ROZDZIAŁ VI Wybryki maszyn do szycia

No, jakikolwiek był ten Wszechświat, znalazł się w nim i nic na to nie mógł poradzić. I będzie w nieustannym niebezpieczeństwie, dopóki nie pojmie rządzących nim praw na tyle dobrze, by nie ryzykować strzelania fatalnej gafy za każdym razem, gdy coś powie lub zrobi.

Gafy nie były zdrowe w świecie, w którym bez ostrzeżenia strzelano do człowieka, że niby jest arkturiańskim szpiegiem, gdzie można zginąć w wyniku głupiego pomysłu, by przejść po zmroku z Dworca Centralnego na Times Square.

Lepiej będzie odłożyć sen na później i jeszcze trochę poczytać.

Keith zdecydowanie wziął do ręki kieszonkowe wydanie Historii świata H.G. Wellsa. Był już zbyt zmęczony, aby siedzieć. Położy się na łóżku i poczyta trochę, a jeśli zaśnie, to rano poczyta tak długo, jak będzie mógł, zanim odważy się wyjść z hotelu i stawić czoło Nowemu Jorkowi za dnia. I jaki byłby ten Nowy Jork, i tak będzie lepszy od Nowego Jorku nocą.

Podłożył sobie poduszkę pod głowę i zaczął czytać Wellsa. Pobieżnie przekartkował pierwsze rozdziały odczytując wyrywkowo kluczowe zdania i szybko przewracając kartki; przeważnie po kilka naraz.

Przypadkiem kilka miesięcy temu czytał tę książkę po raz drugi i dobrze pamiętał jej treść. To wydanie niczym się nie różniło — przynajmniej na początku. Nawet ilustracje były takie same.

Dinozaury, Babilon, Egipcjanie, Grecy, Imperium Rzymskie, Karol Wielki, Średniowiecze, Odrodzenie, Kolumb i Ameryka, wojna z Anglią, rewolucja przemysłowa…

„W Kosmos”.

Taki tytuł nosił jeden z ostatnich rozdziałów. Keith przestał kartkować i zaczął czytać.

Rok 1903. Profesor George Yariey, amerykański naukowiec z Harvardu, odkrył napęd międzygwiezdny.

Przypadkowo!

Właśnie majstrował przy żoninej maszynie do szycia, zepsutej i przeznaczonej do śmietnika. Próbował przerobić ją tak, żeby pasek klinowy napędzał mały generator własnej roboty, który dałby mu potrzebny do jakiegoś doświadczenia fizycznego prąd o niskim napięciu i wysokiej częstotliwości.

Wszystko popodłączał — na szczęście pamiętał potem, co zrobił źle — i kilka razy zakręcił kołem, kiedy jego noga zamiast pedału trafiła w podłogę, a on sam o mało co nie spadł z krzesła.

Maszyna do szycia, pedał i generator — wszystko zniknęło.

Profesor — jak to z humorem pisał Wells — był wtedy zupełnie trzeźwy, ale szybko to naprawił. Kiedy zaś wytrzeźwiał na nowo, pożyczył od żony nową maszynę do szycia i dokładnie skopiował generator, który miał być źródłem prądu. Tym razem celowo powtórzył błędne połączenie dokonane za pierwszym razem.

Nadepnął na pedał — i nowa maszyna do szycia zniknęła.

Nie wiedział, co odkrył, ale domyślał się, że jest to coś wielkiego. Podjął pieniądze z konta i kupił jeszcze dwie maszyny do szycia. Jedną dla żony, żeby miała na czym szyć. Drugą przerobił dokładnie tak, jak dwie pierwsze.

Tym razem postarał się o świadków, a wśród nich rektora i dziekana. Nie powiedział im, czego mają oczekiwać; po prostu zalecił, aby patrzyli na maszynę do szycia.

Tak zrobili; po chwili nie mieli już na co patrzeć.

Musiał włożyć sporo trudu, by przekonać niektórych, że nie jest to trik iluzjonisty, ale kiedy ich przekonał — to znaczy po zniknięciu maszyny do szycia żony dziekana — wszyscy przyznali, że na coś istotnie wpadł.

Zwolnili go z obowiązków dydaktycznych i dali mu fundusze na dalsze badania. Profesor stracił jeszcze kilka maszyn do szycia, po czym przestał posługiwać się maszynami i ograniczył do sedna sprawy.

Stwierdził, że do napędzania „źle” zmontowanego generatora może użyć napędu sprężynowego — podłączonego w pewien specjalny sposób. Przełożenie faktycznie nie było potrzebne — ale jeśli podłączył do generatora silnik elektryczny, coś się psuło i z eksperymentu nic nie wychodziło. Stwierdził, że nie potrzeba wrzeciona ani koła zamachowego, ale czółenko jest niezbędne i musi być wykonane ze stopu żelaza.

Odkrył, że do napędzania generatora może użyć wszystkiego oprócz elektryczności. Wypróbował napęd nożny, sprężynowy, koło wodne i maszynę parową — zabawkę syna (po czym musiał kupić mu nową).

W końcu sprowadził rzecz do stosunkowo prostego zestawu elementów montowanych w skrzynce — skrzynki były tańsze niż maszyny do szycia — napędzanych tanim mechanizmem sprężynowym do zabawek, przy czym cały aparat kosztował mniej niż pięć dolarów i można go było zmontować w parę godzin.

Wystarczyło wtedy tylko nakręcić sprężynę, pchnąć dźwignię i… no, mechanizm udawał się gdzieś. Gdzie i w jaki sposób profesor nie miał pojęcia. Jednak eksperymentował dalej.

Później któregoś dnia w prasie ukazała się wiadomość o czymś, co z początku uznano za meteor, a co uderzyło w ścianę wieżowca w Chicago. Po bliższych oględzinach okazało się to resztkami drewnianej skrzynki oraz kilku dziwnie połączonych części elektrycznych i mechanicznych.

Yarley pojechał do Chicago pierwszym pociągiem i zidentyfikował swoje dzieło.

Wiedział już, że aparat porusza się w przestrzeni, i miał nad czym pracować. Nikt nie zmierzył co do sekundy czasu uderzenia aparatu w budynek, ale z pobieżnej analizy wynikało, że obiekt przeniósł się z Cambridge do Chicago w czasie bliskim zeru.

Uniwersytet zaraz przydzielił Yarleyowi asystentów i zespół zaczął eksperymentować na całego, wysyłając znaczne ilości urządzeń zaopatrzonych w numery identyfikacyjne i prowadząc dokładny rejestr różnic siły nakręcenia sprężyny, liczbę obrotów napędu, kierunku jego ustawienia i czasu — co do ułamka sekundy — zniknięcia aparatu.

Poza tym ogłosił światu przedmiot swoich badań, kończąc swój raport prośbą do wszystkich, by szukali jego „pudełek”.

Odnaleziono dwa z kilku tysięcy aparatów, jakie wysłał. Zajrzawszy do swego rejestru, profesor dowiedział się kilku istotnych rzeczy. Po pierwsze, że aparat poruszał się dokładnie w kierunku ustawienia osi generatora: po drugie, że istniał związek między liczbą nakręceń a odległością przebytą przez aparat.

Teraz mógł naprawdę zabrać się do roboty. Do roku 1904 ustalił, że odległość przebyta przez maszynę jest proporcjonalna do sześcianu liczby całkowitych lub częściowych obrotów generatora i że czas trwania podróży wynosi dokładnie i równo zero sekund.

Zmniejszając zaś generator do mikroskopijnych rozmiarów mógł wysłać urządzenie na stosunkowo krótką, wymierną odległość — kilku kilometrów — i wycelować tak, by lądowała na konkretnym polu za miastem.

Mogłoby to zrewolucjonizować cały transport, gdyby nie fakt, że maszyny zawsze ulegały poważnym uszkodzeniom wewnętrznym i zewnętrznym podczas lądowania. Zazwyczaj mało co z nich zostawało do identyfikacji.

Na broń też się to specjalnie nie nadawało; wysyłane materiały wybuchowe nigdy nie docierały do celu. Widocznie eksplodowały po drodze, gdzieś w nadprzestrzeni.

Jednak po trzech latach doświadczeń uczeni zdołali sprowadzić to wszystko do postaci porządnego wzoru i nawet zaczęli rozumieć zasadę; na tyle, że byli w stanie przewidzieć rezultaty.

Stwierdzili, że powodem zniszczenia aparatów była ich nagła materializacja, w końcowej fazie lotu, w powietrzu. Powietrze to bardzo solidny materiał. Nie można przemieścić jakiejś jego objętości w czasie równym zeru nie niszcząc przy okazji przedmiotu powodującego przemieszczenie; a zniszczeniu ulegał on nie tylko jako całość, ale i w samej swej strukturze molekularnej. Najwidoczniej jedynym miejscem, w jakie powinno się wysyłać urządzenie, aby przybyło tam nietknięte, była próżnia — Kosmos. A ponieważ odległość lotu rosła z sześcianem liczby nakręceń, nie trzeba było dużej maszyny, aby osiągnąć Księżyc, a nawet inne planety. Nawet podróż międzygwiezdna nie wymagała naprawdę wielkiego aparatu, zwłaszcza że można to było zrobić w kilku skokach, z których każdy nie zabierał więcej czasu, niż potrzeba było pilotowi na naciśnięcie guzika.

Co więcej, ponieważ czas nie grał żadnej roli, nie trzeba było obliczać trajektorii. Wystarczyło wymierzyć prosto w punkt docelowy, nastawić na właściwą odległość, nacisnąć guzik i już się było na miejscu, po zmaterializowaniu w bezpiecznej odległości od planety szykując się do lądowania.

Rzecz jasna pierwszym celem był Księżyc. Opracowanie metody lądowania zajęło im kilka lat. Zasady aerodynamiki nie zostały jeszcze dobrze poznane — chociaż dwaj bracia nazwiskiem Wright z powodzeniem latali maszyną cięższą od powietrza w Kittyhawk, kilka lat wcześniej — w tym samym konkretnie roku, w którym profesor Yarley stracił swoją pierwszą maszynę do szycia. W każdym razie na Księżycu w ogóle nie było powietrza.

Jednak ostatecznie opracowano metodę lądowania i w roku 1910 pierwszy człowiek stanął na Księżycu, po czym powrócił bezpiecznie.

W ciągu następnego roku osiągnięto zdatne do zamieszkania planety.

Następny rozdział był zatytułowany: „Wojna międzyplanetarna”, ale Keith nie zdołał już go przeczytać. Była trzecia trzydzieści. Miał długi i obfitujący w wydarzenia dzień. Oczy same mu się zamknęły.

Nawet się nie rozebrał; po prostu sięgnął ręką i zgasił światło; zasnął niemal w tej samej chwili, gdy dotknął głową poduszki.

Kiedy się obudził, było już prawie południe. Przez chwilę leżał nie otwierając oczu, myśląc o zwariowanym śnie, jaki mu się przyśnił: o świecie podróży kosmicznych odbywanych dzięki maszynie do szycia, o wojnie z Arkturem i zamgleniu Nowego Jorku.

Obrócił się na bok i ramię zabolało go tak paskudnie, że otworzył oczy i zobaczył nieznajomy sufit nad głową. To był szok, który natychmiast go rozbudził. Usiadł na łóżku i spojrzał na zegarek. Jedenasta czterdzieści pięć? Spóźnił się kilka godzin do pracy.

Czy naprawdę?

Był okropnie zmęczony, zdezorientowany. Wstał z łóżka — obcego łóżka — i podszedł do okna. Tak, znajdował się na trzecim piętrze hotelu przy Czterdziestej Drugiej Ulicy i patrzył na zwykły ruch uliczny w dole. Zwykły sznur samochodów i chodniki jak zwykle zatłoczone zwykłymi ludźmi noszącymi zwykłe ubrania. To był Nowy Jork, jaki Keith znał.

Więc mimo wszystko musiał to być sen. Tylko jak to się stało, że znalazł na Czterdziestej Drugiej Ulicy?

Stał zastanawiając się nad tym, próbując dopasować swoją obecność w hotelu do całego porządku rzeczy. Ostatnim sensownym wspomnieniem było to, że siedział na ławeczce w ogrodzie pana Bordena. Później…

Czy mógł wrócić do Nowego Jorku w inny sposób niż ten, który pamiętał — i jakoś zastąpić koszmarnym majakiem pamięć o tym? Jeżeli tak, to powinien niezwłocznie odwiedzić psychiatrę.

Czyżby zwariował? Najwidoczniej. A jednak coś niewątpliwie się wydarzyło. Jeżeli nie zaakceptuje tej niewiarygodnej wersji, nie będzie w stanie wyjaśnić, jak wrócił z posiadłości Bordena do Nowego Jorku i tego, że znajdował się w pokoju hotelowym na peryferiach miasta zamiast na własnych śmieciach w Greenwich Yillage.

A ramię naprawdę go bolało. Dotknął go ręką i pod koszulą wymacał bandaż. Gdzieś się zranił, ale z pewnością nie w taki sposób, jak mu się śniło.

No, lepiej wyjść stąd, pójść do domu i… nie był w stanie zaplanować nic więcej. Najpierw pójdzie do domu, później zastanowi się, co dalej.

Odwrócił się i podszedł do krzesła, na którym położył swoje rzeczy. Jego spojrzenie przyciągnęło coś, co leżało obok łóżka. Egzemplarz kieszonkowego wydania Historii świata H.G. Wellsa.

Ręce trzęsły mu się trochę, gdy podniósł książkę i otwierał ją na spisie treści. Spojrzał na tytuły ostatnich trzech rozdziałów. Nosiły tytuły: „W Kosmos”, „Wojna międzyplanetarna” i „Zmagania z Arkturem”.

Książka wypadła mu z ręki. Pochylił się, by ją podnieść, i zobaczył drugą, częściowo wsuniętą pod łóżko. Miała tytuł: Czy zamglenie jest tego warte?

Keith usiadł na krześle i przez kilka minut próbował zebrać myśli, oswoić się z faktem, że to nie koszmarny sen, lecz rzeczywistość.

Lub jej niezwykle realistyczna przeróbka.

Albo zupełnie zwariował, albo to wszystko naprawdę się wydarzyło. Był ścigany przez purpurowego potwora. Błądził w czarnej mgle uciekając przed bandą dzikusów.

Sięgnął do kieszeni wiszących na krześle spodni i wyjął portfel. Banknoty były kredytkami, nie dolarami. Ponad tysiąc kredytek.

Ubrał się wolno, rozmyślając, po czym znów podszedł do okna. Wciąż była to Czterdziesta Druga Ulica i wciąż wyglądała zupełnie zwyczajnie, ale teraz już go to nie zmyliło. Przypomniał sobie, jak wyglądała o pierwszej w nocy, i wzdrygnął się lekko.

I kiedy zaczął szukać, dostrzegł różnice, których przedtem nie widział. Większość sklepów wyglądała znajomo, ale inne były zupełnie obce i Keith miał pewność, że przedtem ich tu nie było.

Później, na domiar wszystkiego, dostrzegł w tłumie czerwony punkt. To był, oczywiście, purpurowy potwór wchodzący do sklepu po drugiej stronie ulicy. I nikt nie zwracał na niego więcej uwagi niż na innych przechodniów.

Keith westchnął i przygotował się do opuszczenia pokoju. Pakowanie polegało na rozłożeniu Historii świata, Opowieści o Dopelle i dwóch magazynów po różnych kieszeniach. Postanowił nie brać ze sobą Czy zamglenie jest tego warte, ponieważ dowiedział się z tej książki wszystkiego, co chciał. Zrezygnował też z wczorajszego wydania New York Timesa.

Zszedł po schodach i przez hol. Za kontuarem stał inny recepcjonista, który nawet na niego nie spojrzał. Keith przystanął na chwilę przed frontowymi drzwiami; poczuł się dziwnie widząc, że szklana płyta jest cała. Później zauważył kit na brzegach.

Teraz kiedy zupełnie się zbudził, poczuł głód. Jedzenie było najważniejszą sprawą; nie miał nic w ustach od poprzedniego dnia rano. Poszedł na wschód, aż znalazł zachęcającą restauracyjkę naprzeciw Biblioteki Publicznej.

Zajął jednoosobowy stolik na uboczu i przestudiował menu. Miał do wyboru tuzin przekąsek; oprócz trzech nazwy wszystkich brzmiały znajomo. Owe trzy były najdroższymi potrawami umieszczonymi na końcu listy: marsjański zol a la Marseille, pieczony krail w sosie kapi oraz galline de luna.

To ostatnie, o ile Keith pamiętał jeszcze hiszpański, oznaczało księżycowego kurczaka. Postanowił, że kiedyś musi spróbować księżycowego kurczaka, pieczonego kraila i marsjańskiego zot a la Marseille, ale teraz był zbyt głodny, by eksperymentować. Zamówił gulasz.

Gulasz, oprócz innych zalet, nie wymaga wytężonej uwagi. Jedząc Keith przejrzał ostatnie rozdziały Historii świata. Wells pisał z goryczą o wojnie międzyplanetarnej. Uważał ją za zwykłą wojnę zaborczą, a Ziemię za agresora.

Mieszkańcy Księżyca i Wenus okazali się przyjaźni i podatni na wyzysk — co skrzętnie wykorzystano. Inteligencja wysokich, purpurowych Lunańczyków była zbliżona do poziomu afrykańskiego dzikusa, tyle że Lunańczycy byli o wiele łagodniejsi. Okazali się doskonałymi robotnikami i jeszcze lepszymi mechanikami, kiedy zapoznano ich z tajnikami budowy maszyn. Bardziej przedsiębiorczy z nich odkładali swoje zarobki i przyjeżdżali zwiedzić Ziemię, ale nigdy tu nie zostawali; dwa lub trzy tygodnie to maksymalny okres, przez jaki mogli tu przebywać bez szkody dla zdrowia. Z tej samej przyczyny zatrudnianie ich na Ziemi było niepraktyczne — i zostało prawnie zakazane po tym, jak w ciągu kilku miesięcy umarły tysiące sprowadzonych do pracy robotników. Długość życia Lunańczyka wynosiła dwadzieścia lat na Księżycu. Gdzie indziej — na Ziemi, Wenus, Marsie, Kallisto — żaden nie żył dłużej niż sześć miesięcy.

Wenusjanie, chociaż dorównywali inteligencją Ziemianom, byli istotami o zupełnie innej naturze. Zainteresowani wyłącznie filozofią, sztuką, matematyką abstrakcyjną, powitali Ziemian z otwartymi ramionami, żądni wymiany myśli i poglądów. Nie mieli miast (ani nawet domów), nie posiadali niczego; ani maszyn, ani broni — słowem nie stworzyli cywilizacji.

Bardzo nieliczni byli nomadami; nie licząc aktywności umysłowej żyli prymitywnie jak zwierzęta. Nie stawiali żadnych przeszkód i oferowali wszelką pomoc — oprócz pracy fizycznej — przy kolonizacji i eksploatacji Wenus. Ziemianie założyli tam cztery kolonie skupiające prawie milion ludzi.

Jednak z Marsem było inaczej.

Marsjanie wpadli na niemądry pomysł, że nie chcą, by ich kolonizowano. Stworzyli — jak się okazało — cywilizację niemal dorównującą ziemskiej poza tym, że nie odkryli napędu kosmicznego — zapewne dlatego, że nie nosząc ubrań nie wymyślili maszyn do szycia.

Pierwszych przybyłych Ziemian powitali poważnie i z kurtuazją (Marsjanie wszystko robili z powagą; nie mieli poczucia humoru) i zaproponowali im, by wrócili do domu i nigdy nie wracali. Członków drugiej i trzeciej wyprawy zabili.

I chociaż przejęli kosmoloty, w których tamci przylecieli, nie kwapili się, by je wykorzystać lub skopiować. Wcale nie mieli ochoty opuszczać Marsa. W rzeczy samej, jak pisał Wells, żaden Marsjanin nigdy żywy nie opuścił Marsa, nawet podczas wojny międzyplanetarnej.

Kilku, schwytanych żywcem i wsadzonych na ziemskie statki w celu pokazania ich i zbadania, umarło, jeszcze zanim rakiety opuściły rzadką atmosferę Marsa.

Ta niechęć czy niezdolność do życia nawet przez chwilę poza rodzinną planetą rozciągała się również na marsjańskie zwierzęta i rośliny. Żaden gatunek marsjańskiej flory czy fauny nie wzbogacił ziemskich ogrodów botanicznych i zoologicznych.

Tak zwana wojna międzyplanetarna toczyła się więc wyłącznie na powierzchni Marsa. Była to zaciekła walka, w której toku populacja Marsjan została wielokrotnie zdziesiątkowana. Jednak w końcu, w obliczu całkowitej zagłady Marsjanie skapitulowali i przystali na kolonizację swojej planety przez Ziemian.

Ze wszystkich planet i ich satelitów w Układzie Słonecznym tylko cztery — Ziemia, Księżyc, Wenus i Mars — okazały się zamieszkane przez inteligentne formy życia. Na Saturnie kwitło przedziwne życie roślinne, a na kilku księżycach Jowisza znaleziono oprócz roślin dzikie zwierzęta.

Człowiek napotkał równego sobie przeciwnika — agresywną, zaborczą rasę istot inteligentnych — dopiero kiedy zapuścił się poza Układ Słoneczny. Arkturia — nie dysponowali napędem nadprzestrzennym już od wielu wieków. Tylko przypadkiem — dlatego, że Galaktyka jest naprawdę bardzo rozległa — jeszcze nie odwiedzili naszego układu. Kiedy dowiedzieli się o nas w wyniku spotkania przy Proximie Centauri, zapragnęli naprawić to niedopatrzenie.

Aktualna wojna z Arkturem była z punktu widzenia Ziemi wojną obronną — jakkolwiek posługiwano się wszelkimi dostępnymi metodami ofensywnymi. Do tej pory żadna ze stron nie uzyskała przewagi; udaremniał to stopień rozwoju metod defensywnych. Tylko sporadycznie statkom którejś z walczących stron udawało się przedrzeć przez kordon obrony i zadać cios przeciwnikowi.

Dzięki szczęśliwemu przechwyceniu w pierwszej fazie wojny kilku arkturiańskich jednostek Ziemia szybko pokonała kilkusetletnie zaległości techniczne.

Obecnie, dzięki geniuszowi i przywództwu Dopelle’a, Ziemia miała nieznaczną przewagę w niektórych dziedzinach, ale zasadniczo prowadziła wojnę pozycyjną.

Dopelle! Znów to nazwisko, Keith odłożył książkę Wellsa i sięgnął do kieszeni po Opowieść o Dopelle, kiedy uświadomił sobie, że już dawno przestał jeść i nie ma powodu, by tu dłużej siedzieć.

Zapłacił za posiłek i wyszedł. Schody do Biblioteki po drugiej stronie ulicy wyglądały zachęcająco. Tam mógłby usiąść i czytać dalej.

Jednak musiał wziąć pod uwagę swoją pracę.

Pracował w Towarzystwie Wydawniczym Bordena — tu i teraz — czy też nie? Jeżeli tak, to opuszczenie poniedziałkowego ranka mogło być wybaczalne. Opuszczenie całego dnia natomiast nie.

A było już dobrze po pierwszej.

Czy powinien najpierw spróbować zdobyć tyle informacji, ile zdoła, zanim zjawi się tam osobiście? Wydało mu się to sensowne i logiczne.

Wszedł do sklepu z wyrobami tytoniowymi na następnym rogu. Przed budką telefoniczną stała krótka kolejka czekających. Chwila denerwującego oczekiwania dała mu jednak czas na rozwiązanie zagadki, w jaki sposób płaci się za telefon, skoro zniesiono monety. Każdy kolejny rozmówca opuszczający budkę telefoniczną podchodził do kasy i płacił banknotami sumę, jaka ukazywała się w okienku nad drzwiami budki. Kiedy rozmowa została opłacona, kasjer naciskał guzik zerując rejestr.

Zapewne takie samo okienko było nad drzwiami budki w drogerii w Greenville; musiał go nie zauważyć. A ponieważ rozmowa nie doszła do skutku, licznik pokazywał zero.

Na szczęście nikt ze stojących przed nim nie rozmawiał długo i po kilku minutach Keith dotarł do budki.

Wykręcił numer Wydawnictwa Bordena i uświadomił sobie, że powinien sprawdzić go w książce telefonicznej; mógł to nie być ten sam numer, jaki znał.

Jednak w słuchawce rozległ się głos należący, jak mu się zdawało, do Marion Blake, recepcjonistki Wydawnictwa.

— Czy zastałem pana Wintona? Pana Keitha Wintona? — zapytał.

— Nie, proszę pana. Nie ma pana Wintona. Przepraszam, a kto mówi?

— Nieważne. Zadzwonię juto.

Rozłączył się pośpiesznie, zanim zdążyła zadać więcej pytań. Miał nadzieję, że nie rozpoznała jego głosu; sądził, że raczej nie.

Zapłacił pół kredytki przy kasie i doszedł do wniosku, że mógł lepiej wykorzystać te pieniądze. Powinien zapytać, czy Keith Winton wyszedł na obiad, czy wyjechał z miasta — albo czy wiedzą, gdzie jest. Jednak było już za późno — chyba żeby znów chciało mu się stać w kolejce.

Nagle zapragnął jak najszybciej wyjść ze sklepu i dowiedzieć się wszystkiego, nieważne jak niebezpieczne mogło się to okazać.

Szybko przeszedł kilka przecznic dzielących go od biurowca, w którym Wydawnictwa Bordena zajmowały całe dziesiąte piętro. Wjechał windą na górę, nabrał powietrza w piersi i wysiadł.

Загрузка...