ROZDZIAŁ XIV W Kosmos!

Ku jego bezbrzeżnej uldze, Joe się uśmiechnął. Kciukiem wskazał na klapę swojego płaszcza. Keith zobaczył wpięty w nią emblemat przypominający cierpiącą na przepuklinę kaczkę, jaki sam przez jakiś czas nosił.

— Chyba jesteś ślepy — powiedział Joe.

Keith wyciągnął rękę z kieszeni; mimo wszystko nie popełnił poważniejszego błędu. Powiedział:

— Nie zauważyłem go, Joe. Chyba rzeczywiście jestem ślepy. Jednak przez większość czasu byliśmy w ciemnościach, a i tutaj niezbyt dobrze widać. Jak długo tam byłeś?

— Pięć lat. Przez większość czasu stacjonowałem na Marsie, w Kapi. Cieszę się, że nie było mnie tam kilka dni temu.

Potrząsnął głową.

— Nic nie zostało z Kapi.

— Odpłacimy im za to — powiedział Keith.

— Może.

— Mówisz jak pesymista, Joe.

Joe przypalił następnego papierosa od poprzedniego i zaciągnął się głęboko. Powiedział:

— Coś się szykuje, stary. Coś dużego. Och, ja naprawdę nic nie wiem, inaczej bym o tym nie mówił. W każdym razie wiem tylko to, co czytam między wierszami. Jednak kiedy człowiek trochę pobawi się w chowanego z Arkturianami, to zaczyna wyczuwać pewne rzeczy. Można się spodziewać zmasowanego ataku. Myślę, że tym razem im się uda. Myślę, że stan równowagi się skończył i wojna też się niebawem skończy — tak czy inaczej. Boję się tylko, że…

— Tak? — ponaglił go Keith.

— Boję się, że oni wymyślili coś nowego. Stan równowagi jest tak chwiejny, że każda nowa broń… Wiesz, o co mi chodzi,

Keith z powagą pokiwał głową. W duchu przypomniał sobie, że musi trzymać się tematu i mówić jak najmniej. Nie mógł sensownie dyskutować z tamtym o wojnie, więc lepiej, jeśli skieruje rozmowę na bezpieczniejsze tory — bliżej tematu, który chciał poruszyć. Ponadto musiał się dowiedzieć, czy Joe naprawdę potrafi pilotować statek, czy też był tylko strzelcem lub kimś takim.

— Byłeś ostatnio na Księżycu? — spytał.

— Rok temu — skrzywił się Joe. — Zamglenie jeszcze wtedy mnie nie wciągnęło. Walczyłem z tym dłużej niż większość chłopaków. Jak ostatni osioł myślałem, że mogę żyć uczciwie. A jeśli idzie o Księżyc… tak, prowadziłem wtedy statek jednego faceta. Co to była za historia!

— Tak źle było?

— Dobrze. Sześciu na pokładzie i wszyscy pijani jak górnik w sobotę. Sześcioletnie dziecko może pilotować Ehrlinga, ale żaden z nich nie był na tyle trzeźwy, by to zrobić. Z mety by się znaleźli gdzieś w Plejadach.

Prowadziłem wtedy taksówkę; wsiedli kiedyś na Times Sąuare i kazali się wieźć na swój prywatny kosmodrom w Jersey. Właściciel łajby zauważył mojego miedzianego kurczaka i zaproponował tysiąc za pilotaż. Nie byłem poza Ziemią już od dwóch lat i świerzbiło mnie, żeby zakręcić kółkiem — nawet w takiej zabawce dla dzieci jak Ehrling. Tak więc zostawiłem gablotę przy drodze — co kosztowało mnie po powrocie licencję, pracę i zmusiło do łażenia po ulicach — i poleciałem z nimi na Księżyc. Co to była za impreza! Polecieliśmy do Jaskiń Rozkoszy.

— Sam bym tam kiedyś poszedł — rzucił Keith.

— Są lepsze niż te na Kallisto. Jednak nie wybieraj się tam, jeśli nie masz naprawdę mnóstwa tego, co trzeba. My byliśmy tam dwa tygodnie. — Uśmiechnął się łobuzersko. — Moje tysiąc kredytek wystarczyło mi zaledwie na jeden dzień i to tylko dlatego, że oni stawiali. Ciągnęli mnie wszędzie za sobą i za wszystko płacili.

— Te Ehrlingi — nakierował go na właściwy temat Keith — bardzo się różnią od wojskowych?

— Tak jak samochód wyścigowy od wrotek. Wszystko sterowane wizualnie. Wystarczy nakierować na wybrany obiekt i przycisnąć guzik. Trafiasz tuż nad atmosferę, tak że możesz rozłożyć skrzydła i dryfować. Automatyczna kompensacja, automatyczne żyro, automatyczne wszystko. Pilotowanie jest równie skomplikowane, jak picie księżycowy. Co mi właśnie przypomina. Gotowy?

— Racja. — Keith podniósł szklaneczkę. — Śmierć Arkturowi!

— No to w drogę. Szczęśliwego lądowania!

Tym razem Keith wychylił szklaneczkę do dna i nie poczuł żadnego pieczenia; może dlatego, że płynu było zbyt wiele. Wydało mu się, że uderzono go kafarem w szczękę i jednocześnie poderwano na stryczku pod sufit, przez ciemność zamglenia, w rozpościerające się wyżej błękitne niebo, tak że patrząc w dół widział ogromny, czarny dysk mgły. Po jednej jego stronie Księżyc świecił nad polami i miasteczkami, po drugiej błyszczał jasno Ocean Atlantycki.

Później pętla opasująca szyję Keitha rozluźniła się i zniknęła, ale on wciąż leciał wyżej i wyżej, koziołkując, tak że czasem widział Ziemię, a czasem gwiazdy i wielki rogal Księżyca. Ziemia zmieniła się w piłkę, monstrualną czarną kulę, z jednej strony oświetloną, zmniejszającą się, w miarę jak rósł Księżyc. I niektóre gwiazdy były tak jasne, że wyglądały jak dyski, małe dyski kolorowego ognia.

Księżyc, kiedy spojrzał nań podczas następnego koziołka, też był już teraz kulą. Nie tak wielki jak Ziemia, był jednak większy, niż miał go do tej pory okazję oglądać. Keith wiedział, że znalazł się daleko poza atmosferą, w Kosmosie, ale nie odczuwał wcale zimna, o którym zawsze czytał. Było ciepło, przyjemnie i wokół rozlegała się muzyka, jakiej nigdy jeszcze nie słyszał — cudowna muzyka, której rytm był zgodny z jego obrotami — a może on wirował w rytm muzyki; to nie miało znaczenia. Nic nie miało znaczenia prócz tego cudownego uczucia unoszenia się, wirowania, wolności, jakiej nigdy przedtem nie doświadczał.

I wtedy, po kolejnym obrocie, dostrzegł na tle Księżyca coś długiego, coś, co miało kształt cygara i mogło być tylko statkiem kosmicznym. Tak; gdy znów się obrócił, dostrzegł kilka oświetlonych okienek i skrzydła złożone wzdłuż boków statku.

Z którym miał się zderzyć.

I zderzył się, ale nie poczuł bólu. Przeleciał przez boczną ścianę i oto siedział cały i zdrowy na grubym dywanie wyściełającym pomieszczenie, które wyglądało na mały, lecz pięknie przystrojony i umeblowany ze smakiem buduar. Buduar na statku kosmicznym? Częściowo wbudowane w jedną z pomalowanych na biało metalowych ścian stało łóżko zasłane pościelą z czarnego jedwabiu, lekko odchyloną jakby w oczekiwaniu na użytkownika.

Wstał szybko. Wstawanie i utrzymywanie się na nogach było tu cudownie łatwe; czuł się, jakby ważył połowę swojego normalnego ciężaru i był dwukrotnie silniejszy niż zwykle. Czuł się, jakby mógł poruszać góry, i miał na to ochotę. Zmniejszone ciążenie, pomyślał. A potem przestał w ogóle myśleć, ponieważ drzwi się otworzyły i weszła przez nie Betty Hadley.

Znów miała na sobie ten strój, którego noszenie — jak mu powiedziała — było przywilejem Dziewczyn Kosmosu. Tym razem strój był z białego jedwabiu. Wąziutki — ale cudownie opięty — biały staniczek. Bardzo skąpe białe szorty, tak dopasowane, jakby były namalowane — i to pędzlem wielkiego artysty. I lśniące białe buty z wyprawionej skóry, sięgające do połowy kształtnych łydek.

Nic więcej — oprócz Betty Hadley; Betty Hadley i jej złocistej skóry i włosów; jej wielkich niebieskich oczu i delikatnych czerwonych warg w anielsko pięknej twarzy.

Była tak niemożliwie piękna, tak godna pożądania, że patrząc na nią z tej niewielkiej odległości ledwie ważył się oddychać.

Weszła do kabiny, najwidoczniej nie zdając sobie sprawy z jego obecności. Teraz go dostrzegła i jej twarz rozpromieniła się. Wyciągnęła ku niemu białe ramiona i powiedziała:

— Kochany… och, mój kochany!

Podbiegła do niego; objęła go ramionami i przywarła doń całym ciałem. Przez chwilę chowała twarz w jego piersi, po czym podniosła wargi do jego warg z oczyma zamglonymi ze szczęścia…

— O rany — powiedział Joe. — Wybyłeś na czterdzieści albo i pięćdziesiąt sekund. Nigdy przedtem nie piłeś księżycowy?

Keith wciąż trzymał szklankę przy ustach i czuł pieczenie w gardle, w krtani, w żołądku. Wolno zogniskował wzrok na nie ogolonej twarzy Joego. Stopniowo zaczął czuć stołek, na którym siedział, stół, o który opierał się łokciami; poczuł, jak ciężar jego ciała znów rośnie, aż ważył tyle samo co przedtem i wcale nie był silniejszy.

Przez półmrok rozświetlony zielononiebieskimi neonówkami spoglądał pustym wzrokiem na byłego kosmopilota.

— Nie piłeś, prawda? — pytał Joe.

Wydawało się, że upłynęła cała minuta, zanim uświadomił sobie o czym tamten mówi, a potem następna, zanim zdecydował, że powinien potrząsnąć głową, i jeszcze jedna, zanim zdołał to zrobić.

Joe wyszczerzył zęby.

— Tak, to śmieszny trunek. Im częściej go pijesz, tym krócej jesteś sztywny, ale tym dłuższy czas cię nie ma. Na przykład ja; piję to — jeśli tylko mam forsę — od lat, i zapadam tylko na pięć do dziesięciu sekund, ale nie ma mnie przez dwadzieścia trzy dni. Zabawne, że ty wtedy wróciłeś tak szybko. Jednak to się zdarza za pierwszym razem. Czasem kiedy facet próbuje tego po raz pierwszy, w ogóle nic się nie dzieje; po prostu traci przytomność. To ci się przydarzyło przy tamtej kolejce?

Keith kiwnął głową.

— A za drugim razem? Dotarłeś na Księżyc?

Keith stwierdził, że wrócił mu głos. Powiedział:

— Prawie.

— Nieźle. I co ci się przytrafiło? Chociaż myślę, że to nie mój zakichany interes — rzekł Joe. Spojrzał bystro na Keitha i roześmiał się. — Zdaje się, że mam rację. Na początku zawsze wraca się zbyt szybko. Jak ja dobrze to pamiętam.

Przechylił się przez stół.

— Pozwól, że dam ci dobrą radę, kolego; nie pij już dziś więcej. Dasz sobie więcej niż jeden czy dwa na początek, i rozwali ci czachę.

— Już nigdy nie mam zamiaru tego próbować, Joe — rzekł Keith.

— Następnym razem może nie wrócisz tak szybko.

— Właśnie dlatego nie chcę próbować. Czego chcę, to chcę, Joe — ale nie chcę w narkotycznym śnie.

Joe wzruszył ramionami.

— Niektórzy tak to czują. Sam taki byłem. No, to twój interes. A jeśli mowa o interesach, jeszcze nie powiedziałeś, co masz do mnie. Popijmy to whisky i wy — łuszczysz mi, o co chodzi.

Joe odwrócił się i zawołał Speca, który przyniósł im dwie whisky. Kieliszki były napełnione po brzegi, ale Keith wypił swoją porcję jak wodę. Poczuł się znacznie lepiej. Widział, że Joe wychylił swój równie szybko i gładko. Jego twarz przybrała poważny wyraz.

— W porządku. O co chodzi?

— Chcę się dostać na Księżyc — powiedział Keith. Joe wzruszył ramionami.

— Co w tym trudnego? Co godzina — z Idiewild. Trzysta kredytek bilet powrotny. Dwanaście za paszport.

Keith przysunął się bliżej i ściszył głos.

— Nie mogę tego tak zrobić, Joe. Wysłali za mną listy z St. Louis i mają dobry rysopis, nawet odciski palców.

— Wiedzą, że prysnąłeś do Nowego Jorku?

— Jeśli są sprytni, to wiedzą.

— To niedobrze — powiedział Joe. — Będą obserwować porty jak nic. Jeśli chodzi o paszport, mógłbym ci się postarać o jakiś. Jednak masz rację; lepiej trzymaj się z dala od portów.

Keith kiwnął głową i dodał:

— Jest jeszcze jedna sprawa. Kilku moich znajomych — z drugiej strony barykady — jest teraz na Księżycu. Mogą na mnie czekać.

— To byłoby kiepsko — powiedział Joe.

— Dobrze na pewno nie. Wolałbym raczej wylądować po cichutku — nie w porcie — jednym z tych małych Ehrlingów. Potem mógłbym wpaść tylnymi drzwiami do tych facetów, którzy na mnie czekają. Wiesz, co mam na myśli.

— Chyba tak.

— No więc wszystko jasne — rzekł Keith. — Słuchaj, jak sprawują się te Ehrlingi na dłuższych dystansach?

— Czemu pytasz? Jeśli wybierasz się tylko na Księżyc, to co za różnica?

— Może na Księżycu zrobi się zbyt gorąco.

— No, na Ehrlingu możesz polecieć w dowolne miejsce Układu Słonecznego. Może trzeba będzie skoczyć kilkadziesiąt razy, żeby dostać się na którąś z zewnętrznych planet, ale skoro skok odbywa się momentalnie, to co z tego? Tylko — chyba że znasz się na nawigacji, a jeśli mi powiesz, że się znasz, toś łgarz — lepiej nie próbuj wydostać się takim poza Układ. Dostaniesz się wszędzie, gdzie zechcesz, ale nigdy nie odnajdziesz Słońca i nie wrócisz.

— Nie martw się; nie zamierzam opuszczać Układu — zapewnił go Keith. — Pewnie nawet nie polecę dalej jak na Księżyc; po prostu zastanawiałem się, co taki Ehrling może w razie czego.

— No, przejdźmy do rzeczy. Czego dokładnie ode mnie chcesz?

— Postaraj mi się o Ehrlinga. Joe gwizdnął pod nosem.

— Masz na myśli fałszywe dokumenty, żebyś mógł go kupić, czy mam ci go świsnąć?

— A co z tym, który stoi koło Jersey, należącym do tego bogatego gościa? Moglibyśmy go zwinąć?

Joe spojrzał na niego w zadumie.

— I chciałbyś, żebym cię zawiózł na Księżyc?

— Nie, jeśli mi powiesz, jak się z tym obchodzić.

— To mogę zrobić w dziesięć minut. Jednak zwinąć łajbę, kolego, to nie w kij dmuchał. Jeśli nas złapią, dostaniemy dziesięć lat na Wenus; dziesięć lat na bagnach. To znaczy, jeśli tak długo pożyjesz.

Keith roześmiał się.

— Chodzisz sobie po ulicach w czasie zamglenia, a martwi cię taki drobiazg? Tu ryzykujesz życie, żeby wyjąć komuś kilka kredytek z kieszeni, a boisz się zwinąć Ehrlinga?

Joe zmarszczył brwi.

— Ile?

Keith miał w kieszeni trzy i pół tysiąca kredytek, nie licząc reszty z setki, jaką dostał od barmana.

— Dwa lub trzy tysiące kredytek — powiedział.

— Jak to; dwa lub trzy tysiące. Powiedz konkretnie.

— Trzy tysiące, jeśli dostanę tego Ehrlinga dzisiaj — powiedział Keith. — Dwa, jeśli dostanę go jutro. To miałem na myśli.

Joe westchnął ciężko.

— Obawiałem się, że tak będzie. I nie chodzi tu tylko o pieniądze. Jednak trzy patyki to lepiej niż dwa, więc zróbmy to dzisiaj. Chociaż wydostanie się z miasta w czasie zamglenia będzie prawie tak samo niebezpieczne jak zwinięcie łajby — i o wiele trudniejsze. To oznacza, że będę musiał też ukraść samochód.

— Możesz to zrobić?

— Żartujesz sobie? Ale będziemy jechali pomalutku, niewiele szybciej, niż gdybyśmy szli pieszo. Zamglenie rzednie nie wcześniej jak trzy czy cztery kilometry przed Jersey. Stracimy dobre trzy godziny, zanim się tam dostaniemy.

— Jak dla mnie to brzmi nieźle — rzekł Keith.

— Niewielu facetów mogłoby tego dokonać — rzekł skromnie Joe. — Masz szczęście, że na mnie trafiłeś. Pokażę ci sztuczkę, którą mało kto zna; jak prowadzić samochód w czasie zamglenia, posługując się wyłącznie wyczuciem. I kompasem. Którą mamy godzinę?

Keith spojrzał na zegarek. — Prawie wpół do dziewiątej.

— Załóżmy, że zdobycie samochodu zajmie mi pół godziny; to jedenasta. Trzy godziny drogi przez zamglenie — jeśli się w ogóle przedostaniemy — to daje drugą. Pół godziny jazdy do prywatnego portu oraz pół godziny na dostanie się do środka i pokazanie ci przyrządów — to daje trzecią nad ranem. Lot na Księżyc — bez straty czasu. Powiedzmy dziesięć minut na lądowanie. Do trzeciej dziesięć rano będziesz na Księżycu, stary.

Keithowi trudno było w to uwierzyć.

— A co z samolotem? — spytał. — Chciałem powiedzieć, ze statkiem. Co będzie, jeśli on go teraz używa?

— Nie używa. Dziś widziałem jego zdjęcie w gazetach. Ma stanąć przed komisją Kongresu, więc będzie w Waszyngtonie. Musiałeś o tym czytać. On robi ra — dżyki.

— Och — odparł Keith, jakby to wszystko wyjaśniało. Może i tak było. W każdym razie Joe uznał, że wyjaśnia.

— Jeszcze jedną whisky, co? A potem idziemy.

— W porządku — rzekł Keith. — Ale dla mnie tym razem mała.

Jednak kiedy ją dostał, pożałował, że nie zamówił dużej. Znów zaczął się trochę bać.

Wciąż był na Manhattanie, a Saturn — gdzie była flota i Mekky — wydawał się bardzo, bardzo odległy. Do tej pory miał szczęście, niewiarygodne szczęście. Jednak jak długo to potrwa?

Na razie trwało na tyle, że wychodząc nie musieli przechodzić obok Proxa Rello. Mężczyzna z winchesterem pod pachą wypuścił ich tylnymi drzwiami na zewnątrz, z powrotem w nieprzeniknioną ciemność zamglenia.

Keith położył rękę na ramieniu Joego i ruszył za nim. Dotarli do Piątej Alei i skręcili na południe. Na rogu Joe zatrzymał się. Powiedział:

— Lepiej będzie, jeśli tu zaczekasz. Samemu szybciej zwinę wózek. Zdaje się, że wiem, gdzie go znaleźć; jakieś dwie przecznice stąd. Siedź tutaj, dopóki nie usłyszysz, że podjeżdżam.

— Jak można prowadzić w takiej zupie?

— Pokażę ci — rzekł Joe. — Albo lepiej nie czekaj tu, pod ścianą. Tam na rogu jest latarnia. Złap się za nią; nie będziesz tak narażony na to, że rąbnie cię ktoś idący ulicą.

Zniknął w mroku, poruszając się tak cicho, że Keith nie usłyszał nawet szmeru jego kroków; tylko raz dotarło doń ciche pociągnięcie nosem, które umożliwiło mu wcześniej pochwycenie Joego. A znalezienie Joego to najlepsze, co mu się przydarzyło od niedzieli. Joe okazał się istnym darem niebios.

Keith po omacku odnalazł krawężnik, a potem latarnię, o którą się oparł. Próbował zachować zimną krew, nie myśleć o nikłych szansach, jakie miał na dotarcie do Saturna — prawdziwego miejsca przeznaczenia, które zataił przed Joem, aby nie wzbudzać jego podejrzeń. Próbował też nie myśleć o znacznie większych szansach na to, że pierwsza napotkana jednostka Floty zdmuchnie go z przestrzeni z całym Ehrlingiem.

A w ogóle, tyle było spraw, o których próbował nie myśleć, że usiłując odsunąć od siebie jedną myśl wpadał na inną, równie paskudną lub gorszą. Jednak w ten sposób czas mijał mu znacznie szybciej.

W każdym razie nie upłynęło pół godziny, gdy usłyszał zbliżający się samochód, wolno jadący wzdłuż krawężnika, od czasu do czasu trący gumami o kamień.

Wóz zatrzymał się tuż przed rogiem, kilka metrów przed nim, o ile mógł ocenić po dźwięku. Keith ruszył w tym kierunku stawiając jedną nogę na chodniku, a drugą w rynsztoku, aż boleśnie uderzył golenią w przedni zderzak.

— Joe? — zawołał cicho.

— Zgadza się, stary. Twój rydwan czeka. Wskakuj do środka i ruszajmy stąd. Zabrało mi to więcej, niż się spodziewałem, a chcę dotrzeć na miejsce, póki jest jeszcze ciemno.

Keith wymacał klamkę u drzwi. Otworzył je i wsiadł.

— Według krawężnika jedzie się wolno, ale w dwóch pójdzie nam szybciej, kiedy już pokażę ci jak. Weź tę latarkę.

Latarka stuknęła go w żebra i Keith wziął ją od towarzysza. Pstryknął włącznikiem i stwierdził, że widzi twarz Joego oraz przednią szybę — chociaż maski samochodu nie jest już w stanie dostrzec.

— Nie w ten sposób, głupi — powiedział mu Joe. — Skieruj ją na podłogę samochodu i tak trzymaj. Teraz weź kredę i narysuj linię równoległą do osi wozu. Staraj się, żeby była możliwie prosta.

Keith musiał się pochylić, by wyraźnie widzieć podłogę. Okazało się że nakreślenie prostej było łatwe; linoleum czy też podobny materiał, którym wyścielono podłogę samochodu, miało wzór złożony z linii prostych. Joe też się nachylił i spojrzał.

— Dobrze — powiedział. — Nie wiedziałem, że linia już tam jest. Będzie nam łatwiej, skoro wiemy, że jest dokładnie prosta. Teraz weź kompas i połóż go równo na linii.

Keith zrobił to.

— I co teraz? — spytał.

— Na razie nic. Podjadę do rogu i skręcę na zachód. Ile kroków przeszedłeś od latarni do samochodu? Około dziesięciu?

— Chyba z piętnaście.

— Dobra, to łatwo dojadę do rogu i skręcę na prawo. Myślę, że do Szóstej Alei dojadę bez problemów. Tam skręcimy na południe i wtedy zacznie się nawigacja.

Ruszył i wolno pojechał naprzód, tym razem celowo trąc oponami o krawężnik, aż wreszcie tarcie ustało. Wtedy skręcił w prawo i najlepiej, jak potrafił, nakierował wóz pod kątem prostym do dotychczasowego kierunku jazdy. Pojechał wolno naprzód, aż opona — tym razem po przeciwnej stronie samochodu — znów zaczęła trzeć o krawężnik.

— No, teraz dobrze — powiedział i odbiwszy lekko od chodnika ruszył nieco szybciej.

Keithowi wydawało się, że przejechali kilka przecznic, nim Joe zatrzymał wóz.

— Powinniśmy być już blisko Szóstej Alei — powiedział tamten. — Wysiądź i sprawdź numer bramy.

Keith wysiadł, odnalazł fronton budynku i jego numer. Przypomniał sobie, że nie powinien się orientować w Nowym Jorku, więc podał Joemu numer bez żadnych komentarzy.

— Jesteśmy o dwa budynki za daleko — rzekł Joe. — Wrócę i skręcę w prawo, i wtedy pojedziemy po Szóstej Alei na południe.

Tak też zrobił. Przejechawszy kawałek znów zatrzymał pojazd.

— Zobacz, jak daleko jestem od krawężnika — powiedział Keithowi.

Ten ponownie wysiadł i wróciwszy zameldował, że krawężnik znajduje się w odległości dwóch metrów.

— Świetnie — powiedział Joe. — Teraz zabierzemy się do tej roboty z latarką i kompasem, tak też będziemy pokonywać piętnaście kilometrów na godzinę. Linia, którą nakreśliłeś, przebiega zgodnie z kierunkiem jazdy, kapujesz? Szósta Aleia biegnie na południowy wschód — tak jak wszystkie proste ulice. Przy Minnetta Place skręca trochę bardziej na wschód; stamtąd znów pojedziemy prosto aż do Spring Street, gdzie skręcimy do tunelu. Obserwuj kompas i pilnuj kursu. Ja mam drugą latarkę i będę obserwował licznik kilometrów, tak byśmy w przybliżeniu wiedzieli, gdzie jesteśmy. Od czasu do czasu, ale niezbyt często, wysiądziesz i sprawdzisz numer budynku.

— A jeśli na coś wpadniemy?

— Przy szybkości piętnastu kilometrów na godzinę nie zabijemy się na pewno — powiedział Joe. — Najgorsze, co może nam się przydarzyć, to zderzenie z innym samochodem. Będziemy zataczali się od krawężnika do krawężnika, ale jeżeli dobrze przypilnujesz kompasu, nie wpadniemy na nie częściej niż raz na sto metrów. Nie nasz samochód, nie nasze koła.

Ruszyli. Joe był doświadczonym pilotem, a jako były taksówkarz świetnie znał ulice. Pokonując długi odcinek do Spring Street tylko dwukrotnie otarli się oponami o krawężnik i tylko dwa razy Keith musiał wysiąść i sprawdzić numer domu; za drugim razem stwierdził, że są tylko kilka domów od miejsca, gdzie powinni skręcić w Holland Tunnel.

W samym tunelu ocierali się o krawężnik kilkakrotnie, a raz, w połowie drogi, usłyszeli inny samochód, jadący od strony Jersey. Jednak mieli szczęście i nawet nie zadrapali błotników.

Joe znał stronę Jersey także i trzymał się prostych ulic, na których mogli się posługiwać kompasem. Po kilku kilometrach włączył reflektory i Keith stwierdził, że ich światło przenikało mrok na trzy czy cztery metry. — W porządku, stary — powiedział Joe — od tej pory będzie już rzednieć. Możesz oddać mi ten kompas. Keith wyprostował zesztywniałe plecy i kręcił głową, aż przeszło mu mrowienie; do tej pory zdążyli już wyjechać na otwartą przestrzeń, nie okrytą czarną zasłoną zamglenia.

Znaleźli się między dwoma miastami. Przez boczne okna Keith widział gwiazdy i Księżyc w czarnej pustce nieba.

Pomyślał: to sen, wcale tam nie polecę. Jednak coś mówiło mu, że to prawda i że poleci. Nagle myśl o tym przeraziła go bardziej niż purpurowe potwory, Ludzie Nocy, Arkturianie i W.B.I. razem wzięci.

Jednak było już za późno, by się wycofać. Już się zadeklarował. Na dobre czy złe, ruszył w Kosmos.

Загрузка...