Ruszył na południe Piątą Aleją. Przez pierwsze pół godziny nie napotkał nikogo; równie dobrze mógł błądzić wśród ruin Chichen Itza czy Ur Chaldejczyków. Później nagle usłyszał swoją ofiarę.
Nie był to odgłos kroków; kimkolwiek tamten był, musiał stać nieruchomo pod ścianą budynku lub tak jak Keith ściągnął buty, by nie robić hałasu. Zdradziło go ciche, ledwie słyszalne pociągnięcie nosem.
Keith stanął nieruchomo, niemal nie oddychając, aż usłyszał je ponownie. Wiedział już, że tamten idzie na południe. Drugie pociągnięcie nosem rozległo się nieco dalej.
Keith przyspieszył kroku, niemal biegł, aż był pewien, że znacznie wyprzedził ofiarę. Później skręcił pod kątem prostym i macał przed sobą wyciągniętym ramieniem, aż dotknął ściany budynku. Wtedy odwrócił się w kierunku, z którego miała nadejść ofiara, wyjął z kieszeni pistolet i czekał.
Po chwili coś uderzyło w lufę; Keith sięgnął lewą ręką i chwycił tamtego za klapę płaszcza, by nie dać mu uciec.
— Nie ruszaj się — rzekł ostro i zaraz dodał: — W porządku, obróć się, ale bardzo wolno.
W odpowiedzi usłyszał tylko stłumione sapnięcie. Mężczyzna odwracał się powoli; Keith kontrolował to dotykając go ręką. Kiedy tamten odwrócił się do niego plecami, Keith obmacał go lewą ręką i wyjął mu rewolwer z prawej kieszeni. Wsunął go do własnej i szybko położył dłoń na ramieniu ofiary. Najbardziej niebezpieczną część zadania miał za sobą.
— Nie ruszaj się jeszcze — powiedział. — Pogadamy. Kim jesteś?
— Co cię to obchodzi? — odparł tamten zduszonym głosem. — Mam przy sobie tylko trzydzieści kredy — tek i tego gnata. Zabrałeś gnata; weź też forsę i puść mnie.
— Nie potrzebuję twoich trzydziestu kredytek — powiedział mu Keith. — Potrzebne mi informacje. Jeśli będziesz gadał, może nawet oddam ci spluwę. Orientujesz się tutaj?
— Co masz na myśli?
— Właśnie przyjechałem z St. Louis. Nie znam tu ludzi, a potrzebuję pasera. Zaraz.
Zapadła krótka cisza, po czym tamten odezwał się nieco swobodniejszym tonem:
— Biżuteria? Co masz?
— Monety. I kilka banknotów. Dolary sprzed trzydziestego piątego. Kto się tu tym para?
— A co będę z tego miał?
— Po pierwsze, swoje życie — odparł Keith. — Może też oddam ci broń. A jeśli nie spróbujesz mnie wykiwać, może jeszcze sto kredytek. Dorzucę jeszcze sto, jeśli zaprowadzisz mnie do takiego, co da dobrą cenę.
— Cienko. Niech będzie pięćset.
Keith roześmiał się.
— Akurat masz podstawy, by się targować. Jednak zgodzę się na dwieście trzydzieści. Trzydzieści zaliczki już masz; wyobraź sobie, że ci je zabrałem i oddałem z powrotem.
Niespodziewanie tamten też się roześmiał. Powiedział:
— No, wygrałeś. Zaprowadzę cię do Rossa. Nie oszuka cię bardziej niż inni. Chodźmy.
— Jeszcze jedno — powiedział Keith. — Odwróć się tu i zapal zapałkę. Chcę ci się przyjrzeć, żebym cię poznał, jeśli mi uciekniesz.
— Dobra — odparł głos, już całkiem swobodnie, niemal przyjaźnie.
Trzask i błysk zapałki.
Keith stwierdził, że jego jeniec jest niskim, szczupłym mężczyzną około czterdziestki, nieźle ubranym, ale z kilkudniowym zarostem na twarzy i lekko podkrążonymi oczyma. Uśmiechał się, odrobinę krzywo.
— Teraz mnie znasz — powiedział — więc możesz też poznać imię. Joe.
— Dobra, Joe. Jak daleko do tego Rossa?
— Parę przecznic stąd. Gra w pokera. Zapałka zgasła.
— Słuchaj, ty z St. Louis, ile jest wart ten chłam?
— Ktoś mi mówił, że dziesięć tysięcy kredytek.
— To może dostaniesz pięć. Ross jest uczciwy. Jednak słuchaj, broń czy nie, ale lepiej weź mnie na wspólnika. Tam będą inni faceci. Mogą cię z łatwością uziemić, chyba że będę po twojej stronie.
Keith zastanawiał się przez minutę. Później powiedział:
— Może i coś w tym jest. Dam ci dziesięć procent; to znaczy pięćset, jeśli dostanę pięć tysięcy. W porządku?
— No, w porządku.
Keith wahał się tylko przez chwilę. Potrzebował przyjaciela, a coś w głosie Joego powiedziało mu, że powinien zaryzykować. I tak cały ten plan był wprost desperacki; małe ryzyko teraz może mu oszczędzić znacznie większego później.
Powodowany nagłym impulsem wyjął z kieszeni rewolwer tamtego, odszukał jego dłoń i wcisnął w nią broń.
Jednak w głosie Joego nie było słychać zdziwienia, gdy powiedział:
— Dzięki. Dwie przecznice na południe. Ja poprowadzę. Idź za mną. Lepiej trzymaj rękę na moim ramieniu.
Powędrowali gęsiego wzdłuż ścian budynków; przechodząc przez jezdnie brali się pod ręce. W końcu Joe rzekł:
— Teraz trzymaj się blisko. Wejdziemy w przejście między drugim a trzecim budynkiem licząc od narożnego. Nie odsuwaj się, bo je przegapisz.
Kiedy znaleźli się w przejściu, Joe odnalazł drzwi i zapukał w nie; najpierw trzy razy, a po krótkiej pauzie jeszcze dwa.
Drzwi otworzyły się i światło na moment oślepiło Keitha. Kiedy znów odzyskał wzrok, człowiek w korytarzu opuszczał lufę obrzyna.
— Cześć, Joe — powiedział. — Ten gość to swój?
— Jasne — odparł Joe. — To mój koleś z St. Louis. Mamy interes do Rossa. Gra jeszcze?
— Wchodźcie.
Przeszli wąskim korytarzem. Za rogiem, obok krzesła przy zamkniętych drzwiach, stał człowiek z wycelowanym w nich pistoletem maszynowym. Powiedział — Cześć, Joe — i siadł na krześle trzymając broń na kolanach.
— Przyprowadziłeś jelenia na pokera? Joe potrząsnął głową.
— Nie, mamy interes. Jak idzie?
— Ross jest dziś naprawdę dobry. Lepiej nie wchodź do gry, chyba że czujesz dobrą passę.
— Nie czuję. Cieszę się, że Ross wygrywa; może da nam dobrą cenę.
Otworzył drzwi, przy których siedział strażnik, i wszedł do pokoju ciemnego od dymu. Keith szedł za nim.
Wokół zielonego stolika do pokera siedziało pięciu graczy. Joe podszedł do jednego z nich, tłuściocha noszącego bardzo grube szkła i całkowicie pozbawionego owłosienia. Wskazał kciukiem na Keitha.
— To mój przyjaciel z St. Louis, Ross — powiedział. — Ma parę monet i papierków. Powiedziałem mu, że tu dostanie dobrą cenę.
Grube szkła zwróciły się w stronę Keitha, który kiwnął głową. Wyjął z kieszeni pieniądze i położył je na zielonym stoliku przed grubasem.
Ten obejrzał je i podniósł wzork.
— Cztery kawałki — powiedział.
— Powiedzmy pięć i zgoda — rzekł Keith. — Są warte dziesięć, lekko licząc.
Ross potrząsnął głową i podniósł karty, które właśnie dostał.
— Otwieram za stówę — powiedział.
Keith poczuł czyjąś rękę na ramieniu. Joe odciągnął go od stolika. Powiedział:
— Powinienem był cię uprzedzić. Z Rossem nie ma targów. Jeśli proponuje ci cztery, to nie da ci grosza więcej. Możesz się zgodzić albo iść do diabła. Nie ma co się kłócić.
— A jeśli się nie zgodzę? — spytał Keith. Joe wzruszył ramionami.
— Znam paru innych facetów. Jednak trzeba będzie długo łazić po ulicach, żeby się do nich dostać; może nam się to uda, a może skończymy z kulą w głowie. I pewnie nie dadzą ci więcej niż Ross. Czy ten, co ci mówił, że monety są warte dziesięć kredytek, znał się na rzeczy?
— Nie — przyznał Keith. — W porządku, zgodzę się. Da nam pieniądze od razu? Znajdzie tyle przy sobie?
Joe wyszczerzył zęby.
— Ross? Jeśli ma przy sobie mniej jak sto kawałków, to zjem Arkturianina. Nie martw się o gotówkę. Cztery kawałki do dla niego mięta.
Keith kiwnął głową i wrócił do stolika. Zaczekał, aż skończy się rozdanie, i powiedział:
— W porządku. Niech będzie cztery tysiące.
Grubas wyjął z kieszeni opasły portfel i odliczył trzy banknoty tysiąckredytkowe oraz dziesięć setek. Monety Keitha starannie zawinął z powrotem w banknoty i schował do kieszeni kamizelki.
— Zagrasz chwilę? — spytał. Keith potrząsnął głową.
— Niestety. Mam coś do załatwienia.
Kończąc liczyć pieniądze zerknął na Joego, który niemal niedostrzegalnie potrząsnął* głową dając znać, że nie chce brać swego udziału przy tamtych.
Wyszli, mijając po drodze strażnika z pistoletem maszynowym na kolanach i odźwiernego z obrzynem w ręku. Ten ostatni zaryglował za nimi drzwi.
Kiedy znaleźli się poza zasięgiem głosu, Joe powiedział:
— Jedna dziesiąta z czterech kawałków to cztery stówy. Mam zapalić zapałkę, żebyś mógł je odliczyć?
— Dobrze — powiedział Keith. — Chyba, że znasz jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy się czegoś napić i chwilę porozmawiać. Może ubijemy jeszcze jakiś interes.
— To jest pomysł — odparł Joe. — Myślę, że mając te cztery stówy w kieszeni mogę sobie zrobić dziś wolne. Wystarczy mi do jutra, a później mam dostać trochę gotówki. O rany, miałem już tylko trzydzieści małych.
— Którędy idziemy, Joe?
— Trzymaj mi rękę na ramieniu. Nie zgubię cię, a przynajmniej dopóki nie zapłacisz.
Westchnął.
— Człowieku, naprawdę potrzeba mi szklaneczki księżycówki.
— Mi też — odparł niegramatycznie i niezbyt prawdziwie Keith; zastanawiał się, co to takiego ta księżycówka, i miał nadzieję, że nie smakuje jak koktajl Kallisto.
Macając ręką znalazł ramię Joego, który powiedział:
— W porządku, kolego, idziemy.
Wyszli z zaułka i skręcili na południe. Zaledwie pół kwartału dalej — tym razem nie przechodzili przez ulicę — Joe przystanął i powiedział:
— To tu. Czekaj chwilę.
Znów zapukał do drzwi; tym razem najpierw dwa, a potem trzy razy. Drzwi uchyliły się do środka ukazując słabo oświetlony korytarz. Nikogo nie było widać.
— To ja, Rello! — krzyknął Joe. — Jestem z przyjacielem.
Wszedł do środka i ruszył korytarzem. Keith deptał mu po piętach.
— Rello to Prox — wyjaśnił Joe idąc korytarzem. — Siedzi na półce nad drzwiami. Jeśli cię nie zna, to skoczy na ciebie od tyłu, jak wejdziesz do środka.
Keith obrócił głowę i spojrzał przez ramię, ale zaraz tego pożałował. Cokolwiek siedziało na półce nad drzwiami, było skryte w głębokim cieniu i nie mógł dostrzec szczegółów — co prawdopodobnie było korzystne dla spokoju ducha. Wyglądało to jak duży żółw z mackami głowonoga i jasnoczerwonymi, błyszczącymi oczami przypominającymi czerwone lampy świecące za grubym szkłem. Keith nie dostrzegł, by miało jakąś broń, ale przeczuwał, że wcale jej nie potrzebowało.
Czy Prox był stworzeniem z Proximy Centauri? Keith miał wielką ochotę zapytać o to Joego; może przy kieliszku uda mu się tak pokierować rozmową, by dowiedzieć się czegoś o Rello, nie zdradzając swojej niewiedzy.
Odwrócił się i czuł zimny dreszcz pełzający po plecach, dopóki nie dotarli do drzwi zaopatrzonych w otwór judasza. Zupełnie jak w czasach prohibicji, pomyślał Keith — i niemal powiedział to na głos, lecz przypomniał sobie pusty wzrok Betty, kiedy wspomniał o prohibicji, i powstrzymał się w porę.
Joe znowu zapukał dwa, a potem trzy razy i obejrzano ich przez judasza.
— On jest ze mną, Hank — mruknął Joe wskazując kciukiem za siebie i drzwi się otworzyły.
Znaleźli się na zapleczu knajpy; przez otwarte drzwi Keith widział bar, słabo oświetlony zielonymi i niebieskimi neonówkami. Pokój, w którym się znaleźli, był zastawiony stołami; przy trzech z nich grano w karty.
Joe pomachał ręką do kilku osób, które spojrzały na wchodzących, po czym popatrzył na Keitha.
— Siadamy tu? — spytał. — Czy też idziemy do baru? Myślę, że tam lepiej się będzie rozmawiało, a mówiłeś coś o interesie.
Keith skinął głową.
— Bar wydaje się lepszym miejscem — powiedział. Przeszli do baru oświetlonego zielononiebieskim światłem. Oprócz barmana i trzech siedzących na stołkach kobiet nie było tu nikogo. Kiedy wchodzili, kobiety podniosły głowy; Keith zauważył, że jedna z nich była ubrana w nadzwyczaj skąpy strój, taki jaki nosiła Betty: biustonosz i szorty z niebieskiego jedwabiu oraz sięgające do pół łydki buty z niebieskiej skóry; nic więcej. Jednak na tym kończyło się jej podobieństwo do Betty; była co najmniej dwadzieścia lat starsza, tłusta, niechlujna i lekko pijana. Zielononiebieskie oświetlenie nadawało jej upiorny wygląd.
Joe pomachał do niej ręką i rzekł: — Cześć, Bessie — po czym podszedł do najbardziej odległego stolika i osunął się w fotel. Keith usiadł naprzeciw niego. Wyjął portfel, by odliczyć Joemu cztery setki, ale tamten rzekł pospiesznie:
— Jeszcze nie, kolego. Zaczekaj, aż dziewczyny odejdą.
Keith zobaczył, że właśnie nadchodziły. Nie ta ubrana — czy raczej nie ubrana — w kosmiczny strój, ale dwie pozostałe. Obie były młode i dosyć atrakcyjne, mimo tego, co zielononiebieskie światło robiło z ich cerą.
Na szczęście Joe odesłał je, zanim zdążyły usiąść.
— Mamy interes do omówienia, dziewczyny — powiedział im. — Może zawołamy was później, jeśli nie będziemy zajęci. Powiedzcie Specowi, żeby tymczasem postawił wam po jednym na mój rachunek, dobrze? Bessie też.
Jedna z nich powiedziała: — Jasne, Joe — i obie wróciły na stołki przy barze.
Keith ponownie wyjął portfel i udało mu się wręczyć tamtemu czterysta kredytek, zanim podszedł do nich barman, by zapytać, czego sobie życzą. Joe zostawił jeden stukredytkowy banknot na stole.
— Przynieś nam dwie księżycówki, Spec — powiedział. — I po jednej dla dziewczyn. Jak dziś idzie Małemu Rello?
— Nieźle, Joe. Już dwa razy musieliśmy sprzątać w holu, a jeszcze jest wcześnie.
Wrócił za bar i Keith zaryzykował. Powiedział:
— Ciekawi mnie ten Rello, Joe. Powiedz mi coś o nim.
To było na tyle ogólnikowe, że nie powinno wpakować go w tarapaty.
— Rello to ren — rzekł Joe — i chyba najtwardszy z nich wszystkich. W każdym razie najtwardszy w Nowym Jorku. Był jednym z pierwszych Proxów, którzy przeszli na naszą stronę podczas tej małej draki przy Centaurze. Chcesz się z nim poznać?
— Niespecjalnie — powiedział Keith. — Tak się tylko zastanawiałem.
Zastanawiał się, ale nie na głos, czy ren to skrót od renegata. Skoro Rello był jednym z pierwszych Cen — taurańczyków, jacy przeszli na drugą stronę w czasie wojny, miałoby to sens.
— Nie mam ci tego za złe — rzekł Joe. — Jednak jeśli chcesz tu czasem wpaść, to powinieneś. Jednym okiem może cię dostać z dziesięciu metrów, a jeśli użyje obu… bracie, nie zostanie z ciebie tyle, by warto było zamiatać. Dam ci radę.
— Tak?
— Mów do niego, kiedy wchodzisz w drzwi. Nie czekaj, aż znajdziesz się w środku i będzie cię mógł zobaczyć, bo może być za późno. Podejrzewam, że tak właśnie dzieje się z większością tych, których stąd wynoszą.
Joe przesunął kapelusz na czubek głowy i wyszczerzył zęby.
— Mówię ci to, bo myślę, że jesteś facet w porządku. Mam nadzieję, że ubijemy jeszcze jakiś interes.
— Jak o to chodzi…
— Nie teraz — przerwał mu Joe. — A przynajmniej nie wcześniej, aż wypijemy po księżycówie. Prawdę mówiąc to nie wiem, czy powinienem robić z tobą interesy i w ogóle się z tobą zadawać. Za bardzo ufasz ludziom; będziesz miał kłopoty.
— Masz na myśli to, że ci oddałem rewolwer? Joe kiwnął głową.
— A gdybym tego nie zrobił?
Joe potarł szczeciniasty podbródek i uśmiechnął się.
— Niech cię diabli, chyba masz rację. Gdyby nie to, bym cię załatwił. Wystarczyłoby, żebym dał znak, kiedy rozmawiałeś z Rossem. Nie zrobiłem tego, bo oddałeś mi gnata. Nawet tu, kolego, gdybym chciał się ciebie pozbyć, nie pożyłbyś dłużej jak…
Urwał, gdy Spec podszedł do stolika niosąc dwie literatki lekko mlecznego płynu. Wziął sto kredytek Joego i wydał resztę papierowymi drobnymi. Joe podniósł szklankę.
— Śmierć Arkturianom — powiedział i pociągnął łyk.
— I to nagła — rzekł Keith.
Uważnie przyglądał się Joemu; zobaczył, że tamten wypił tylko łyczek mlecznego płynu i zrobił to samo. Była to uzasadniona przezorność; ten jeden łyk palił gardło jak pół kubka dżinu, co najmniej. Był piekący jak chili i jednocześnie chłodny. Był gęsty jak syrop, ale nie słodki; kiedy już Keith odzyskał smak, czuł w ustach słaby smak mięty.
— Dobra klasa — powiedział Joe. — Prosto z frachtowca. Macie dużo tego u siebie?
— Trochę — odparł ostrożnie Keith. — Jednak rzadko trafia się dobra klasa.
— A jak tam u was jest w ogóle?
— Nieźle — powiedział Keith.
Bardzo chciał porozmawiać, ale na razie bezpieczniej było odpowiadać monosylabami. Spoglądał na swoją szklaneczkę księżycówki i zastanawiał się, co to takiego i jaki wywołuje efekt. Po tym jednym łyku, jak na razie, nic nie czuł.
— Gdzie się zatrzymałeś?
— Jeszcze nigdzie — odparł Keith. — Dopiero co mnie tu przywiało. Nie znając terenu powinienem się gdzieś zadekować przed zamgleniem, ale nie miałem na tyle rozumu. Siadłem do gry i straciłem wszystko, co miałem. Dlatego musiałem puścić te monety; oprócz nich nie zostało mi ani grosza. Chciałem zaczekać ze sprzedażą, aż trafi się jakiś zbieracz, i uzyskać dobrą cenę.
To powinno tłumaczyć, pomyślał Keith, dlaczego byłem na zewnątrz i tak gwałtownie chciałem sprzedać monety.
Najwidoczniej tłumaczyło. Joe kiwnął głową i powiedział:
— No, jeśli później będziesz potrzebował meliny, to mogę ci tu coś załatwić. Pokój z lub bez.
Keith nie pytał z czym lub bez czego.
— Może później — powiedział. — Na razie młoda godzina.
Ze zdziwieniem stwierdził, że rzeczywiście tak było; od chwili, gdy zapadł zmrok, nie mogło minąć więcej jak półtorej godziny.
Joe zaśmiał się serdecznie. Powiedział:
— Młoda godzina. To dobre. Nigdy jeszcze nie słyszałem tego określenia, ale jest dobre. Wiesz co, stary, lubię cię. No, jesteś gotów?
Na co, zastanawiał się Keith. Powiedział:
— Jasne.
Joe podniósł szklaneczkę.
— To ruszamy. Zobaczymy się po powrocie. Keith podniósł swoją i rzekł:
— Za szczęśliwe lądowanie. Joe parsknął śmiechem.
— To też dobre. Szczęśliwe lądowanie. Zgrywny facet z ciebie; naprawdę zgrywny. No, aby nam się.
Wychylił szklankę do dna i zamarł w bezruchu nie odrywając jej od ust. Oczy miał szkliste, chociaż szeroko otwarte. Keith przytknął szklankę do warg, ale jeszcze nie wypił. Teraz nie miał zamiaru. Zafascynowany, patrzył na Joego. Ten go nie widział, nie widział niczego na tym świecie.
Keith rozejrzał się szybko i zobaczył, że ani barman, ani żadna z trzech kobiet nie patrzą w jego kierunku.
Opuścił rękę pod stół i wylał resztę księżycówki na podłogę, po czym przyłożył szklaneczkę do ust.
W samą porę. Joe zamrugał oczami i jego dziwne odrętwienie minęło równie gwałtownie, jak się zaczęło. Odstawił szklankę i odetchnął głęboko. Powiedział:
— Rany, znów byłem na Wenus. Na jednym z tych grząskich bagnisk, ale podobało mi się. Była tam Kosmiczna Dziewczyna…
Potrząsnął głową.
Keith przyglądał mu się ze zdziwieniem. Wyglądało na to, że napój nie daje żadnych ubocznych efektów. Joe był sparaliżowany przez dziesięć lub dwadzieścia sekund; teraz zachowywał się całkiem normalnie, tak samo jak przedtem.
Wyjął z kieszeni papierosy i poczęstował Keitha. Powiedział:
— Jeszcze po jednej, co? A potem możemy pogadać o interesach.
— W porządku, ale na mój rachunek — odparł Keith.
Odwrócił się w kierunku baru i tym razem napotkał spojrzenie barmana. Podniósł w górę dwa palce i barman kiwnął głową. Widocznie był to znak, który nigdzie nie mógł być źle zrozumiany. Nawet tu.
Keith położył banknot na stole. Uświadomił sobie narastające w nim podniecenie wywołane faktem, że tym razem postanowił wypić mleczny płyn tak samo jak Joe; miał zamiar dowiedzieć się, co przydarzyło się tamtemu w ciągu tych dziesięciu czy dwudziestu sekund. Joe wyszedł z tego bez szwanku, a jeśli Joe może, to on też. Ostrożność ma swoje granice.
Przyniesiono księżycówkę i Keith otrzymał siedemdziesiąt kredytek reszty.
Joe podniósł szklaneczkę i Keith zrobił to samo, ale tamten upił tylko łyk i oblizał wargi, więc poszedł za jego przykładem. Widocznie pierwszy łyk i następująca po nim chwila rozmowy należały do rytuału. Zapewne byłoby niegrzecznie wypić wszystko od razu.
Drugi łyk smakował lepiej niż pierwszy; nie piekł tak bardzo i Keith stwierdził, że smak, jaki pozostawał w ustach, nie był jednak smakiem mięty; nie potrafił tego określić.
Skoro i tak trzeba zrobić krótką przerwę, pomyślał, nie zawadzi stopniowo nakierować rozmowę na sprawę, którą chciał załatwić. Nachylił się nad stołem do Joego.
— Joe — powiedział — może przypadkiem wiesz, gdzie mógłbym znaleźć byłego kosmopilota, który chciałby trochę zarobić na boku?
Joe zaczął się śmiać, lecz zaraz przestał i spojrzał na niego zwężonymi oczyma.
— Żartujesz?
To oznaczało, że Keith zadał niewłaściwe pytanie, chociaż nie wiedział dlaczego. W każdym razie musiał brnąć dalej; nie miał pojęcia, jak mógłby się z tego wycofać.
Nieznacznie opuścił rękę blisko kieszeni, w której miał pistolet. Zastanawiał się, jakie ma szansę na wydostanie się z tego miejsca — i czy są tu jakieś inne drzwi, niż te pilnowane przez Rello. Doszedł do wniosku, że szansę ma niewielkie, jeśli Joe da znak. Jednak — gdyby sprawy naprawdę źle się potoczyły — może zdążyć położyć Joego, zanim tamten da znak.
Spojrzał zimno na Joego. Palcami dotykał już kolby pistoletu.
— Dlaczego miałbym żartować? — spytał.