ROZDZIAŁ XVIII Rakieciarz

Napędzana silnikami rakietowymi kapsuła unosiła się w Kosmosie, pół miliona kilometrów od Saturna, sto kilometrów od statku flagowego ziemskiej floty. Keith widział okręt flagowy na ekranie i wiedział, że obserwuje go tam każdy, kto zdoła się dopchać do monitora.

W tej chwili — na krótko — był bohaterem tego Wszechświata. Przez ten krótki moment był większy nawet niż Dopelle. Miał dokonać tego, czego nigdy nie zdołał Dopelle — zniszczyć potęgę i moc Arkturian.

Nic, pomyślał ironicznie (popełniając mały plagiat), czego dokonał w tym Wszechświecie, nie dorówna temu, w jaki sposób go opuści.

Szczerze mówiąc, nie poczynał sobie aż tak źle. Ze ściganego szpiega, do którego strzelano bez ostrzeżenia, stał się bohaterem mogącym ocalić ludzką rasę. Tyle że nie będzie go tu, by zobaczyć, czyją ocalił, czy nie; czy efekt Burtona zniszczy statek Arkturian, czy nie; czy zabije Keitha Wintona, czy też może przerzuci go… gdzieś. Miał nadzieję, że z powrotem do jego Wszechświata.

Zastanawiał się, czy jeśli wszystko się uda, postawią mu pomnik. Czy dzień urodzin Keitha Wintona stanie się narodowym — międzynarodowym — międzyplanetarnym świętem. Jakże dziwne wyda się to temu drugiemu Keithowi Wintonowi, temu, który należał do tego świata i niewątpliwie urodził się tego samego dnia. Ludzie będą musieli nazywać jednego z nich Keithem Wintonem Drugim.

Z nieskończoności Keithów Wintonów w nieskończoności Wszechświatów i nieskończoności Wszechświatów, w których nie było żadnego Keitha Wintona, i co najmniej jednym — nie, raczej innej nieskończoności Wszechświatów — w których Keith Winton istniał, ale nie było go po katastrofie rakiety…

Jednak ten Wszechświat był realny. Przynajmniej na razie.

A on, Keith Winton, zamknięty w tej małej, cyga — rowatej rakiecie o wymiarach dziesięć metrów na dwa, może dokonać tego, co nie udało się całej flocie Ziemi.

Zastanawiał się, czy to możliwe. Jednak Mekky powiedział, że tak, a Mekky powinien wiedzieć — jeżeli ktokolwiek to wie. Nie ma się co martwić. Uda się albo nie, a jeśli nie, to nie dożyje, żeby to stwierdzić.

Sprawdził stery zataczając rakietą ciasną pętlę o średnicy zaledwie kilometra i zatrzymał się dokładnie w punkcie, w którym zaczął. Trudny manewr, ale dla niego teraz łatwy; dzięki Mekky’emu był ekspertem.

Stary Rakieciarz, pomyślał, przypominając sobie, jak podpisywał swoją rubrykę w Surprising Stories. Gdyby tylko piszący do niego fani mogli go teraz widzieć! Uśmiechnął się.

W głowie usłyszał głos Mekky’ego.

— Zbliża się. Czuję wibracje nadprzestrzeni. Przygotuj się, Keith Wintonie.

Wbił wzrok w monitor. Nieco z boku ekranu dostrzegł czarną plamkę. Dotknął sterów, naprowadził plamkę na sam środek i włączył pełny ciąg.

Czarny punkt zaczął rosnąć; z początku powoli, później coraz szybciej, aż wreszcie wypełnił cały ekran. Wypełnił sobą cały ekran, mimo że wciąż znajdował się w znacznej odległości. Musiał być potwornie wielki!

Keith dostrzegł luki strzelnicze nieprzyjacielskiego statku; wyloty broni obracały się w jego kierunku. Jednak nie będą mieli czasu na oddanie nawet jednego strzału; zderzenie miało nastąpić za ułamek sekundy.

Zaledwie ułamek sekundy!

Szybko, rozpaczliwie, próbował skoncentrować myśli na Ziemi, swojej Ziemi, i ogrodzie nie opodal Greenville w stanie Nowy Jork. Na Betty Hadley. Przede wszystkim na Betty Hadley. Na walucie w uczciwych dolarach i centach oraz nocnym życiu Broadwayu bez zamglenia. Na wszystkim, co znał i kochał.

Przez myśli przelatywał mu szereg migawkowych obrazów, jak ma się dziać (choć w rzeczywistości nie dzieje) z tonącymi. Pomyślał: Wielki Boże, dlaczego nie pomyślałem o tym wcześniej? Przecież to wcale nie musi być dokładnie taki sam świat, jaki opuściłem. Może być lepszy! Mam do dyspozycji nieskończoną liczbę Wszechświatów; mogę wybrać taki, który będzie chociaż odrobinę lepszy. Mogę wybrać Wszechświat niemal taki jak mój, tyle że… moja praca… Betty…

Rzecz jasna wszystkie te myśli nie przelatywały mu przez głowę w takiej formie, słowo po słowie, w ciągu ułamka sekundy, w którym musiał je pomyśleć. Nie były tak składne; po prostu błysk zrozumienia — co mógłby zrobić, gdyby miał czas to przemyśleć.

I wtedy, gdy rakieta uderzyła w sam środek potwornie wielkiego statku, nastąpił drugi oślepiający błysk. Zupełnie inny rodzaj oślepiającego błysku.

Znów nie odczuł żadnego przeskoku w czasie. I znów leżał rozciągnięty na ziemi, i był wczesny wieczór. Na niebie świeciły gwiazdy i Księżyc. Zauważył, że Księżyc był teraz w pierwszej kwadrze, nie w nowiu, jak w niedzielę wieczorem.

Rozejrzał się wokół. Leżał na poczerniałej i spalonej Ziemi. Niedaleko były fundamenty czegoś, co kiedyś było domem; rozpoznał znajome schodki. Rozpoznał też poczerniały kikut drzewa opodal.

Wszystko wyglądało — i powinno — tak, jakby wybuch i pożar miały miejsce co najmniej tydzień temu.

Dobrze, pomyślał. Jestem z powrotem we właściwym miejscu i czasie.

Wstał i rozprostował kości, trochę zesztywniałe po podróży w ciasnej kabinie rakiety. Wyszedł na drogę — znajomą drogę, tę samą, która biegła wzdłuż posiadłości.

Jednak nadal odczuwał niepokój. Dlaczego zaryzykował i pozwolił myślom błądzić w tym ostatnim ułamku sekundy? Zbyt łatwo mógł w ten sposób popełnić okropny błąd. A co, jeśli…?

Nadjechała ciężarówka; zatrzymał ją i zabrał się do Greenville. Kierowca był małomówny, przez całą drogę nie zamienili słowa.

Keith wysiadł na głównym placu miasta i podziękował mu.

Szybko podbiegł do stoiska z gazetami, by spojrzeć na nagłówki ostatnich gazet. „Giganci zwyciężają Łazików”, przeczytał. Odetchnął z ulgą. Uświadomił sobie, że dopóki tego nie przeczytał, pocił się ze strachu. Otarł pot z czoła i podszedł do sprzedawcy.

— Ma pan Surprising Storiesl — zapytał. To był następny sprawdzian.

— O, tutaj, proszę pana.

Spojrzał na okładkę, znajomą okładkę, i stwierdził, że dziewczyna i potwór na niej były takie, jakie powinny być, a cena podana była w centach, nie w kredytkach.

Znów odetchnął z ulgą, po czym sięgnął do kieszeni po drobne i uświadomił sobie, że nie ma żadnych. Miał tylko banknoty kredytkowe — około pięciuset siedemdziesięciu kredytek, jeśli dobrze pamiętał. Lepiej będzie ich nie wyciągać.

Zmieszany, oddał magazyn sprzedawcy.

— Przepraszam — powiedział. — Właśnie stwierdziłem, że wyszedłem z domu bez pieniędzy.

— Och, nie ma sprawy, panie Winton — powiedział tamten. — Zapłaci mi pan przy okazji. A jeśli… hmm… wyszedł pan z domu bez pieniędzy, to może panu trochę pożyczę? Czy dwadzieścia dolarów pana ratuje?

— Z całą pewnością — rzekł Keith. To powinno być więcej, niż trzeba, by dostać się do Nowego Jorku. Tylko skąd mógł go znać sprzedawca w takiej dziurze jak Greenville? Zwinął magazyn i włożył go do kieszeni, gdy tamten otwierał kasę.

— Wielkie dzięki — rzekł Keith. — Tylko… hmm… proszę dać mi dziewiętnaście osiemdziesiąt, tak żebym nie był panu jeszcze winien za magazyn.

— Jasne, zawsze to równy rachunek. O rany, cieszę się, że pana widzę, panie Winton. Myśleliśmy, że zginął pan przy upadku rakiety. Wszystkie gazety tak podawały.

— Zdaje się, że nie mieli racji — powiedział Keith. Oczywiście, pomyślał, to stąd zna mnie ten człowiek.

W gazetach z pewnością zamieszczono zdjęcie gościa Bordena, który prawdopodobnie zginął w katastrofie.

— Szczerze cieszę się, że to nieprawda — rzekł sprzedawca.

Keith schował do kieszeni resztę z dwudziestu dolarów i wyszedł. Robiło się ciemno, tak samo jak w ostatnią sobotę wieczorem. No, a teraz… co teraz? Nie mógł zadzwonić do Bordena.

Borden nie żył — albo żył w innym Wszechświecie. Keith miał nadzieję, że to drugie. Czy Bordenowie i inni, którzy byli w posiadłości, znaleźli się na tyle blisko centrum błysku, by im się to przytrafiło? Miał szczerą nadzieję, że tak.

Nieprzyjemne wspomnienia kazały mu ominąć drogerię na rogu, w której — wydawało się, że wieki temu — zobaczył swojego pierwszego purpurowego BEM — a i niemal został zastrzelony przez drogistę. Tym razem nie groziło mu to, rzecz jasna, lecz mimo to poszedł dalej, do następnej drogerii znajdującej się przecznicę dalej.

Skierował się na zaplecze i wszedł do budki telefonicznej… tak, aparat miał otwór wrzutowy. Czy spróbować połączyć się z Wydawnictwami Bordena w Nowym Jorku? Często zdarzało się, że ktoś pracował do późna. Może zastanie tam kogoś teraz. A jeśli nie, to połączenie nie będzie go wiele kosztować.

Wrócił do kontuaru z wyrobami tytoniowymi i dostał garść monet za dwa z banknotów dolarowych, które dał mu sprzedawca gazet. Ponownie wszedł do budki.

Jaki jest numer centrali międzymiastowej w Greenville? Wziął do ręki książkę telefoniczną Greenville przytwierdzoną do ściany łańcuchem — i otworzył ją najpierw na literze B. Kiedy ostatnio przeglądał taką książkę, nie znalazł w niej żadnego L.A. Bordena, który powinien w niej figurować. I to był początek jego kłopotów.

Tak więc tym razem — żeby się upewnić — szybko przesunął palcem wzdłuż kolumny, w której powinno się znajdować to nazwisko.

Nie było go. Nie było żadnego L.A. Bordena.

Na chwilę ciężko oparł się o ścianę budki i zamknął oczy. Później spojrzał jeszcze raz. Nic się nie zmieniło.

Czyżby jakiś niewyraźny zalążek myśli w ostatniej chwili zmienił wszystko i przeniósł go do Wszechświata, co nie był dokładnie taki sam jak ten, który opuścił? Jeżeli tak, to wystąpił pierwszy znak… chyba że policzyć sprzedawcę, który zwrócił się do niego po nazwisku — a to można było łatwo wyjaśnić. Jednak brak Bordena w książce?

Wyrwał z kieszeni egzemplarz Surprising Stories i otworzył go na spisie treści. Przesunął palcem po kolumnie drobnego druku do miejsca, gdzie było napisane…

Ray Wheeler, Redaktor Naczelny.

Nie Keith Winton, Ray Wheeler. Kim, do diabła, był ten Ray Wheeler?

Szybko spojrzał na nazwisko wydawcy, żeby sprawdzić, czy i ono się nie zgadza. Nie zgadzało się.

Powinno tam być napisane „Zjednoczone Wydawnictwa Bordena”.

Było napisane: „Zjednoczone Wydawnictwa Wintona”. Patrzył na to tępym wzrokiem i dopiero po pięciu sekundach uświadomił sobie, skąd zna nazwisko Winton.

Kiedy w końcu zrozumiał, że to jego własne nazwisko, znów złapał książkę telefoniczną i tym razem zajrzał pod W. W spisie figurował Keith Winton, zamieszkały przy Cedarburg Road, oraz znajomy numer: Greenville 111.

Nic dziwnego, że sprzedawca gazet go znał! A więc jednak zmienił coś w tym ostatnim ułamku sekundy! W tym Wszechświecie Keith Winton był właścicielem jednego z największych wydawnictw w kraju i miał posiadłość w Greenville. Musiał być milionerem!

To ostatnie przypomniało mu o jego pracy — i Betty.

Niemal złamał sobie palec wciskając monetę w otwór wrzutowy aparatu. Wciąż nie zdążył sprawdzić, jaki jest numer centrali międzymiastowej w Greenville, ale wykręcił zero i poprosił międzymiastową. Udało się.

— Poproszę z Nowym Jorkiem — powiedział. — I proszę, żeby międzymiastowa w Nowym Jorku sprawdziła, czy jest tam abonentka nazwiskiem Betty Hadley, i połączyła mnie z nią, jeśli jest. Proszę się pospieszyć!

Kilka minut później powiedziała mu, ile ma wrzucić, i oznajmiła:

— Łączę!

— Halo — usłyszał chłodny głos Betty.

— Betty, tu Keith Winton. Ja…

— Keith! Myśleliśmy, że… W gazetach… Co się stało?

Przemyślał to jszcze w rakiecie, tak jak sugerował mu Mekky.

— Zdaje się, że byłem blisko miejsca wybuchu, ale nie w centrum. Musiałem stracić przytomność i chociaż nie zostałem ranny, szok spowodował amnezję. Prawdopodobnie błąkałem się po okolicy, aż doszedłem do siebie. Jestem w Greenville.

— Och, Keith, to cudownie! To… po prostu brak mi słów! Przyjeżdżasz zaraz do Nowego Jorku?

— Tak szybko, jak zdołam. Jest tu małe lotnisko… tak sądzę… więc zaraz zamówię taksówkę i czarter do Nowego Jorku. Powinienem być tam za jakąś godzinę. Wyjdziesz po mnie na lotnisko?

— Czy wyjdę? Kochany — och, mój kochany! W chwilę później Keith Winton, z nieco oszołomionym i głupawym wyrazem twarzy, wypadł z budki i pognał do taksówki.

Oto, myślał po drodze, Wszechświat, jaki mi odpowiada.


KONIEC
Загрузка...