Stanął przed dobrze znanymi pięknymi drzwiami, które zawsze podziwiał. Były one z tych nowoczesnych; wyglądały jak jednolita tafla szkła z futurystycznym chromowanym uchwytem. Zawiasy były wpuszczone w ścianę lub niewidoczne. Napis „Zjednoczone Wydawnictwa Bordena” znajdował się na poziomie oczu; mały i schludny, wypisany metalicznymi literami wtopionymi w grube szkło.
Keith bardzo delikatnie chwycił za uchwyt, jak zawsze starając się nie zostawiać śladów palców na tej piękne płycie z powietrza, otworzył drzwi i wszedł.
Ta sama mahoniowa barierka, te same obrazy — przedstawiające sceny z polowania — na ścianach. I ta sama pulchna Marion Blake, z tymi samymi wydętymi wargami i zaczesanymi do góry ciemnymi włosami, siedząca przy tym samym biurku. Była pierwszą znajomą osobą, którą spotkał od… Boże, czy to naprawdę zaczęło się wczoraj o siódmej wieczorem? Wydawało mu się, że minęły już całe tygodnie. Przez krótką chwilę miał ochotę przeskoczyć przez barierkę i pocałować Marion Blake.
Do tej pory natrafiał na znajome rzeczy i miejsca, ale nie znajome osoby. To prawda, że adres w stopce egzemplarza Surprising Stories wskazywał, iż Wydawnictwa Bordena wciąż tu były, nadal prowadziły interes w tej samej budzie, ale teraz zrozumiał, że niezbyt w to wierzył, dopóki nie przekonał się, że Marion Blake wciąż jest recepcjonistką.
Przez ułamek sekundy ten znajomy widok i fakt, że wszystko w biurze wyglądało tak, jak pamiętał, sprawiły, iż zwątpił w realność wydarzeń ostatnich osiemnastu godzin.
To niemożliwe, po prostu niemożliwe…
I wtedy Marion Blake odwróciła się i spojrzała na niego; a wyraz jej twarzy nie świadczył o tym, że go poznaje.
— Tak? — spytała niecierpliwie.
Keith odchrząknął. Żartuje? Nie zna go, czy też po prostu się wygłupia? Odchrząknął jeszcze raz.
— Czy zastałem pana Keitha Wintona? Chciałem się z nim zobaczyć.
Mogło to zostać uznane za kontr — żart; jeśli teraz się do niego uśmiechnie, będzie mógł odpowiedzieć uśmiechem.
— Pan Winton wyszedł już do domu, proszę pana — powiedziała.
— Hmm… A pan Borden… Czy jest w biurze?
— Nie, proszę pana.
— A Bet… panna Hadley?
— Nie, proszę pana. Prawie wszyscy wyszli o pierwszej. W tym miesiącu o tej porze kończymy pracę.
— O tej… och, tak. — Keith zatrzymał się w porę, zanim wpadł na całego dziwiąc się czemuś, co niewątpliwie powinien wiedzieć.
— Zapomniałem — dokończył niezręcznie. Zastanawiał się, dlaczego zamykają o pierwszej po południu i dlaczego właśnie w tym miesiącu.
— Zatem przyjdę jutro — rzekł. — Hmm… Kiedy mogę złapać pana Wintona?
— Około siódmej.
— Sio… — Znów powstrzymał się przed powtórzeniem jej słów.
Czy miała na myśli siódmą rano, czy siódmą wieczór? Na pewno to pierwsze; siódma wieczór to niemal pora zamglenia.
Nagle zrozumiał; to było tak proste, że zastanawiał się, dlaczego nie wpadł na to wcześniej.
Oczywiście, że w mieście w którym wprowadzono zamglenie, w mieście, którego ulice były śmiertelnie niebezpieczne po zmroku, w mieście bez normalnego życia nocnego, godziny pracy zostały zmienione. Godziny pracy musiały być inne, aby pracownicy mogli w ogóle mieć jakieś życie osobiste.
Wszystko się zmieniało, skoro człowiek musiał być w domu przed zmrokiem, i to zapewne dużo wcześniej, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo. Dzień pracy musiał zaczynać się o szóstej lub siódmej rano — około godziny po tym, jak wschodzące słońce rozpuści mgłę — i trwać do pierwszej lub drugiej po południu. To dawało ludziom wolne popołudnie jako ekwiwalent wieczorów.
Oczywiście, to musiało być tak. Keith zastanawiał się, czemu nie wpadł na to czytając książkę o zamgleniu.
I była to dobra wiadomość. Oznaczała, że Broadway nie musiał być tak martwy, jak Keith przypuszczał.
Z pewnością są przedstawienia, zabawy i koncerty, tyle że po południu, a nie wieczorem. I zamiast nocnych klubów są popołudniowe.
W ten sposób wszyscy znajdą się bezpiecznie w domach i łóżkach przed — powiedzmy — siódmą czy ósmą i będą spali do czwartej lub piątej rano, by wstać o świcie.
A ponieważ godziny dnia i nocy zmieniały się w ciągu roku, godziny pracy też musiały się zmieniać. To dlatego w tym miesiącu praca kończyła się o pierwszej. Z pewnością regulowały to lokalne zarządzenia, ponieważ Marion spodziewała się, że Keith o tym wie, i wyglądała na zdziwioną, kiedy okazało się, że tak nie jest.
Zauważył, że Marion chowa swoje przybory do szuflady biurka, szykując się do wyjścia. Znów spojrzała na niego, jakby dziwiąc się, co tu jeszcze robi.
— Czy pani nie nazywa się Blake? — zapytał — Marion Blake?
Jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia.
— No… tak. Ale skąd…
— Wydawało mi się, że panią pamiętam, ale z początku nie byłem pewien — powiedział Keith. Myślał intensywnie, przypominając sobie wszystko, co o sobie mówiła; przyjaciółki, o których napomykała, gdzie mieszkała i co robiła. Powiedział:
— Dziewczyna imieniem Estelle… zapomniałem jej nazwiska… poznała nas na zabawie… czy nie w Queens? — Uśmiechnął się. — Tamtego wieczora byłem z Estelle. Czy to nie zabawne, że nie mogę sobie przypomnieć jej nazwiska, ale pamiętam pani imię i nazwisko, mimo że zatańczyliśmy tylko raz?
Podziękowała za komplement dołeczkami na twarzy.
— Chyba ma pan rację — powiedziała — chociaż nie przypominam sobie. Mieszkam w Queens i chodzę tam na tańce. I mam przyjaciółkę, która nazywa się Estelle Rambow. A więc nie mógł pan chyba tego wszystkiego wymyślić.
— Nie spodziewałem się, że zapamięta pani moje nazwisko — rzekł Keith. — To było kilka miesięcy temu. Nazywam się Karl Winston. Jednak pewien jestem, że wywarła pani na mnie wrażenie, ponieważ wciąż pamiętam, co mi pani powiedziała; że pracuje w wydawnictwie. Tylko zapomniałem w jakim, więc nie spodziewałem się pani tu zastać. Pamiętam też, że mówiła pani, że pisze… poezję, prawda?
— Tak naprawdę to nie nazywałabym tego poezją, panie Winston. Po prostu wiersze i tyle.
— Mówmy sobie po imieniu — powiedział Keith — skoro jesteśmy starymi znajomymi, nawet jeśli mnie nie pamiętasz. Wychodzisz już?
— No, tak. Musiałam jeszcze skończyć dwa pilne listy i pan Borden powiedział, że jeśli zrobię to po pierwszej, to jutro mogę przyjść do pracy pół godziny później.
Zerknęła na zegar nad biurkiem i uśmiechnęła się kwaśno.
— Zdaje się, że dałam się podejść. Listy były długie; zabrały mi prawie godzinę.
— Ja w każdym razie cieszę się, że byłaś tu jeszcze — rzekł Keith. — Pójdziesz ze mną na drinka?
Zawahała się.
— No… tylko na jednego. Muszę być w Queens przed wpół do trzeciej. Jestem umówiona.
— Świetnie — powiedział Keith. Był zadowolony z tego, że jest umówiona, ponieważ mógł wyciągnąć z niej wszystko, co chciał wiedzieć, przy jednym drinku, a nie miał zamiaru męczyć się z nią całe popołudnie.
Zjechali windą na dół i Keith pozwolił Marion wybrać lokal, który okazał się małym barem za rogiem Madison Avenue. Keith nigdy tu jeszcze nie był.
Przy dwóch koktajlach Kallisto (Keith zamówił to samo co Marion; okazało się zbyt słodkie, ale zdatne do picia) powiedział do niej:
— Wspomniałem już wtedy, zdaje się, że jestem pisarzem; jak na razie piszę artykuły. Jednak postanowiłem spróbować sił w prozie. Napisałem już parę rzeczy.
— Och. To dlatego przyszedłeś do biura?
— Tak. Chciałem porozmawiać z panem Wintonem albo panem Bordenem, czy panną Hadley, i dowiedzieć się, czego potrzebujecie. Jakiej długości i tym podobne.
— No, trochę mogę ci powiedzieć. Myślę, że mają pod dostatkiem zarówno westernów, jak kryminałów. Panna Hadley szuka opowiadań do swojego romansidła, wiem też, że potrzebują krótkich i długich rzeczy do magazynu przygodowego.
— A co z fantastyką? Myślę że w tym byłbym najlepszy.
— Ach, a więc słyszałeś o tym?
— O czym?
— Że Borden zamierza wydawać magazyn science fiction.
Keith otworzył usta — i szybko je zamknął, zanim wdepnął na całego. Nie wolno mu się niczemu dziwić. Tak więc pociągnął łyk koktajlu i myślał gorączkowo. Był w tym jakiś haczyk.
Dlaczego Marion powiedziała, że Borden zamierza wydawać magazyn sf? Borden przecież już wydawał Surprising Stories, Keith miał egzemplarz w kieszeni i widział na nim znak firmowy Bordena. Dlaczego więc Marion nie powiedziała, iż Borden zamierza wydawać drugi magazyn sf?
Ponieważ nie wiedział czemu, odparł ostrożnie:
— Słyszałem takie plotki. Czy to prawda?
— To rzeczywiście prawda. Mają już jeden numer złożony i gotowy do druku. Puszczą go jako kwartalnik na jesieni, a jeżeli dobrze się sprzeda, zrobią z niego miesięcznik. I rzeczywiście potrzebują do niego materiału; na razie mają tylko odcinkowce i jedno czy dwa opowiadania.
Keith pokiwał głową i pociągnął łyk Kallisto.
— A co ty myślisz o fantastyce? — spytał.
— Myślę, że trzeba było puścić magazyn sf już dawno temu. To jedyna dziedzina, w której nic nie wydajemy.
Keith sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wyciągnął zwinięty egzemplarz Surprising Stories — egzemplarz, który kupił w Greenville i jeszcze nie miał okazji przeczytać, ponieważ dał pierwszeństwo New York Timesowi i książkom.
Położył magazyn na stole, chcąc przekonać się, jak zareaguje na to Marion, która właśnie powiedziała, że Borden nie wydaje niczego z fantastyki.
Patrzył na nią uważnie i widział, jak zerknęła na okładkę magazynu. Powiedziała:
— O, widzę, że czytałeś nasz najlepszy magazyn przygodowy.
To takie proste, pomyślał Keith. Dlaczego sam na to nie wpadłem? No, tak. W świecie, w którym podróże międzygwiezdne i wojny międzyplanetarne oraz purpurowe potwory z Księżyca są faktem, codzienną rzeczywistością, opowieści o takich rzeczach mogą być tylko utworami przygodowymi, a nie fantastyką.
Jeśli jednak takie kawałki zaliczano do przygodowych, to co do diabła było fantastyką? Zanotował w pamięci, by przy pierwszej okazji kupić jakiś magazyn sf. To musiało być naprawdę coś.
Spojrzał znów na Surprising Stories.
— To dobre pismo — powiedział. — Chciałbym do niego pisać.
— Myślę, że pan Winton potrzebuje materiału. Chętnie porozmawia z tobą, jeśli przyjdziesz jutro rano. Masz jakieś opowiadanie?
— Właściwie nie. Mam sporo niezupełnie dopracowanych pomysłów i chciałbym najpierw z nim porozmawiać, zanim ruszę dalej. W ten sposób uniknę rozczarowania.
— Znasz pana Wintona? Wasze nazwiska są bardzo podobne: Keith Winton, Karl Winston. Może się to okazać niekorzystne.
Najpierw odpowiedział na jej pytanie.
— Nie, nigdy nie spotkałem pana Wintona. Tak, nasze nazwiska są bardzo podobne — mamy też te same inicjały, bo piszę Karl przez K. Ale czemu miałoby się to okazać niekorzystne?
— To brzmi trochę jak pseudonim; tylko dlatego. To znaczy, że jeżeli utwory Karla Winstona pojawią się w magazynie Keitha Wintona, wiele osób pomyśli, że to jego własne opowiadanie, podpisane tylko nieznacznie zmienionym nazwiskiem. A tego pewnie by nie chciał.
Keith pokiwał głową.
— Teraz kiedy mi to powiedziałaś, też to widzę. No, to bez znaczenia, ponieważ pewnie i tak będę pisał beletrystykę pod zmienionym nazwiskiem. Artykuły publikuję pod własnym, oprócz tych, które napisałem jako murzyn. Jednak postanowiłem już używać do pracy pseudonimu.
Pociągnął kolejny łyk niemal mdląco słodkiego Kal — listo i postanowił nigdy go więcej nie zamawiać. Zapytał:
— Przy okazji, możesz mi coś powiedzieć o tym Keith Wintonie?
— No… a co chcesz wiedzieć? Zrobił niewyraźny gest ręką.
— Och, cokolwiek, co pomogłoby mi w rozmowie z nim. Jak wygląda. Co jada na śniadanie. Jakim jest redaktorem.
— No… — Marion Blake zmarszczyła brwi w namyśle. — Jest wysoki, trochę wyższy od ciebie i szczuplejszy. Brunet. Nosi szkła w rogowej oprawie. Chyba ma około trzydziestki. Raczej poważnie wyglądający.
Nagle zachichotała cicho.
— Zdaje się, że ostatnio jest jeszcze bardziej poważny niż zwykle, ale trudno się dziwić.
— Dlaczego?
— Chyba się zakochał — odparła efektownym tonem.
Keith zmusił się do uśmiechu.
— W tobie?
— We mnie? Nawet mnie nie dostrzega. Nie, w redaktorce naszego nowego magazynu, superpięknej pannie Betty Hadley. Nie żeby miał jakieś szansę, oczywiście.
Keith chciał zapytać dlaczego, ale ostrzegło go to „oczywiście”. Kiedy ludzie mówią „oczywiście”, oznacza to, że powinno się wiedzieć dlaczego. Tylko czemu — skoro już powiedział, że nie zna Keitha Wintona, i nie wspomniał, że zna Betty Hadley — Marion spodziewała się, że wie, dlaczego tamten nie ma żadnych szans u Betty?
Może w toku dalszej rozmowy uda mu się dowiedzieć czegoś nie pytając.
— To musi być dla niego przykre, co? — powiedział.
— Tak sądzę — Marion westchnęła głęboko. — O rany, myślę, że każda dziewczyna na ś wiecie, oddałaby wszystkie zęby i prawą rękę, żeby znaleźć się na miejscu Betty Hadley.
Nie mógł zapytać czemu, ale mógł sondować dalej. Spytał.
— A ty?
— Ja? Chyba żartujesz, Karl! Być narzeczoną największego człowieka na świecie? Najinteligentniejszego, najprzystojniejszego, najbardziej romantycznego, naj… o jejku!
— Och — rzekł bezbarwnym tonem, wbrew swym intencjom.
Wypił resztę koktajlu, niemal się nim dławiąc. Gestem przywołał kelnerkę, a kiedy podeszła, zapytał Marion:
— Jeszcze jeden?
— Chyba nie mam na to czasu — powiedziała zerkając na zegarek. — Nie, nie mogę. I tak zostało mi jeszcze pół kieliszka. Zamów dla siebie, ale beze mnie.
Keith spojrzał na kelnerkę.
— Proszę jeden Manhattan.
— Przykro mi, ale nigdy nie słyszałam tej nazwy, proszę pana. Czy to jakiś nowy koktajl?
— Martini?
— Och, tak. Niebieski czy różowy?
Keith z trudem opanował dreszcz zgrozy.
— Macie zwykłą whisky?
— Oczywiście. Jakiejś szczególnej marki?
Pokręcił przecząco głową nie chcąc dłużej kusić losu.
Miał nadzieję, że whisky nie będzie ani różowa, ani niebieska.
Popatrzył na Marion zastanawiając się, jak nakłonić ją do dalszej rozmowy i sprawić, by powiedziała mu kim jest narzeczony Betty Hadley. Najwyraźniej powinien to wiedzieć. I może rzeczywiście wiedział; a przynajmniej zaczął podejrzewać straszną prawdę.
Marion potwierdziła to bez dalszego ciągnięcia za język. Jej oczy przybrały rozmarzony wyraz.
— O rany — mruknęła. — Dopelle!
Zabrzmiało to nabożnie; niemal jak modlitwa.