych nazwisk; niewątpliwie rozpoznałby jeszcze więcej, gdyby miał dotąd zwyczaj czytać rubrykę towarzyską. St. Louis prowadziło w jednej lidze, a Nowy Jork w drugiej — i to też było tak, jak pamiętał, chociaż nie miał pewności, czy punktacja była ta sama. W ogłoszeniach znalazł te same firmy i produkty co zwykle — tylko z cenami podanymi w kredytkach zamiast w dolarach i centach. Nie było ogłoszeń reklamujących statki kosmiczne czy Małego Fizyka Atomowego dla dzieci.

Szczególnie uważnie przejrzał ogłoszenia o kupnie. Sytuacja mieszkaniowa wyglądała znacznie lepiej, niż pamiętał, i możliwe, że wyjaśnienie tego faktu kryło się w tym, iż sporadyczne ogłoszenia o sprzedaży domu czy mieszkania były opatrzone dopiskiem „Z powodu emigracji na Marsa”. Jedno z ogłoszeń w rubryce „Zwierzęta domowe” oferowało wenusjańską kolinę — cokolwiek to mogło być — a drugie księżycowe szczeniaki.

Kilka minut po pierwszej, zgodnie z planem, pociąg wjechał na Dworzec Centralny. Zaabsorbowało go to tak, że zupełnie zapomniał o magazynach.

W miarę jak pociąg wolno wtaczał się na stację, Keith zdał sobie sprawę z czegoś niezwykłego, czegoś dziwnego, czego nie potrafił określić — szczególnego nastroju, jaki tu panował. Nie chodziło o brak świateł; te świeciły jak zawsze, może nawet było ich więcej.

Uświadomił sobie, że wagon, z którego wysiadł, był zapełniony zaledwie w jednej czwartej, a może nawet i nie. Wysiadłszy stwierdził, że był to jedyny pociąg na stacji i wszyscy bagażowi, zdawało się, mieli wolne.

Tuż przed nim mały człowieczek zmagał się z trzema walizkami, próbując nieść dwie w rękach, a jedną pod pachą. Szedł z największym trudem.

— Mogę panu pomóc? — spytał Keith.

— Jasne, dzięki — odparł człowieczek z wyraźnym zadowoleniem w głosie. Przekazał jedną z walizek Keithowi i obaj ruszyli betonowym peronem.

— Słaby dziś ruch, co? — powiedział Keith.

— To był chyba ostatni pociąg. Naprawdę nie powinni ich puszczać tak późno. Co z tego, że przyjedziesz, skoro nie można się dostać do domu? Och, pewnie, szybciej dotrzesz tam rano, ale co to naprawdę da?

— Chyba nic — powiedział Keith zastanawiając się, o czym właściwie tamten mówi.

— Osiemdziesięciu siedmiu zabitych zeszłej nocy! — powiedział człowieczek. — Przynajmniej tyle ciał znaleziono; nikt nie wie, ile zabrała rzeka.

— Okropne — rzekł Keith.

— I to nie tylko jednej, zwyczajnej nocy. Można uznać, że było co najmniej stu zabitych. I to tylko ci zabici na miejscu. Bóg wie, ilu napadnięto i pobito do nieprzytomności.

Westchnął.

— Pamiętam czasy, kiedy nawet na Brodwayu było bezpiecznie.

Nagle zatrzymał się i postawił walizki na ziemi.

— Muszę chwilkę odsapnąć — powiedział. — Jeżeli chce pan iść dalej, niech ją pan postawi obok.

Keith był rad z szansy odpoczynku; zranione lewe ramię uniemożliwiało przekładanie walizki z ręki do ręki. Rozmasował prawą dłoń, zesztywniała od dźwigania.

— Nie spieszy mi się — powiedział. — Nie spieszy mi się do domu.

Człowieczek roześmiał się, jakby Keith powiedział coś niezwykle wesołego. Keith zdobył się na niezobowiązujący uśmiech.

— A to dobre — rzekł człowieczek. — „Nie spieszy mi się do domu”.

Klepnął się dłonią w udo.

— Hmm… Ostatnio nie słuchałem wiadomości — powiedział Keith. — A pan? Jest coś nowego?

— No jasne, do diabła! — Na twarzy małego człowieczka pojawił się strach zmieszany ze śmiertelną powagą. — Mamy w kraju arkturiańskiego szpiega. Ale może pan o tym słyszał; podawali dziś wieczorem. Wzdrygnął się.

— Nie, nie słyszałem — rzekł Keith. — Pamięta pan jakieś szczegóły?

— Widzieli go w Greenville, mieście, przez które przejeżdżaliśmy. Nie pamięta pan? Trzymali wszystkie drzwi zamknięte i nie wpuszczali do pociągu nikogo bez sprawdzenia. Cała stacja była pełna gliniarzy i strażników.

— Chyba musiałem się zdrzemnąć, kiedy byliśmy w tym… mówi pan, Greeiwille?

— Tak, Greenville. Cieszę się, że tam nie wysiadałem. Wywrócą miasto do góry nogami.

— Jak go wykryli? — spytał Keith.

— Próbował sprzedać komuś zakazaną monetę i to w dodatku arkturiańską podróbkę — jedną z tych źle datowanych.

— Och — mruknął Keith.

A więc to jednak przez monetę; był tego pewien. Może lepiej byłoby ich się pozbyć, nie zważając na ich wartość czy potencjalne znaczenie, przy pierwszej dogodnej okazji wrzucając do ścieku lub śmietnika. A może trzeba było zostawić je na parapecie pokoju hotelowego w Greenville.

Nie, to byłby błąd, bo gdyby je znaleźli, mogliby do niego trafić; przecież zameldował się w hotelu pod swoim prawdziwym nazwiskiem i — na całe szczęście w tym przypadku — podał je policjantom, którzy przyszli do jego pokoju. Tak, odkrycie monet na parapecie pokoju hotelowego niewątpliwie doprowadziłoby do Keitha Wintona z Nowego Jorku. Nie pomyślał o tym, kiedy zabierał je z parapetu — sądził nawet, że czyni nieco lekkomyślnie zachowując je przy sobie. Teraz oblał się potem, uświadamiając sobie, jakie miał szczęście.

— Jeżeli odkryli, że to szpicel, to dlaczego go nie zatrzymali? — zapytał.

— Zatrzymali! — Człowieczek wyraźnie zatrząsł się z emocji. — Boże, Arkturian się nie łapie, ich się zabija. Próbowali go zabić — drogista i Lunak, którego tamten zawołał na pomoc — ale im uciekł.

— Och — powiedział Keith.

— Założę się, że do tej pory w Greenville ze dwudziestu czy trzydziestu ludzi zabito przez pomyłkę — rzekł ponuro człowieczek. Potarł dłonie i podniósł walizki. — Chyba dam już radę iść dalej, jeżeli pan może.

Keith podniósł walizkę i poszli dalej w kierunku holu dworca.

— Mam nadzieję, że zostały jakieś prycze — powiedział człowieczek.

Keith otworzył usta i znów je zamknął. Każde pytanie mogło zdradzić jego ignorancję w sprawach, o których powinien wiedzieć.

— Pewnie nie — rzekł przesadnie pesymistycznym tonem, tak aby można to uznać za żart, Gdyby należało powiedzieć coś innego.

Jednak człowieczek tylko kiwnął ponuro głową. Zbliżali się już do holu i zjawił się bagażowy. Człowieczek westchnął z ulgą przekazując mu wszystkie trzy walizki.

— Prycze? — spytał bagażowy. — Jest jeszcze kilka wolnych.

— Jasne, chętnie. Dwie — powiedział człowieczek. Zawahał się i spojrzał na Keitha. — Nie chciałem decydować za pana. Niektórzy wolą siedzieć.

Keith czuł się tak, jak człowiek idący po linie w ciemnościach. O co tu chodziło? Co za wybór między staniem a leżeniem? Nie miał ochoty ani na jedno, ani na drugie.

— Chyba się tu pokręcę — odparł po namyśle.

Właśnie weszli do głównego holu dworca i Keith ze zdziwieniem spojrzał na prycze. Wszędzie ciągnęły się długie równe rzędy ustawionych blisko siebie łóżek polowych. Oprócz przejść pozostawionych między rzędami, łóżka zajmowały całą podłogę olbrzymiego pomieszczenia. Na większości z nich spali ludzie.

Czyżby sytuacja mieszkaniowa była aż tak zła? Nie, to niemożliwe, sądząc po liczbie ogłoszeń o pokojach do wynajęcia zamieszczonych w New York Timesie, który Keith miał w kieszeni. A jednak…

Człowieczek dotknął jego zranionego ramienia i Keith aż podskoczył. Na szczęście tamten tego nie zauważył. Właśnie mówił „Jedną chwileczkę” do bagażowego idącego kilka kroków przed nimi.

Przysunął się do Keitha.

— Jeżeli… hmm… krucho u pana z pieniędzmi, to proszę sobie wybrać pryczę. Mogę… hmm… pożyczyć panu kilka kredytek.

— Dzięki — rzekł Keith — ale chyba już pójdę.

— Chyba nie zamierza pan wyjść, prawda? — Twarz człowieczka wyrażała przerażenie pomieszane ze zdziwieniem.

Znów powiedział coś nie tak, ale nie miał pojęcia co ani dlaczego w holu Dworca Centralnego stały łóżka polowe i czemu to, czy tu zostanie, czy nie, miało jakieś znaczenie. W każdym razie lepiej będzie pozbyć się człowieczka, zanim wzbudzi jego podejrzenia, jeżeli to już się nie stało.

— Oczywiście, że nie — powiedział. — Nie jestem taki głupi. Jednak ktoś miał tu na mnie czekać i chciałbym się za nim rozejrzeć. Może później wezmę pryczę, ale i tak nie sądzę, aby udało mi się zasnąć. Proszę się o mnie nie martwić. I dzięki za zaoferowaną pożyczkę, ale mam dość kredytek.

Odszedł szybko, zanim tamten zdążył zadać więcej pytań. Światło w głównym holu dworca było przyćmione, niewątpliwie dlatego, żeby nie raziło śpiących. Keith wolno przeszedł przez mroczne pomieszczenie idąc najciszej, jak potrafił, aby nie budzić leżących, po czym skierował się w stronę wyjścia na Czterdziestą Drugą Ulicę.

Zbliżając się do drzwi zobaczył, że po obu stronach drzwi stali policjanci.

Nie mógł już zmienić kierunku marszu. Jeden z mundurowych patrzył na niego. Keith szedł prosto do drzwi, których pilnowali, i nie mógł teraz skręcić w bok nie zwracając na siebie uwagi. Jeżeli się okaże, że nie wolno wychodzić z dworca — Keith nie miał pojęcia z jakiego powodu — postanowił udawać, że podszedł tylko po to, by spojrzeć przez szklane drzwi.

Tak więc zbliżył się do nich wolno, zauważając po drodze, że szklane drzwi są od zewnątrz zamalowane czarną farbą.

Kiedy Keith podszedł bliżej, odezwał się wyższy policjant. Jednak w jego głosie słychać było tylko szacunek. Zapytał:

— Czy jest pan uzbrojony?

— Nie.

— Na zewnątrz jest dość niebezpiecznie. No, nie mamy prawa pana zatrzymywać; możemy to tylko usilnie doradzać.

Pierwszą reakcją Keitha była ulga; a więc nie będą go tu zatrzymywać, jak się obawiał. Nie miał zamiaru tracić nocy na dworcu, obojętnie z jakiego powodu.

Tylko co miał na myśli policjant? Niebezpiecznie? Co to za niebezpieczeństwo, o którym nie wiedział nic prócz tego, że zatrzymało na dworcu te tysiące ludzi przybyłych późnymi pociągami? Co się stało z Nowym Jorkiem?

No, teraz już za późno, by się cofnąć. Poza tym, myślał ponuro, dopóki nie pozna reguł rządzących tym światem, jest wciąż i wszędzie w niebezpieczeństwie.

Z największą obojętnością, na jaką potrafił się zdobyć, powiedział:

— Nie mam daleko. Nic mi nie będzie.

— Pańska sprawa — rzekł gliniarz. Drugi wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Mamy nadzieję, że nie pański pogrzeb. W porządku.

Otworzył drzwi.

Keith prawie się cofnął. Drzwi nie były zamalowane na czarno. Na zewnątrz po prostu panowały egipskie ciemności. Kompletna ciemność, jakiej dotąd jeszcze nie widział. Nigdzie nie dostrzegł nawet błysku światła. Blask przyćmionych lamp dworca zdawał się w ogóle nie przebijać mroku. Patrząc pod nogi Keith widział przed sobą trotuar chodnika zaledwie pół metra za progiem.

I — czy było to złudzenie, czy też nieco tej ciemności wpłynęło przez otwarte drzwi do holu dworca, jakby nie był to wcale nocny mrok, lecz namacalny czarny opar? Czyżby było to coś więcej niż zwyczajny brak światła?

Cokolwiek to było, Keith nie mógł teraz przyznać, że nie wie, co to takiego. Musiał wyjść przez te drzwi, dokądkolwiek wiodły.

Wyszedł i drzwi zamknęły się za jego plecami. Miał wrażenie, że znalazł się w szafie. To była ciemność nad ciemnościami. Musiało to być — przypomniał sobie określenie z New York Timesa — całkowite zamglenie.

Spojrzał w górę i nie dostrzegł ani gwiazd, ani księżyca, chociaż — przynajmniej w Greenville — była jasna, księżycowa noc.

Zrobił dwa kroki i odwrócił się, by popatrzeć na drzwi. Nie mógł ich dostrzec. A powinien widzieć jasną, oświetloną płytę. W takich ciemnościach drzwi musiał widzieć z daleka mimo słabego oświetlenia w holu. Chyba że szkło rzeczywiście było zamalowane z zewnątrz na czarno. Keith podszedł krok bliżej i dostrzegł je; bardzo niewyraźny prostokąt na wyciągnięcie ręki. O krok dalej nic już nie było widać.

Cofnął się o krok i drzwi zniknęły. Pogrzebawszy w kieszeni znalazł pudełko zapałek i zapalił jedną. Trzymając ją w wyciągniętej ręce widział tylko słaby błysk. Jeszcze z odległości pół metra widział płomyk wyraźnie. Ale nie dalej.

Zapałka wypaliła się niemal do końca i musiał ją wypuścić; nie widział, czy zgasła uderzając o chodnik, czy też nie. Mogła wciąż palić się na betonie.

Teraz pożałował, że nie wziął pryczy na dworcu, ale było już za późno, by tam wrócić. I tak zwrócił na siebie uwagę wychodząc. Czemu nie poszedł za przykładem małego człowieczka? W przyszłości musi pamiętać, że bezpiecznie jest naśladować innych.

Wyciągnąwszy rękę dotknął ściany budynku i wodząc po niej dłonią, a drugą macając przed sobą, ruszył na zachód, w kierunku skrzyżowania z Yanderbilt Avenue. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w mrok, ale równie dobrze mógł je zamknąć, bo i tak nic nie widział. Teraz wiedział już, co czuje ślepiec. Przydałaby mu się laska do stukania w trotuar. Pies przewodnik byłby jednak bezużyteczny; Keith wątpił, czy nawet kot mógłby widzieć dalej niż na pół metra w tej czarnej mgle.

Jego sunąca przy murze ręka natrafiła na pustkę; znalazł się na rogu.

Przystanął zastanawiając się, czy w ogóle powinien iść dalej. Nie mógł wrócić na stację, ale czemu nie miałby po prostu usiąść na chodniku, oprzeć się plecami o budynek i czekać do rana? O ile rankiem ta czarna mgła się rozwieje.

Z pewnością powrót do kawalerki w Greenwich Yillage nie wchodził w rachubę. Taksówki nie m o — g ł y kursować. Rozsądek podpowiadał mu, że wszelkie inne środki komunikacji też nie działają. Tylko kompletny głupiec lub taki ignorant jak on — aż pewnością nie znalazłby się drugi taki w Nowym Jorku — próbowałby przedostać się przez te ciemności.

Po namyśle zrezygnował jednak z pomysłu czekania do świtu. Mógł nadejść patrol policyjny i zaczęto by go pytać, dlaczego nie pozostał w bezpiecznym sanktuarium stacji. Nie, jeżeli już zdecyduje się usiąść i przeczekać noc, to zrobi to gdzie indziej, nie w pobliżu punktu wyjścia. Jeżeli zostanie zatrzymany dalej, to będzie mógł twierdzić, że przynajmniej próbował dostać się z dworca do domu.

Tak więc, kierując się jedynie dotykiem i ostrożnie stawiając nogi, przeszedł do krawężnika i na ulicę. Jeżeli był tu jakiś ruch… ale pojazdy nie mogły się poruszać w takiej mgle, chyba że z pomocą radaru. Ta myśl sprawiła, że drugą połowę jezdni przeszedł nieco szybciej — bo czy mógł mieć pewność, że nie posługiwały się radarem?

Odnalazł krawężnik po przeciwnej stronie, przewróciwszy się na nim. Wstał i powlókł się w poprzek chodnika, aż jego macająca dłoń znów dotknęła solidnego muru.

Czterdziesta Druga Ulica, zaledwie parę przecznic od Times Square i Broadwayu, a równie dobrze mógł być… nie, nie na Księżycu, bo tam miałby choć purpurowe potwory do towarzystwa. A czy tu ich nie było? Próbował o tym nie myśleć.

Nadstawiał ucha, ale nie słyszał nic prócz cichego szurania własnych nóg i uświadomił sobie, że mimo woli idzie na palcach starając się nie zakłócać tej straszliwej ciszy.

Minął kolejny kwartał docierając do Madison Avenue, przeszedł przez nią i po omacku zaczął szukać drogi do Piątej Alei.

Zastanawiał się dokąd zmierza? Do Times Square? A czemu nie? Greenwich Yillage nie wchodziło w rachubę; zbyt daleko, by w takim ślimaczym tempie dotrzeć tam przed świtem. Jednak musiał gdzieś zdążać, czemu więc nie do centrum? Jeżeli gdzieś było jakieś nocne życie, to tylko tam.

Wejść gdzieś, byle gdzie, byle wydostać się z tych ciemności!

Zaczął naciskać klamki mijanych drzwi. Wszystkie były zamknięte. Przypomniał sobie, że ma w kieszeni klucz do redakcji Zjednoczonych Wydawnictw Bordena, które mieściły się w budynku stojącym tylko trzy przecznice dalej na południe. Jednak nie, budynek z pewnością będzie zamknięty, a nie miał klucza do bramy.

Przeszedł Piątą Aleję. Po drugiej stronie ulicy, po jego lewej ręce, będzie Biblioteka Publiczna. Rozważył możliwość przejścia przez drugą stronę i spędzenia reszty nocy na schodach, ale zrezygnował z tego zamiaru Teraz kiedy obrał już kierunek marszu, równie dobrze może iść dalej, do Times Square. Z pewnością w tym pępku świata znajdzie się jakieś schronienie, nawet jeśli będzie to tylko oświetlona stacja metra.

Między Piątą i Szóstą Aleją — zastanawiał się, czy tu też próbowali ją nazwać Avenue of the Americas — jest spory kawałek drogi. Jednak nigdzie nie znalazł otwartych drzwi. A naciskał wszystkie klamki.

Minął Szóstą Aleję i był w połowie drogi na Broadway.

Nacisnął kolejną klamkę; tak jak wszystkie, te drzwi też były zamknięte. Jednak w tej krótkiej chwili, gdy przystanął, by szukać klamki, i jego kroki ucichły, usłyszał dźwięk, pierwszy od chwili, gdy opuścił dworzec.

Był to odgłos kroków, równie cichych i ostrożnych, jak jego własne. Szuranie nóg; coś mówiło mu, że oznaczało niebezpieczeństwo, śmiertelne niebezpieczeństwo.

Загрузка...