Mówiąc to Keith przyglądał się Wintonowi. Był to nieźle prezentujący się facet; prawie w wieku Keitha, o dwa lub trzy centymetry wyższy, ale parę kilo lżejszy. Włosy miał ciemniejsze i odrobinę bardziej kręcone. Z twarzy nie był w ogóle do niego podobny. Ponadto nosił dość grube szkła w rogowej oprawie. Keith nigdy nie używał okularów; miał doskonały wzrok.
— Nie mieszka pan w Nowym Jorku? — pytał go Winton.
— Tak i nie — rzekł Keith. — Chcę powiedzieć, że dotąd nie mieszkałem, ale teraz być może zdecyduję się tu pozostać. A może wrócę do Bostonu. Pracowałem tam dla pewnej gazety i trochę jako wolny strzelec.
Wcześniej przygotował sobie tę bajeczkę i nie musiał się zastanawiać.
— Wziąłem trochę urlopu i jeśli uda mi się urządzić tu, w Nowym Jorku, to prawdopodobnie nie wrócę. Przyniosłem dwa opowiadania, żeby je pan przejrzał; jedno do Romantic Adventure Stories i jedno do tego magazynu sf, który, jak mówiła Marion, zamierzacie wydawać.
Wyjął z koperty dwa z trzech opowiadań i położył je na biurku.
— Wiem, że proszę może o zbyt wiele — rzekł — ale byłbym bardzo wdzięczny, gdyby przeczytał je pan jak najszybciej. Chciałbym napisać więcej podobnych rzeczy, a nie zacznę, dopóki nie będę wiedział po pańskiej reakcji, czy jestem na właściwej drodze,
— Dobrze, nie dołożę ich do stosu makulatury. Zerknął na strony tytułowe obu maszynopisów.
— Trzy i cztery tysiące słów. Świetnie, właśnie takich potrzebuję. Jeśli teksty się nadadzą, znajdzie się dla nich miejsce.
— Doskonale — powiedział Keith. Postanowił wykorzystać tę szczęśliwą passę. — Przypadkiem mam w tym budynku umówione spotkanie pojutrze, w piątek. Skoro będę tak blisko, czy nie miałby pan nic przeciwko temu, żebym wpadł się dowiedzieć, czy znalazł pan już czas, by to przeczytać?
Winton lekko zmarszczył brwi.
— Nie mogę obiecać na pewno, że zabiorę się za nie tak szybko, ale spróbuję. Skoro i tak będzie pan w budynku, to niech pan tu wpadnie.
— Cudownie, dziękuję — rzekł Keith.
Mimo że tamten niczego mu nie obiecał, Keith wiedział, że jego opowiadania zostaną najprawdopodobniej przeczytane do piątku. A jeśli jedno czy dwa uzyskają akceptację, przyjdzie czas, by poprosić o szybkie przysłanie czeku. Będzie musiał wymyślić jakąś historyjkę uzasadniającą gwałtowną potrzebę otrzymania pieniędzy.
— Och, przy okazji — powiedział — nie wiem, czy podpis…
Wskazał na zbieżność ich nazwisk i wyjaśnił, że chętnie będzie używał pseudonimu, jeśli Winton uzna, że powinien.
Tamten uśmiechnął się.
— To nie takie ważne. Jeśli nazywa się pan Karl Winston ma pan pełne prawo używać swojego nazwiska. Ja sam wcale nie piszę — a kto zwraca uwagę na nazwisko redaktora?
— Inni redaktorzy — rzekł Keith.
— A jeśli naprawdę zamierza pan pisać dla magazynów, to kiedy zacznie im pan przysyłać swoje teksty, przekonają się, że Karl Winston to nie mój pseudonim. Więc proszę się tym nie martwić, chyba że pan koniecznie chce podpisywać swoje teksty pseudonimem.
— Jak na razie — powiedział Keith — nie mam czego podpisywać.
Wstał.
— Dziękuję bardzo. Wpadnę w piątek o tej samej porze. Do widzenia, panie Winton.
Wrócił do biurka Marion Blake. Powiedziała mu:
— Panna Hadley jest już wolna; myślę, że będziesz mógł wejść, jak tylko do niej zadzwonię.
Jednak nie włożyła wtyczki do gniazdka; patrzyła dziwnie na Keitha.
— Skąd wiedziałeś, które drzwi prowadzą do biura pana Wintona?
Wyszczerzył do niej zęby. — Mam zdolności telepatyczne.
— Poważnie. Jestem ciekawa.
— Poważnie, to zerknęłaś na te drzwi, kiedy po raz pierwszy wspomnieliśmy o panu Wintonie. Może tego nie pamiętasz, ale tak zrobiłaś. Pomyślałem więc sobie, że to jego pokój, a gdybym się mylił, zawołałabyś mnie.
Uśmiechnęła się do niego; t e n egzamin zdał celująco. Jednak na przyszłość będzie musiał uważać i pilnować się przez cały czas. Takie małe pomyłki mogą wszystko zepsuć.
Wcisnęła wtyczkę i znów mówiła coś cicho do mikrofonu. Po chwili rozłączyła się i oznajmiła:
— Panna Hadley czeka na ciebie.
Tym razem Keith pamiętał o tym, by zaczekać, aż wskaże mu właściwe drzwi.
Idąc ku nim czuł się tak, jakby brnął przez gęstą melasę.
Nie powinienem tego robić, myślał; muszę pójść do psychiatry. Trzeba było zostawić opowiadanie w sekretariacie albo wysłać je pocztą albo zanieść do innego wydawnictwa.
Głęboko zaczerpnął tchu i otworzył drzwi.
Wtedy zrozumiał, że naprawdę powinien trzymać się z daleka. Kiedy ujrzał ją siedzącą za biurkiem i spoglądającą nań z urzędowym, bezosobowym uśmiechem, serce wywinęło mu podwójne salto.
Nie do wiary, ale miała na sobie strój podobny do tego, który nosiła, gdy widział ją w oknie jej apartamentu na Trzydziestej Siódmej Ulicy. To znaczy tym razem miała zielony stanik; zza biurka nie było widać nic więcej.
Z bliska była dwa razy piękniejsza, niż ją pamiętał. Chociaż to rzecz jasna głupie…
Czy naprawdę głupie? Jakimś cudem znalazł się w zupełnie innym Wszechświecie. Był tu zupełnie inny Keith Winton. Dlaczego nie miałoby być choć odrobinkę innej Betty Hadley? Kilka dni temu nie mógłby sobie wyobrazić Betty Hadley w wydaniu lepszym od oryginału. Jednak ta była piękniejsza. Strój, rzecz jasna, tylko w tym pomagał, lecz było w niej coś jeszcze.
Był w niej zakochany dwa razy bardziej niż w oryginale.
Patrzył, nie zdając sobie sprawy z tego, że patrzy, zastanawiając się, na czym polegała różnica. Szczegół po szczególe, wszystko było takie same. Oczywiście, u tej Betty Hadley mógł dostrzec więcej ze względu na strój, ale to też nie było powodem.
Różnica była taka subtelna, jak między dziewczynami na okładkach magazynów tu i tam. Te tu miały więcej… no, czegoś.
I to samo stało się z Betty; była tą samą dziewczyną, tylko dwa razy piękniejszą i ponętniejszą, i był w niej dwa razy bardziej zakochany.
Uśmiech zniknął wolno z jej twarzy i dopiero gdy spytała „Tak?”, uświadomił sobie, jak długo na nią spoglądał.
Powiedział:
— Nazywam się Kei… Karl Winston, panno Hadley. Ja… hmm…
Widocznie dostrzegła jego zakłopotanie i postanowiła mu pomóc wybrnąć z sytuacji, bo powiedziała:
— Panna Blake mówiła, że jest pan jej znajomym i pisarzem. Zechce pan usiąść, panie Winston?
— Dziękuję — powiedział zajmując krzesło po drugiej stronie biurka. — Zgadza się, przyniosłem opowiadanie, które…
Kiedy już zaczai, mówił składnie; opowiedział jej zasadniczo tę samą historyjkę co Keithowi Wintonowi.
Chociaż myślał zupełnie o czymś innym.
Nagle, nie wiadomo kiedy, rozmowa była skończona. Wyszedł, nawet nie potykając się o własne nogi.
Kiedy znalazł się za drzwiami, postanowił nigdy więcej nie dręczyć się oglądając ją z tak bliska. Nie dlatego, że nie była warta tych tortur, gdyby istniała choć jedna szansa na milion. Jednak nie istniała; nie mogła istnieć.
Był tak przygnębiony, że minąłby biurko Marion Blake nie zauważając jej i nie odzywając się słowem, gdyby nie zawołała:
— Hej, Karl!
Odwrócił się i zdołał przywołać uśmiech na twarz.
— Wielkie dzięki, Marion — powiedział — za przedstawienie mnie jako swojego znajomego i…
— O, nie ma o czym mówić. Nie ma sprawy. Mam dla ciebie wiadomość od pana Wintona.
— Tak? Przecież dopiero co z nim rozmawiałem.
— Wiem. Właśnie minutę temu wyszedł; miał ważne spotkanie. Jednak mówił, że chciałby cię o coś zapytać i że wróci przed wpół do pierwszej. Czy mógłbyś wtedy do niego zadzwonić — to znaczy między wpół do pierwszej a pierwszą, kiedy zamykamy?
— No jasne. Bardzo chętnie. Jeszcze raz, serdeczne dzięki. — Wiedział, że powinien teraz zaprosić ją na drinka lub zapytać, czy wybrałaby się z nim do teatru, na tańce czy cokolwiek. I zrobi to, jeśli choć jedno z opowiadań, które zostawił, zostanie przyjęte do druku. Na razie topniejące fundusze nie pozwalały mu się zrewanżować za wyświadczoną przysługę.
Pomaszerował do drzwi, zastanawiając się, o czym chciał z nim tak nagle porozmawiać Keith Winton. Był w biurze Betty niecałe piętnaście minut; w tym czasie Winton nie mógł przeczytać nawet jednego z tych dwóch opowiadań.
Jednak… no, po co się zastanawiać? Zadzwoni o wpół do pierwszej i dowie się, o co chodzi.
Gdy dochodził do windy na korytarzu, na wprost Wydawnictw Bordena, jej drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Pan i pani Borden wyszli na korytarz i drzwi zamknęły się za ich plecami.
Zaskoczony Keith ukłonił się i pozdrowił ich. Oboje mu się odkłonili, a Borden mruknął coś niewyraźnie jak ktoś spotykający osobę, której sobie nie przypomina.
Przeszli obok i weszli do biura, które właśnie opuścił. Czekając na windę Keith marszczył brwi. Oczywiście nie znali go i nie powinien im się kłaniać. Nie było to poważne potknięcie, ale powinien uważać i wystrzegać się nawet takich drobnych pomyłek.
W biurze Betty też był blisko poważnej wpadki, kiedy zaczął przedstawiać się jako Keith Winton, zamiast Karl Winston. Teraz gdy o tym myślał, przypomniał sobie, że Betty obdarzyła go bardzo szczególnym spojrzeniem, gdy zaczął „Kei…”, zanim ugryzł się w język. Tak jakby… ale to niemożliwe. Odsunął od siebie tę myśl.
Dlaczego jednak Betty była tak ubrana, a raczej rozebrana, nawet w biurze Bordena? Nie widział, by inne kobiety tak się ubierały — a zauważyłby z pewnością. To była jedna z dziwniejszych zagadek, z jakimi się tu zetknął. Zastanawiał się, jak ją rozwiązać nie pytając.
Tyle różnic i tyle zdumiewających podobieństw. Wchodząc do windy ponownie zdał sobie sprawę, że podobieństwa tego Wszechświata mogły się okazać bardziej niebezpieczne niż różnica; znajome rzeczy mogły wywołać nieprzemyślane reakcje, czego przykładem mogło być powitanie Bordenów.
To akurat nie miało znaczenia, lecz jakże łatwo mógł popełnić identyczną pomyłkę, która będzie istotna, która zdradzi go całkowicie jako oszusta, jakim musiał się stać, aby przeżyć. Wiecznie istniejąca możliwość popełnienia naprawdę poważnej pomyłki bardzo go niepokoiła.
Niepokoiłby się bardziej, gdyby wiedział, że już ją popełnił.
Przez chwilę stał przed budynkiem zastanawiając się, co robić dalej. Nie miał ochoty wracać do hotelu i tłuc następne opowiadania — na razie nie. Później, po południu i wieczorem — kiedy i tak będzie musiał zostać w hotelu ze względu na zamglenie — będzie miał na to dość czasu. Trzy opowiadania — mimo iż napisane powtórnie i stosunkowo krótkie — to i tak starczy jak na dwa dni pracy.
I wiedział, że te opowiadania są dobre; lepiej będzie położyć nacisk na jakość, niż zmuszać się do pracy i płodzić bzdety. Zatem zrobi sobie wolny dzień i zabierze się do pisania dopiero wieczorem.
Jeśli dziś wieczór napisze jedno opowiadanie, a rano drugie, będzie miał co zabrać na spotkanie w Wydawnictwie Bordena. Wydało mu się zabawne, że znalazł się po drugiej stronie barykady i przynosi teksty, zamiast odbierać je od pisarzy i agentów. Może powinien postarać się o agenta… nie, lepiej z tym poczekać, aż będzie się mógł wykazać dwoma lub trzema opublikowanymi tekstami i wejdzie do branży. Obecnie mógł poprowadzić swoje sprawy lepiej, niż zrobiłby to jakikolwiek agent.
Pomaszerował w stronę Broadwayu i na północ, do Times Sąuare. Stanął patrząc na Thimes Building i zastanawiając się, co też jest w nim dziwnego; wreszcie uświadomił sobie, że nie pali się tablica świetlna ukazująca najnowsze wiadomości. Dlaczego?
Może dlatego, że w ciągu dnia maksymalnie oszczędzano prąd. A może dlatego, że te jak — im — tam promienie emitowane przez włókna elektryczne i wykrywane przez statki Arkturian nie były wygaszane przez światło słoneczne tak całkowicie jak przez zamglenie.
To wyjaśniałoby stosunkowo słabe oświetlenie restauracji, biur i sklepów. Teraz zdał sobie sprawę, że wszystkie były niezwykle kiepsko oświetlone.
Będzie musiał zwracać uwagę na takie drobne szczegóły, jeśli nie chce się zdradzić. W pokoju hotelowym miał światło zapalone niemal przez cały czas, gdy czytał lub pracował. Na szczęście nikt jeszcze nie zwrócił na to uwagi. Jednak teraz przestawi biurko i krzesło pod okno, a światło będzie włączał tylko w nocy.
Przechodząc wolno obok kiosku z gazetami przeczytał nagłówki:
FLOTA NISZCZY POSTERUNEK ARKTURIAN
Wielkie zwycięstwo sił Układu Słonecznego
To powinno mnie uszczęśliwić, pomyślał Keith, ale jakoś nie uszczęśliwiało. Nie potrafił nienawidzić Arkturian; nawet nie wiedział, jak wyglądają. Wojna z nimi mogła być rzeczywistością, jednak nie mógł w nią uwierzyć. Wciąż wydawało mu się to snem, koszmarem, z którego się obudzi, mimo tego, że budził się tu już cztery razy, a wojna z Arkturem dalej trwała.
Stał patrząc ponuro na wystawę z ręcznie malowanymi krawatami. Ktoś dotknął jego ramienia i Keith odwrócił się, po czym odskoczył jak oparzony niemal rozbijając szybę wystawową. Był to jeden z wysokich, purpurowych, włochatych Lunańczyków.
— Przepraszam pana — odezwał się piskliwym głosem purpurowy. — Czy ma pan zapałki?
Keith miał ochotę wybuchnąć śmiechem, lecz ręka drżała mu trochę, gdy wyjmował z kieszeni pudełko zapałek, a potem odbierał je od Lunańczyka.
— Dziękuję — powiedziało stworzenie i odeszło. Keith spoglądał na jego plecy i sposób, w jaki szło.
Mimo węzłów mięśni poruszało się jak człowiek brnący przez głęboką wodę. Oczywiście silne ciążenie, pomyślał Keith. Na Księżycu ten stwór mógłby przewracać góry. Tu, na Ziemi, był przytłoczony, przygnieciony ciężarem kilkakrotnie większym od tego, do jakiego był przyzwyczajony. Tu miał ledwie dwa i pół metra; na Księżycu mierzyłby ponad trzy.
Czy jednak Księżyc nie powinien być pozbawiony powietrza? To musiało okazać się nieprawdą — przynajmniej w tym Wszechświecie. Lunańczycy musieli oddychać, inaczej nie mogliby palić papierosów. Żadne stworzenie nie może palić nie oddychając.
Nagle — i dopiero teraz — Keith Winton zdał sobie sprawę z pewnej sprawy. Jeżeli zechce, może polecieć na Księżyc! Na Marsa! Na Wenus! A czemu by nie? Skoro znalazł się w świecie, w którym podróże kosmiczne były rzeczywistością, dlaczego nie miałby z tego skorzystać? Dreszcz emocji przebiegł mu po plecach. Jakoś nie łączył, w ciągu tych kilku dni pobytu tutaj, lotów kosmicznych z własną osobą. Teraz sama myśl o tym wprawiła go w podniecenie.
Oczywiście nie mógł tego zrobić natychmiast; taka podróż musi kosztować i to pewnie niemało. Będzie musiał dużo pisać. Ale dlaczego by nie?
Ponadto istniała jeszcze jedna możliwość, kiedy już pozna na tyle reguły gry, by zaryzykować: monety, które wciąż posiadał. Jeśli wybrana na chybił trafił ćwierćdolarówka przyniosła mu dwa tysiące kredytek, to może jedna z pozostałych okaże się naprawdę cenna — na tyle, by opłacić wakacje na planetach. Prawdę mówiąc to drogista z Greenville przyznał, że ćwiartka jest warta więcej niż dwa tysiące, tyle że on nie był w stanie więcej za nią zapłacić.
Musiał gdzieś istnieć czarny rynek takich monet. Jednak dopóki nie dowie się więcej, byłoby to zbyt niebezpieczne.
Keith poszedł Broadwayem aż do Ulicy Czterdziestej Szóstej i wtedy zobaczył na zegarze w witrynie, że jest już prawie wpół do pierwszej. Wszedł do drogerii i zadzwonił do Keitha Wintona.
— Ach tak, pan Winston — powiedział tamten. — Przyszło mi do głowy coś, o czym chciałbym z panem porozmawiać; coś, co mógłby pan dla nas zrobić. Mówił pan, że jako wolny strzelec pisał pan sporo artykułów?
— Tak.
— Jest taka działka popularnonaukowa, którą zamierzam wprowadzić, chciałbym porozmawiać o tym z panem i zapytać, czy nie zechce pan się tym zająć. Jednak muszę to mieć za dzień lub dwa. Czy byłby pan zainteresowany? I czy mógłby pan zrobić to w tak krótkim terminie?
Keith odparł:
— Jeśli będę umiał to napisać, zrobię to nawet w tak krótkim czasie. Jednak nie jestem pewien… Jaki jest temat artykułu?
— To trochę zbyt skomplikowane, by wyjaśnić przez telefon. Czy jest pan wolny dziś po południu?
— Tak.
— Zaraz stąd wychodzę; nie sądzę, aby zdążył pan tu wrócić. Jednak może pan do mnie wpadnie? Wypilibyśmy po jednym i obgadali wszystko.
— Świetnie — rzekł Keith. — Gdzie i kiedy?
— Czy odpowiada panu czwarta godzina? Mieszkam w Greenwich Yillage, Gresham 318, mieszkanie numer sześć. Lepiej niech pan weźmie taksówkę, chyba że zna pan tę dzielnicę.
Keith uśmiechnął się, ale odparł poważnym tonem:
— Myślę, że trafię.
Powinien. Mieszkał tam cztery lata.
Odłożył słuchawkę i znów wyszedł na Broadway, tym razem kierując się na południe. Zatrzymał się przed wystawą biura podróży.
„Wycieczki wakacyjne”, głosił napis. „Urlopy na Marsie i Wenus. Jeden miesiąc — pięć tysięcy kredytek”.
Tylko pięćset zielonych, pomyślał. Cholernie tanio, jeśli tylko zdoła zarobić tyle, by coś odłożyć. Może to pozwoli mu oderwać myśli od Betty.
Nagle znów miał ochotę zacząć pisać. Szybkim krokiem ruszył z powrotem do hotelu. Powinien mieć jeszcze trzy godziny czasu na pisanie, zanim będzie musiał wyjść na spotkanie z Keithem Wintonem.
Wkręcił papier i kalkę do maszyny i zaczął pracę nad czwartym opowiadaniem. Pisał prawie do ostatniej chwili, po czym wyszedł i wsiadł do metra.
Zastanawiał się, co to za artykuł był tak gwałtownie potrzebny Wintonowi; miał nadzieję, że było to coś, z czym sobie poradzi, ponieważ oznaczałoby to pewne i stosunkowo szybkie pieniądze. Tylko jeśli artykuł ma być o czymś, o czym nie miał pojęcia — jak na przykład szkolenie kosmicznych kadetów lub warunki życia na Księżycu — będzie musiał przygotować sobie jakieś wyjaśnienie, dlaczego odmówił przyjęcia zlecenia. Oczywiście nie odmówi, jeżeli będą jakieś szansę, że poradzi sobie z tekstem — może po jednodniowym szperaniu w bibliotece publicznej.
Podróż metrem oraz droga z przystanku na Gresham Street minęły jednak na wymyślaniu wiarygodnych wymówek, które mógłby podać w wypadku, gdyby artykuł był o czymś, o czym nie odważyłby się pisać.
Budynek wyglądał znajomo, tak samo jak nazwisko „Keith Winton” na skrzynce pocztowej numer sześć w holu. Nacisnął guzik i czekał z ręką na klamce, aż szczęknął zamek.
Keith Winton — ten drugi Keith Winton — stał w drzwiach mieszkania patrząc na idącego korytarzem gościa.
— Niech pan wejdzie, Winston — powiedział. Cofnął się i szerzej otworzył drzwi. Keith wszedł — i stanął jak wryty.
Obok szafki z książkami stał wysoki mężczyzna o stalowoszarych włosach i zimnych, stalowoszarych oczach. W ręce trzymał groźnie wyglądający pistolet kalibru czterdzieści pięć, którego lufa mierzyła prosto w pierś Keitha.
Keith stanął bez ruchu i wolno podniósł ręce do góry.
— Lepiej niech pan go obszuka, panie Winton — rzekł wysoki. — Od tyłu. Niech pan nie staje przed nim. I proszę ostrożnie.
Keith poczuł lekkie dotknięcie dłoni przesuwających się po jego ubraniu.
Zdołał powstrzymać drżenie głosu i zapytać:
— Czy mogę wiedzieć, co to wszystko znaczy?
— Nie ma broni — rzekł Winton. Obszedł Keitha i stanął tak, że ten znów mógł go widzieć, ale trzymał się poza linią strzału. Ze zdziwieniem patrzył na Keitha.
— Chyba rzeczywiście powinienem panu coś wyjaśnić — rzekł. — A potem pan mnie. W porządku, Karlu Winstonie — jeśli tak pan się naprawdę nazywa — to jest pan Gerald Slade z W.B.I.
— Miło mi pana poznać, panie Slade — powiedział Keith.
Zastanawiał się, co oznacza skrót W.B.I. World Bureau of Investigation? To wydawało się prawdopodobne. Znowu spojrzał na gospodarza.
— Czy to już wszystko, co powinien mi pan wyjaśnić?
Gorączkowo zastanawiał się, gdzie popełnił błąd, który do tego doprowadził.
Winton zerknął na Slade’a i znów na Keitha. Rzekł:
— Ja… hmm… uważałem, że lepiej będzie, jeśli pan Slade będzie obecny, kiedy zadam panu kilka pytań. Dziś rano, w biurze Bordena, dał mi pan dwa opowiadania. Skąd je pan wziął?
— Wziąłem? Napisałem je. A więc ta historyjka o artykule, który mam zrobić, to bujda?
— Tak — odparł ponuro Winton. — Wydawało mi się, że to najpewniejszy sposób ściągnięcia pana tu bez wzbudzania podejrzeń. Pan Slade zaproponował to, kiedy zadzwoniłem do niego i powiedziałem, co pan zrobił.
— A co takiego zrobiłem, jeśli wolno spytać? Winton spojrzał na niego dziwnie.
— Jak do tej pory jedynym zarzutem jest popełnienie plagiatu… ale w tak niezwykły sposób, że pomyślałem, iż powinno się tym zająć W.B.I. i sprawdzić, dlaczego usiłował go pan popełnić.
Keith patrzył na niego nie rozumiejąc.
— Plagiat? — powtórzył jak echo.
— Te dwa opowiadania, które mi pan dał, j a napisałem pięć czy sześć lat temu. Przerobił je pan bardzo udatnie, muszę to przyznać. Są lepsze niż oryginały. Tylko dlaczego sądził pan, że uda się panu mi sprzedać moje własne opowiadania? To najbardziej nieprawdopodobna historia, z jaką się spotkałem.
To było tak oczywiste — teraz, gdy o tym pomyślał. Dlaczego Keith Winton żyjący tutaj, mający jego pracę i mieszkanie, nie miałby napisać tych samych opowiadań?
W duchu przeklinał się za to, że o tym nie pomyślał.
Cisza trwała już zbyt długo. Zwilżył wargi językiem. Musiał coś powiedzieć, inaczej jego milczenie zostanie odebrane jako przyznanie się do winy.