ROZDZIAŁ XVI Stwór z Arktura

Przyzwyczaił się już do myśli, że po naciśnięciu guzika pozornie nic się nie dzieje. Tym razem jednak coś się stało, niemal od razu, i zaskoczyło go to. Miał dziwne, wolno narastające wrażenie, że jego ciało traci swoją wagę. Z początku czuł się prawie normalnie, a później, gdy Starover, znajdujący się w połowie drogi między Księżycem a Ziemią, przezwyciężył bezwład i zaczął opadać ku Ziemi, Keith poczuł się zupełnie nieważki.

Było to przedziwne uczucie. Przez wizjer w podłodze widział Ziemię, kulę dwukrotnie większą od oglądanej z Księżyca. A przez szybę w dachu kabiny mógł dostrzec Księżyc, dwa razy taki jak ten, który widać z Ziemi.

Wiedział, że spada na Ziemię, ale nie martwił się tym. Upadek z wysokości stu dziewięćdziesięciu tysięcy kilometrów zajmie mu sporo czasu. A gdyby nie zdążył zlokalizować Saturna do chwili, gdy będzie niebezpiecznie blisko, zawsze może znów odskoczyć o sto dziewięćdziesiąt tysięcy kilometrów.

Oczywiście jeżeli Saturn znajduje się właśnie po drugiej stronie Słońca, będą problemy, chociaż Keith sądził, że uda mu się je rozwiązać za pomocą Astrogatora. Jednak najpierw może spróbować odnaleźć go gołym okiem.

Zaczął oglądać niebo, najpierw przez jeden, a później przez drugi wizjer. Sądził, że pierścienie będą widoczne. Tu, w Kosmosie, gdzie atmosfera nie ogranicza widoczności, gwiazdy wydawały się ogromne w porównaniu z tymi, które ogląda się z Ziemi. Keith zauważył, że Mars i Wenus wyglądały raczej jak małe dyski, a nie plamki światła. Słyszał, że niektórzy ludzie czasem mogą dostrzec pierścienie Saturna gołym okiem. Tu, w przestrzeni, powinien je dojrzeć bez trudu.

I chociaż nie znał aktualnego położenia Saturna, nie musiał przeszukiwać całego nieboskłonu. Na tyle znał podstawy astronomii, by wiedzieć o płaszczyźnie eklip — tyki i ograniczyć poszukiwania do wąskiego pasa przestrzeni.

Prawie minutę zajęło mu ustalanie swojego położenia, ponieważ nie był przyzwyczajony do oglądania tylu gwiazd na raz. Gwiazdy nie mrugały; wyglądały jak diamenty błyszczące na czarnym aksamicie i zafascynowany ich blaskiem z trudem rozpoznawał konstelacje.

Jednak w końcu znalazł Niedźwiedzicę i pas Oriona, a wtedy z łatwością zlokalizował resztę konstelacji zodiaku, pas, wzdłuż którego krążą planety.

Wolno powiódł po nim wzrokiem, bacznie przyglądając się każdemu obiektowi znajdującemu się w pobliżu. Znów odszukał czerwony dysk Marsa i wydawało mu się, że tym razem rozróżnia cienkie nitki kanałów.

Około trzydziestu stopni dalej znalazł Saturna. Pierścienie były zwrócone brzegiem w jego kierunku, ale widział je dobrze.

Sięgnął po Astrogatora i odszukał tabele Ziemia — Saturn. Wciąż był w odległości przeszło stu pięćdziesięciu tysięcy kilometrów od Ziemi mimo tego, że od chwili skoku z Księżyca przebył już pewną odległość; jednak w porównaniu z całkowitym dystansem była to wielkość do pominięcia; tabela Ziemia — Saturn powinna wystarczyć. Sprawdził dane w tabeli na wpół do piątej; było to 1.523.921.200 kilometrów.

Trzydzieści skoków przy jego maksymalnym zasięgu pięćdziesięciu milionów kilometrów. Nastawił tarczę na maksymalny zasięg i trzydzieści razy nacisnął guzik robiąc sekundowe pauzy, by się upewnić, że w celowniku ma nadal otoczoną pierścieniami planetę.

Po ostatnim skoku zobaczył Saturna w całej jego okazałości, oddalonego jeszcze nieco ponad dwadzieścia milionów kilometrów. Nastawił tarczę na dwadzieścia milionów — dla bezpieczeństwa ustawiając odpychacz na sto tysięcy kilometrów — i znów nacisnął guzik.

Nawet nie musiał szukać floty; znaleźli go w tej samej sekundzie, w której się tam znalazł.

Drgnął słysząc głos:

— Zatrzymaj się.

To był prawdziwy, ludzki głos, nie słowa rozlegające się w jego głowie. To nie był Mekky.

— Jesteś aresztowany — ciągnął tamten. — Prywatnym jednostkom nie wolno poruszać się poza orbitę Marsa. Co tu robisz?

Tym razem zdołał ustalić źródło głosu. Wydobywał się z małego głośniczka w desce rozdzielczej. Keith zauważył wcześniej osłaniającą go siatkę, ale nie zastanawiał się, co to może być. Obok była druga; domyślił się, że prawdopodobnie przykrywała mikrofon. W każdym razie, skoro głos zadał mu pytanie, niewątpliwie statek musiał być wyposażony w urządzenie umożliwiające odpowiedź.

— Muszę zobaczyć się z Mekkym — powiedział. — To ważne.

Mówiąc to wyjrzał przez wizjer i dostrzegł tamtych; kilka wydłużonych obiektów otaczających go ze wszystkich stron, przesłaniających znaczną część nieba. Nie potrafił oszacować, jakie były wielkie; nie znając odległości nie mógł ocenić ich rozmiarów, a nie znając rozmiarów nie miał pojęcia, jak daleko mogą być.

Głos rzekł stanowczo:

— Osobom cywilnym i użytkownikom cywilnych pojazdów pod żadnym pozorem nie wolno zbliżać się do jednostek floty. Zostaniesz odesłany pod eskortą na Ziemię i przekazany w ręce odpowiednich władz celem wymierzenia kary. Nie próbuj dotykać sterów, bo twój pojazd zostanie natychmiast zniszczony. Twój statek jest i tak unieruchomiony i nie mógłbyś wykonać skoku, lecz nasze przyrządy zareagują, jeśli dotkniesz sterów, i zostanie to uznane za próbę ucieczki.

— Wcale nie chcę uciekać — rzekł Keith. — Przybyłem tu po to, żebyście mnie schwytali. Chcę się widzieć z Mekkym. Muszę się z nim widzieć.

— Zostaniesz wysłany na Ziemię. Zaraz wkroczymy na twój statek; jeden z nas cię odwiezie. Czy masz na sobie skafander?

— Nie — odparł Keith. — Słuchajcie, to ważne. Czy Mekky wie, że tu jestem?

— Mekky wie, że tu jesteś. Kazał nam otoczyć twój statek i schwytać cię. W innym wypadku zniszczylibyśmy twój pojazd w milisekundę po jego materializacji. Oto nasze rozkazy: Załóż skafander, tak byś mógł otworzyć luk i wypuścić powietrze. Jeden z nas wejdzie na pokład i przejmie stery.

Keith nie słuchał ostatniej części przemowy, ponieważ i tak nie miał zamiaru zastosować się do rozkazów. Powrót na Ziemię oznaczał pewną śmierć; równie dobrze może umrzeć stawiając opór.

A Mekky wiedział, że on tu jest. To oznaczało, że Mekky był — może nawet teraz — w kontakcie myślowym z Keithem.

Zwrócił się wprost do Mekky’ego wiedząc, że nie musi mówić na głos — ale mimo to mówiąc, ponieważ ułatwiało mu to koncentrację.

— Mekky! — powiedział. — Czy nie zapomniałeś o jednej sprawie? Moja śmierć nic nie znaczy dla ciebie i twojego Wszechświata; nie winie cię, że o to nie dbasz. Czy nie zapomniałeś jednak, że przybyłem z… innego miejsca? I chociaż nie opanowaliśmy techniki podróży międzygwiezdnych, możemy mieć coś, jakąś broń czy wynalazek, który może się wam przydać w… w najbliższym czasie? Nie słyszałem, by ktoś wspominał coś o radarze. Czy macie radar?

Tym razem odpowiedział mu inny głos. Dziwne, ale rozlegał się on zarówno w jego głowie, jak i w głośniczku na pulpicie sterowniczym.

— Keith Wintonie — mówił — powiedziałem ci, żebyś mnie nie ścigał. Tak, mamy radar. Mamy urządzenia wykrywające, o jakich nikomu w waszym Wszechświecie się nie śniło.

— Słuchaj, Mekky — powiedział Keith — musiałem przybyć, teraz lub nigdy. Moje plany — te, które odczytałeś w moich myślach — nie powiodły się. I nawet ty nie jesteś wszystkowiedzący, inaczej wiedziałbyś, że nie mogły się powieść… zaproponowałem opowiadania człowiekowi, który je napisał! Zatem nie sięgnąłeś głębiej w moje myśli, inaczej wiedziałbyś to! Nie możesz być pewny, że nie mam czegoś, co mogłoby wam pomóc. Skąd wiesz, co przeoczyłeś — a co może kryć się w moich myślach? Nie zgłębiłeś ich do końca. Poza tym macie tu niezły galimatias. Obawiacie się następnego ataku Arkturian. Jak możecie przegapić taką szansę, choćby nie wiem jak nikłą?

— Twój Wszechświat jest stosunkowo prymitywny. Nie macie…

— Skąd wiesz? — przerwał mu Keith. — Nawet nie wiesz, jak się tu znalazłem; jakikolwiek mechanizm tym rządził, nie znacie go, w przeciwnym wypadku wiedziałbyś. A sam mówiłeś, że nie wiesz.

W głośniku umieszczonym na pulpicie rozległ się spokojny głos, którego Keith jeszcze nie słyszał.

— Może w tym coś jest, Mekky — powiedział. — Kiedy mi o nim opowiadałeś, stwierdziłeś, że nie rozumiesz, o co tu chodzi — chociaż wiesz, że on jest normalny i zrównoważony. Czemu więc nie sprowadzisz go tutaj? Możesz zanalizować jego umysł w dziesięć minut, a nasze dotychczasowe wysiłki i tak nie były zbyt produktywne.

Głos był młody, lecz głęboki; brzmiała w nim pewność siebie i autorytet. Wprawdzie słowa wyrażały propozycję, jednak słysząc je wiedziało się, że był to rozkaz, który zostanie wykonany.

Keith wiedział, że musi to być głos Dopelle’a — wielkiego Dopelle’a, w którym Betty Hadley, jego Betty Hadley, była tak bardzo zakochana. Wspaniałego Dopelle’a, który trzymał w garści cały Wszechświat — oprócz Arkturian. Niech go szlag, pomyślał Keith.

— W porządku — rozległ się głos Mekky’ego. — Sprowadźcie go tutaj. Na okręt flagowy.

Ktoś głucho załomotał w drzwi luku. Keith szybko odpiął pasy i wstał z fotela.

— Jedną chwileczkę — rzekł. — Założę skafander.

Podniósł sąsiedni fotel i znalazł skafander. Był gruby i niezgrabny, ale jedyną trudność przy zakładaniu stanowiła ograniczona przestrzeń kabiny. Zapinał się na zamki błyskawiczne — zupełnie zwyczajne zamki różniące się od ubraniowych tylko tym, że lepiły się do rąk, co wskazywało na to, że są czymś uszczelnione.

Hełm z lekkim trzaskiem zaskoczył w kryzę kołnierza. Keith znalazł na piersi małą skrzyneczkę, która wyglądała na napowietrzacz. Pstryknął włącznikiem, zanim zasunął wizjer hełmu.

Później otworzył zawór luku wypuszczając powietrze z kabiny. Kiedy syk ucichł, otworzył klapę.

Do środka wszedł człowiek w skafandrze jeszcze grubszym i bardziej niezgrabnym niż ten, który miał na sobie Keith. Bez słowa usiadł w fotelu pilota i zajął się sterownicą. Kilka sekund później wskazał palcem na luk. Keith kiwnął głową i otworzył go ponownie.

Znajdowali się tuż przy burcie wielkiego statku. Z tak bliskiej odległości Keith nie mógł nawet odgadnąć, jak duża może być ta jednostka.

Luk komory powietrznej wielkości średniego pokoju stał przed nim otworem. Keith wszedł do niej i drzwi zamknęły się za jego plecami. Uświadomił sobie, że statek tej wielkości musi mieć śluzę powietrzną, z której można wypuszczać powietrze, kiedy ktoś wchodzi lub wychodzi w przestrzeń; na takiej małej jednostce jak ta, którą tu przybył, praktyczniej było po prostu wypuszczać powietrze z kabiny.

Gdy zewnętrzne drzwi zamknęły się do końca, dał się słyszeć syk, a kiedy syczenie ustało, otwarły się drzwi po przeciwnej stronie pomieszczenia.

Tuż za nimi stał wysoki, bardzo przystojny młodzieniec o czarnych kręconych włosach i błyszczących czarnych oczach. Uśmiechał się do Keitha. Był to niewątpliwie Dopelle.

Nawet nie przypominał Errola Flynna, lecz był o wiele przystojniejszy i bardziej męski. Keith wiedział, że powinien go nienawidzić, ale jakoś nie mógł. Właściwie nawet od razu go polubił.

Dopelle podszedł do niego szybko i pomógł mu zdjąć hełm. Powiedział:

— Jestem Dopelle. A pan jest tym Wintonem czy też Winstonem, o którym mówił mi Mekky. Zdejmijmy szybko z pana ten skafander.

Jego głos był miły, lecz słychać było w nim niepokój.

— Naprawdę zrobił się tu niezły galimatias. Ufam, że ma pan rację i naprawdę znajdziemy coś, czego będziemy mogli użyć. W przeciwnym razie…

Stojąc w przejściu i wyplątując się ze skafandra Keith rozglądał się wokół. Statek był naprawdę duży. Pomieszczenie, do którego Keith miał wejść, musiało być kabiną główną; mierzyło trzydzieści metrów na dziewięć lub dziesięć. Znajdowało się w nim wielu ludzi, w większości zajętych na drugim końcu, w części wyglądającej na doskonale wyposażone laboratorium badawcze.

Keith znów spojrzał na Dopelle’a, ale zaraz przeniósł wzrok nad jego głowę. Tuż nad nią wisiał Mekky; kula wielkości piłki kryjąca sztuczny mózg.

W myślach znów usłyszał głos Mekky’ego.

— Może i masz rację, Keith Wintonie. Widzę coś, co w twoim świecie nosi nazwę potencjomotoru. Coś, co wymyślił człowiek nazwiskiem Burton. Ma to jakiś niejasny związek z rakietą wystrzeloną na Księżyc. Cokolwiek to jest, nie mamy tu tego. Czy znasz jakieś szczegóły, schemat połączeń?

Nie odpowiadaj na głos. Po prostu myśl. W ten sposób będzie szybciej, a czas jest cenny… Spróbuj sobie przypomnieć… Tak, widziałeś rysunek i wzór — równanie. Nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale tkwią one w twojej podświadomości. Myślę, że mogę je wydobyć posługując się hipnozą. Zgadzasz się?

— Tak, oczywiście — rzekł Keith. — Jaka jest sytuacja?

— Sytuacja jest taka — odparł za Mekky’ego Dopelle. — Arkturianie niebawem zaatakują. Nie wiemy dokładnie kiedy, ale w ciągu najbliższych godzin. I mają coś nowego. Jeszcze nie wiemy, jak to ugryźć — dowiedzieliśmy się paru szczegółów od arkturiańskiego jeńca, którego udało nam się schwytać — ale on nie wiedział wszystkiego. Chodzi o pojedynczy statek, nie całą flotę — ale włożyli w to wysiłek kilku ostatnich lat. W pewnym sensie to dobra wiadomość; jeżeli go zniszczymy, będziemy mogli rozbić ich flotę i zakończyć wojnę. Jednak…

— Jednak co? — zapytał Keith. — Czy ten statek jest tak duży, że nie możecie go zniszczyć?

Dopelle niecierpliwie machnął ręką.

— Wielkość nie gra roli — chociaż to naprawdę potwór. Trzy kilometry długości; dziesięciokrotnie większy od tego, co kiedykolwiek wybudowaliśmy. Jednak nie o to chodzi. Jest pokryty nowym metalem, odpornym na wszystko, co mamy. Możemy go obrzucać bombami atomowymi przez cały dzień i nawet nie zadraśniemy mu pancerza.

Keith kiwnął głową.

— My też to mamy — powiedział. — W naszych magazynach sf. Byłem redaktorem jednego z nich.

Na twarzy Dopelle’a pojawiło się zainteresowanie.

— Czytywałem je — powiedział — kiedy byłem młodszy. Miałem zupełnego fioła na ich punkcie. Oczywiście teraz…

Coś w wyrazie jego twarzy pobudziło pamięć Keitha.

Gdzieś widział twarz, która wydawała się podobna do twarzy Dopelle — i to nie tak dawno. Nie, nie twarz — fotografię. Fotografię o wiele młodszego i znacznie mniej przystojnego osobnika…

— Joe Doppelberg! — wykrztusił. Szczęka mu opadła.

— Co? — Dopelle spojrzał na niego ze zdumieniem.

— Co chce pan przez to powiedzieć?

Keith szybko zamknął usta. Przez kilka sekund przypatrywał się Dopelle’owi. Później powiedział:

— Teraz pana poznaję — a przynajmniej mam wskazówkę, o co w tym wszystkim chodzi, i zaczyna mi się to układać w logiczną całość. Pan jest Joe Doppelberg — albo raczej dubler Doppelberga.

— A kim jest Joe Doppelberg?

— To fan science fiction z… stamtąd, skąd przybyłem. Pan wygląda tak jak on — a właściwie jest takim, jakim on chciałby być! Jest pan starszy, rzecz jasna, i tysiąc razy przystojniejszy, bardziej romantyczny i inteligentniejszy… Jest pan właśnie taki, jakim on chciałby być. Pan… on pisał do mnie długie listy, pełne zjadliwego humoru, do mojego działu, i nazywał mnie pan Rakieciarzem, i nie lubił naszych okładek, ponieważ potwory nie były dość okropne i…

Keith urwał i szczęka znów mu obwisła.

Na czole Dopelle’a pojawiły się zmarszczki.

— Mekky — powiedział — on zwariował. Nic z niego nie wyciągniesz. Jest zupełnie stuknięty.

— Nie — odparł mechaniczny głos — nie jest wariatem. Myli się, oczywiście, ale nie jest wariatem. Śledzę tok jego myślenia i wiem, dlaczego myśli to, co powiedział — i to nie jest pozbawione sensu; on po prostu jest w błędzie. Mogę mu to wyjaśnić; teraz wiem już prawie wszystko oprócz diagramu i wzoru, które są nam potrzebne. Ale najpierw, przed wszelkimi wyjaśnieniami musimy tym się zająć, inaczej nikt z nas nie przeżyje.

Mekky opuścił się znad głowy Dopelle’a przed Keitha Wintona.

— Chodź ze mną, przybyszu z innego Wszechświata — powiedział. — Muszę cię zahipnotyzować, abym mógł z twojego umysłu, z głębokiej podświadomości wydobyć to, czego nam trzeba. Później, kiedy już zaczniemy nad tym pracować, powiem ci wszystko, co chcesz wiedzieć.

— Jak wrócić?

— Może. Nie jestem tego pewien. Jednak teraz widzę, że ta rzecz, którą wy znacie, a my nie — ten potencjomotor Burtona, którym w twoim Wszechświecie była napędzana pierwsza rakieta lecąca na Księżyc — może oznaczać dla Ziemi ocalenie. I jeszcze raz ci mówię, że jesteś w błędzie; nasz świat jest równie rzeczywisty jak ten, z którego przybyłeś — nie jest czyimś snem. I jeśli Arkturianie wygrają, nie przeżyjesz i nie będziesz mógł nawet próbować wrócić do swojego świata. Wierzysz mi?

— Ja… nie wiem.

— Chodźmy, pokażę ci, przed czym możesz uratować Ziemię. Chciałbyś zobaczyć Arkturianina? Żywego Arkturianina?

— No… Czemu nie?

— Idź ze mną.

Kula będąca Mekkym przepłynęła przez pomieszczenie i Keith poszedł za nią. W jego głowie rozległ się głos:

— To ten, którego schwytaliśmy w statku zwiadowczym koło Alfy Centauri; pierwszy, jakiego złapaliśmy od dłuższego czasu. Z jego umysłu — jeśli można nazwać to umysłem — dowiedziałem się o tym olbrzymim statku mającym nadlecieć, o statku, który może zniszczyć całą naszą flotę, jeśli nie zniszczymy go pierwsi, oraz o jego uzbrojeniu i opancerzeniu. Może teraz, kiedy go zobaczysz…

Drzwi rozsunęły się ukazując drugie, stalowe wiodące do celi. Równocześnie z otwarciem drzwi w drzwiach celi zapaliło się światło.

— To — powiedział głos Mekky’ego — jest Arkturianin.

Keith zrobił krok naprzód, by spojrzeć przez kraty, i jeszcze szybciej cofnął się o kilka kroków. Poczuł gwałtowny atak mdłości. Zamknął oczy i zachwiał się na nogach. Prawie zemdlał ze zgrozy i obrzydzenia.

A przecież tylko rzucił okiem na kawałek Arkturianina. Nawet teraz nie miał pojęcia, jak wygląda cały Arkturianin. Jednak wiedział, że nie chce wiedzieć; że nawet widok stwora za kratami może doprowadzić człowieka do szaleństwa.

Ta forma życia była obca ponad wszelkie wyobrażenie. Nawet Joe Doppelberg nie mógłby tego wymyślić.

Stalowe drzwi zamknęły się.

— To jest Arkturianin — rzekł Mekky — w swoim własnym ciele. Może teraz zrozumiesz, dlaczego do arkturiańskich szpiegów — kryjących się w ludzkich ciałach — strzela się bez ostrzeżenia. Kiedyś, w pierwszych dniach wojny, kilku Arkturian przewieziono na Ziemię i pokazano jej mieszkańcom, aby przygotować ich do długotrwałej i zaciętej walki o przetrwanie. Ludzie z Ziemi widzieli takich jak to. Znają możliwości, jakie posiada Arkturianin, który opanował ludzkie ciało. To dlatego Ziemianie strzelają przy najlżejszym podejrzeniu do każdego, kto może być arkturiańskim szpiegiem. Czy teraz, kiedy to widziałeś, rozumiesz?

Keithowi zaschło w gardle i ustach.

— Tak — powiedział ochrypłym głosem. Wciąż czuł przerażenie i odrazę wywołaną przelotnym widokiem potwora; ledwie uświadamiał sobie, co Mekky do niego mówi.

— To — mówił Mekky — zniszczy ludzką rasę i zasiedli Układ Słoneczny, jeśli nie zniszczymy statku, który wkrótce tu będzie. Chodź, Keith Wintonie.

Загрузка...