ROZDZIAŁ VIII Mekky

No, pomyślał Keith, oto najgorsze. W każdym razie była tylko zaręczona, nie zamężna. Może miał jeszcze szansę, choćby nie wiem jak słabą.

Marion znów westchnęła. Powiedziała:

— Myślę jednak, że ona jest głupia. Zgodziła się czekać, aż skończy się wojna. A kto wie, jak długo ona potrwa? I nalegała, by dalej pracować w redakcji, kiedy Dopelie ma więcej pieniędzy, niż mu trzeba i… no, myślę, że gdyby nie miała jakiegoś zajęcia, to mogłaby oszaleć czekając. O rany, ja bym oszalała czekając na Dopelle’a, nawet gdybym miała jakieś zajęcie.

— Masz zajęcie.

— Ale nie mam Dopelle’a.

Marion pociągnęła łyk koktajlu i westchnęła tak głośno, że Keith zaczął się obawiać, iż ściągnie na nich uwagę.

Kelnerka podała mu whisky, która nie okazała się niebieska ani różowa, lecz złocista. Co więcej, już pierwszy łyk przekonał go, że płyn nie tylko wyglądał jak whisky, ale i smakował jak whisky. Wychylił kieliszek do dna, podczas gdy Marion sączyła resztki swego Kallisto. Poczuł się trochę lepiej. Ale tylko trochę.

Marion wstała.

— Muszę iść — powiedziała. — Dzięki za drinka, Karl. Będziesz jutro w biurze?

— Jutro lub pojutrze — odparł Keith.

Już postanowił, że równie dobrze może tam pójść z jakimś materiałem. Dwa lub trzy opowiadania, jeżeli zdoła je tak szybko napisać — a wydawało mu się, że wie, w jaki sposób może je napisać tak szybko.

Odprowadził Marion do metra, po czym ruszył w kierunku biblioteki publicznej.

Nie chciał tam iść. Miał ochotę wrócić do baru, z którego właśnie wyszedł — lub jakiegokolwiek innego — i zostać tam na dłużej. Jednak zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że miałoby to fatalne skutki. Prawdopodobnie w dosłownym znaczeniu tego słowa. I na trzeźwo mógł się nabawić wystarczająco dużych kłopotów.

Wszakże dopiero co spadły na niego dwa druzgoczące ciosy. Po pierwsze, nie miał tu pracy; ten Winton, który pracował u Bordena, nie tylko nie był nim, ale nawet nie był do niego podobny. Byli w tym samym wieku, i to wszystko. Po drugie, Betty Hadley nie tylko była zaręczona, ale w dodatku z tak niezwykle romantycznym osobnikiem, że wydawało się to wprost nieprawdopodobne.

Znalazłszy się w bibliotece wszedł na górę do czytelni i usiadł przy jednym ze stołów. Nie wypełnił rewersu na książki; miał ich ze sobą więcej, niż był w stanie przeczytać w ciągu jednego popołudnia. A oprócz czytania powinien jeszcze zająć się planami na przyszłość.

Wyjął z kieszeni trzy tytuły, których jeszcze nie miał czasu przeczytać, egzemplarz Surprising Stories i Perfecl Love Stories oraz Opowieść o Dopelle pióra Paula Gallico.

Zmarszczył brwi patrząc na kieszonkowca. Z tego, co słyszał i czytał o Dopelle’u — a nie było tego wiele, ponieważ przebywał w tym pieprzniętym świecie zaledwie od dwudziestu godzin — facet miał w kieszeni cały Układ Słoneczny. Praktycznie rządził nim — a w dodatku miał Betty Hadley.

Keith wziął do ręki książkę i znów ją odłożył. Kiedy już zacznie, to przeczyta do końca, a na to potrzeba więcej czasu, niż mógł teraz poświęcić.

Ponieważ nie był teraz redaktorem popularnego magazynu, musiał jakoś zarobić na życie, i to zacząć od zaraz; pieniędzy, które mu zostały po historii w Green — ville, nie wystarczy na długo. A sposób zarabiania na życie, jaki wymyślił, wiązał się z przestudiowaniem tych dwóch — i innych — magazynów.

Najpierw otworzył Surprising Stories. Przejrzał spis treści, porównując w pamięci z zawartością numeru lipcowego, który wysłał do druku. Wszyscy autorzy byli ci sami, od góry do dołu. Tytuły niektórych opowiadań były takie same, inne zmienione.

Nim zaczął czytać, przekartkował magazyn oglądając ilustracje. W każdej z nich zauważył tę samą subtelną różnicę, jaką dostrzegł oglądając okładkę. Zostały wykonane przez tych samych artystów — albo przez artystów o tych samych nazwiskach i metodach pracy — ale były żywsze, miały więcej akcji. Dziewczyny były piękniejsze, a potwory okropniejsze. Okropnie okropniejsze.

Zaczął od najkrótszego z opowiadań. Przeczytał je uważnie, analizując treść. Historia była ta sama, ale dostrzegł różnice w tle i szczegółach. Skończył czytać lekko zdziwiony, ale przyszedł mu do głowy pewien pomysł.

Siedział i myślał. Po kilku minutach pomysł się wykrystalizował. Nie czytał już pozostałych opowiadań, lecz przejrzał je pobieżnie, nie zwracają specjalnej uwagi na intrygę i opisy postaci, ale skupiając się na realiach i tle obyczajowym.

Jego pomysł był dobry. Różnica między tymi historiami a tymi, które pamiętał, polegała na tym, że tutaj wszystkie miały bardzo podobne tło i szczegóły. Każdy pisarz w ten sam sposób opisywał Marsjan i Wenusjan. Wszystkie statki kosmiczne działały na tej samej zasadzie — tej, o której czytał w książce Wellsa. Jedyne opowiadanie o wojnie w Kosmosie dotyczyło albo wojny między Marsem a Ziemią — z okresu początków kolonizacji — albo obecnego konfliktu między Ziemią a Arkturem.

Marion Blake rzeczywiście miała rację klasyfikując Surprising Stories jako magazyn przygodowy, a nie zawierający fantastykę. Tło tych opowieści było — w tym zwariowanym Wszechświecie, w jakim się znalazł — prawdziwe. Sytuacje i szczegóły były autentyczne i współgrały ze sobą.

Tak po prostu i zwyczajnie — opowieści przygodowe.

Z trzaskiem walnął magazyn na stół ściągając na siebie karcące spojrzenie bibliotekarza.

Jednak, myślał, muszą tu być jakieś magazyny sf, inaczej Borden nie przymierzałby się do wydawania takiego. A skoro te opowiadania nie były fantastyką, to co nią było? Musi kupić jakiś magazyn sf i się o tym przekonać.

Wziął do ręki książkę o Dopelle’u i zaczął ją kartkować ze złością. Dopelle! Nienawidził tego faceta. Jednak teraz wiedział przynajmniej, jak wymawiać jego nazwisko, ponieważ słyszał, jak robiła to Marion: wymawiała je z francuska — dopel — tylko dwie sylaby i akcent na drugiej.

Zmarszczył brwi. Tę książkę, mimo że z najwyższą niechęcią, przeczyta jako następną. Czy jednak powinien zabrać się do niej tu i teraz? Zerknął na wielki zegar na ścianie i zdecydował, że nie. Były ważniejsze sprawy do załatwienia, i wszystkie musiał zrobić przed zmrokiem i zamgleniem.

Musiał znaleźć jakieś lokum i sposób zarabiania na życie. Nie mógł czekać, aż wyczerpią mu się fundusze.

Wyjął portfel i policzył, ile mu zostało z tysiąca kredytek — w przybliżeniu dwustu dolarów — które dał mu drogista. Zostało trochę więcej niż połowa.

Może wystarczy na tydzień, jeśli będzie oszczędzał. Z pewnością nie na dłużej, ponieważ będzie musiał kupić coś z ubrania i przybory toaletowe, i Bóg wie co jeszcze, skoro niczego nie ma.

A może w tym Wszechświecie wciąż miał szafę pełną ubrań i ładny dwupokojowy apartament przy Gresham Street w Greenwich Yillage?

Zastanowił się nad tą ewentualnością i odrzucił ją jako zbyt nieprawdopodobną, by ją poważnie brać pod uwagę. Ten Winton, który miał jego pracę, miał też zapewne i jego mieszkanie. Keith wiedział już, że w tym Wszechświecie nie czeka na niego gotowe miejsce. Musi je sobie wywalczyć. I nie będzie to łatwe.

Tylko co to za Wszechświat? Jak się tu dostał? Dlaczego?

Odepchnął te myśli od siebie. Musi istnieć jakieś wyjaśnienie, może nawet możliwość powrotu. Jednak najważniejszą sprawą jest przeżyć — a w tym celu musi się skupić i wszystko zaplanować, i to zaplanować dobrze. W jaki sposób najlepiej wydać równowartość stu dolarów?

Myślał i planował; po chwili podszedł do biurka bibliotekarza i pożyczył od niego papier i ołówek. Wrócił do stolika i zaczął sporządzać listę potrzebnych rzeczy. Jej długość przygnębiła go.

Gdy jednak podliczył przybliżone koszty i zsumował je, okazały się niższe, niż przypuszczał. Mógł kupić to wszystko za około czterysta kredytek i wciąż zostanie mu jeszcze sześćset na życie. Jeśli wybierze tani hotel i będzie jadał w tanich restauracjach, pieniędzy może wystarczyć mu na dziesięć dni, może nawet na dwa tygodnie.

Wyszedł z biblioteki i pierwsze kroki skierował do sklepu tytoniowego po drugiej stronie ulicy, skąd telefonował kilka godzin wcześniej.

Równie dobrze, pomyślał, mogę wykluczyć najpierw tę najsłabszą szansę. Poszukał Keitha Wintona w książce telefonicznej; nazwisko było w spisie, numer telefonu i adres okazały się te same.

Wszedł do budki — teraz nie było przed nią kolejki — i wykręcił numer.

Usłyszał głos:

— Mówi Keith Winton.

Spokojnie odwiesił słuchawkę. A więc to już wyjaśnił.

Ruszył do najbliższego taniego sklepiku i zaczął zakupy, wiedząc, że nie może być wybredny, jeśli nie chce szybko wyczerpać swoich zasobów gotówki. Zaczął od kupienia małej tekturowej walizeczki, najtańszej, jaką zdołał znaleźć — dwadzieścia dwie i pół kredytki. Jechał kolejno w dół listy: skarpetki, chusteczki, brzytwa, szczoteczki do zębów…

Bandaż i antyseptyk na ranę, ołówek, gumkę, ryza białego papieru i ryza żółtego — lista zdawała się nie mieć końca. A kiedy dodał do niej kilka koszul z taniego materiału, walizka była prawie pełna.

W poczekalni na tyłach pralni zaczekał, aż oczyszczą i uprasują mu garnitur. Dał też sobie wyczyścić buty.

Ostatnim jego zakupem, po którym zostało mu nieco mniej niż sześćset kredytek, było kilkanaście popularnych magazynów różnego rodzaju. Wybrał je starannie, ponieważ odgrywały poważną rolę w jego planie.

Tłum musiał się zgromadzić w czasie, gdy Keith przebywał w drogerii dokonując ostatnich zakupów. Kiedy wyszedł ze sklepu, chodnik był zatłoczony; przecznicę czy dwie dalej rozlegały się głośne owacje.

Po chwili wahania Keith stanął opierając się plecami o szybę wystawową. Chciał wiedzieć, co się dzieje, lecz ocenił, że większe szansę na to ma zostając w miejscu, niż próbując się przepchnąć do krawężnika, szczególnie że walizka i plik magazynów pod pachą utrudniały mu poruszanie.

Ten ktoś lub coś zbliżało się — owacje stały się głośniejsze. Keith stwierdził, że cały ruch uliczny ustał i wszystkie pojazdy zjechały do krawężników. Zjawili się dwaj policjanci na motocyklach, a za nimi samochód z człowiekiem w mundurze za kierownicą.

Na tylnym siedzeniu samochodu nie było nikogo, ale tuż nad nim, unosząc się trzy metry w powietrzu i poruszając z tą samą szybkością co pojazd, wisiało coś.

Była to okrągła, gładka, metalowa kula nieco większa od piłki.

W miarę jak się zbliżała, tłum wiwatował coraz głośniej. Klaksony aut ryczały ogłuszająco.

Wreszcie Keith zdołał rozróżnić słowa skandowane przez tłum i rozpoznał jedno z nich.

— Mekky, Mekky, Mekky!

— Pokaż tym Arkturianom, Mekky! — wrzeszczał ktoś obok.

I wtedy wydarzyło się coś nieprawdopodobnego.

Wśród wiwatującego tłumu Keith usłyszał nagle głos. Był to spokojny, wyraźny głos, zdający się dochodzić zewsząd i znikąd.

— Interesująca sytuacja, Keith Wintonie — mówił głos. — Przyjdź do mnie kiedyś, to ją rozważymy.

Keith drgnął nagle i rozejrzał się wokół. Nikt z otaczających go ludzi nie zwracał na niego uwagi. Jednak gwałtowny ruch sprawił, że stojący obok mężczyzna spojrzał na niego.

— Słyszał pan to? — spytał Keith.

— Co?

— Coś o… o jakimś Keithu Wintonie?

— Chybaś pan stuknięty — powiedział tamten. Odwrócił się i wrzasnął, ile sił w płucach: — Mekky! Wiwat Mekky!

Keith wydostał się na skrawek wolnej przestrzeni między tłumem cisnącym się przy krawężniku a ludźmi stojącymi pod ścianą budynku. Próbował dotrzymać kroku limuzynie i unoszącej się nad nią kuli wielkości piłki. Miał dziwne wrażenie, że to ona do niego przemówiła.

Jeżeli tak, to zwróciła się do niego po nazwisku i nikt inny tego nie słyszał. Teraz kiedy o tym myślał, uświadomił sobie, że ten głos wcale nie dobiegał z zewsząd; rozległ się w jego głowie. I był zupełnie pozbawiony wyrazu, mechaniczny. Głos niepodobny do ludzkiego.

Czyżby zaczął tracić zmysły?

A może już je stracił?

Jednak w obu wypadkach, nie wiadomo dlaczego, Keith miał dziwne przekonanie, że nie powinien tracić kuli z oczu — czymkolwiek była. Zwróciła się do niego po nazwisku.

Może znała odpowiedź na pytanie, dlaczego tu jest, co się stało ze światem, który on, Keith Winton, pamiętał — z normalnym światem, w którym były wojny światowe, a nie międzyplanetarne, ze światem, w którym on był redaktorem magazynu sf będącego t u magazynem przygodowym wydawanym przez kogoś, kto nosił jego nazwisko, ale nie był nawet do niego podobny.

— Mekky! — ryczał tłum. — Mekky, Mekky!

„Mekky” — to musiała być nazwa kuli. Może Mekky zna na to wszystko odpowiedź. Mekky powiedział: Przyjdź do mnie kiedyś. Kiedyś, akurat! Jeśli jest na to jakieś wyjaśnienie, chciał je znać teraz.

Przepychał się przez tłum obijając ludzi po nogach walizką, ściągając na siebie złe spojrzenia i słowa. Jednak nie zwracał na to uwagi: szedł dalej, bezskutecznie próbując dotrzymać kroku limuzynie, ale też nie zostając zbytnio w tyle.

Znów usłyszał ten głos.

— Keith Wintonie — mówił. — Zatrzymaj się. Nie idź teraz za mną. Będziesz żałował.

Keith próbował przekrzyczeć ryk owacji.

— Dlaczego? — wrzasnął, — Kto…?

Nagle uświadomił sobie, że ludzie słyszą go mimo ogłuszającego ryku i zaczynają mu się przyglądać.

— Nie zwracaj na siebie uwagi — powiedział głos. — Tak, czytam w twoich myślach. Tak, jestem Mekky. Zrób to, co zaplanowałeś, i przyjdź do mnie za trzy miesiące.

— Dlaczego? — pomyślał z rozpaczą Keith. — Dlaczego mam czekać tak długo?

— Krytyczna sytuacja na froncie — odparł głos. — Stawką jest przetrwanie ludzkiej rasy. Arkturianie mogą wygrać. Nie mam teraz dla ciebie czasu.

— Więc co mam robić?

— To co zaplanowałeś — powiedział głos. — z bądź ostrożny, jeszcze ostrożniejszy niż do tej pory. Przez cały czas grozi ci niebezpieczeństwo.

Keith próbował gorączkowo sformułować myśl, która przyniosłaby mu odpowiedź na dręczące go pytania.

— Ale co się stało? Gdzie jestem?

— Później — odparł głos w jego mózgu. — Później spróbuję rozwiązać twój problem. Teraz nie znam odpowiedzi na pytania, które czytam w twoich myślach.

— Czy ja zwariowałem?

— Nie, i nie popełnij tego fatalnego błędu. To rzeczywistość, a nie wytwór twojej wyobraźni. Ten świat jest rzeczywisty i niebezpieczeństwo, jakie ci grozi, też jest rzeczywiste. Jeśli zostaniesz tu zabity, będziesz martwy naprawdę.

Głos umilkł na sekundę, po czym Keith usłyszał:

— Nie mam teraz dla ciebie czasu. Proszę, przestań mnie gonić.

Nagle, zanim zdążył sformułować następne rozpaczliwe pytanie i zanim znów dotarł do niego ogłuszający ryk klaksonów i wiwatującego tłumu, Keith poczuł pustkę w głowie. Cokolwiek nawiązało z nim kontakt, teraz się wycofało. Wiedział to; wiedział, że wymyślanie dalszych pytań nie ma sensu; i tak nie otrzyma na nie odpowiedzi.

Posłuszny ostatniemu poleceniu zatrzymał się. Przystanął tak gwałtownie, że ktoś wpadł na niego i zaklął brzydko.

Keith opanował się i przeprosił przechodzącego, po czym stanął spoglądając nad głowami tłumu na kulę, która odpływała w dal znikając z jego życia.

Czym była? I co utrzymywało ją w powietrzu? W jaki sposób czytała w jego myślach?

Czymkolwiek była, zdawała się wiedzieć, kim on jest, i znać jego problemy — i powiedziała, że spróbuje te problemy rozwiązać.

Keith nie miał zamiaru ustąpić. Czekać trzy miesiące? Niemożliwe, jeśli istniał choć cień szansy na uzyskanie wyjaśnienia natychmiast!

Jednak kula znajdowała się już o przecznicę dalej; obciążony walizką i plikiem magazynów nie mógł dotrzymać jej kroku wśród tłumu zebranego na chodnikach. Rozejrzał się wokół i stwierdził, że stoi przed sklepem tytoniowym.

Skoczył do środka i położył walizkę oraz magazyny na lodówce z napojami przy wejściu.

— Wracam za minutkę! — krzyknął. — Dzięki za przypilnowanie.

I zanim właściciel zdążył zaprotestować, wypadł na ulicę. Może straci wszystko, co właśnie kupił, ale teraz dopędzenie kuli wydawało mu się najważniejszą rzeczą w życiu.

Teraz znów mógł iść szybciej. Gwałtownie przepychając się przez tłum utrzymywał się w niewielkiej odległości za samochodem i motocyklami, a nawet jakby trochę skrócił dzielący go od nich dystans.

Pojechali na południe przez Trzecią Aleję, dotarli do Ulicy Trzydziestej Dziewiątej i znów skręcili na wschód. Zaraz za rogiem zebrał się wielki tłum. Motocykle i samochód stanęły tuż przed nim.

Jednak unosząca się nad samochodem kula nie stanęła. Popłynęła dalej i wyżej nad głowami wiwatującego tłumu. Wyżej, wyżej, do otwartego okna na czwartym piętrze budynku po drugiej stronie ulicy.

Z okna wychylała się kobieta. Była to Betty Hadley.

Keith Winton dotarł do rogu i nie próbował przepchnąć się dalej przez tłum; stąd widział wszystko lepiej.

Owacje stały się wręcz ogłuszające. Oprócz wiwatów na cześć Mekky’ego słyszał również okrzyki wznoszone na cześć Betty Hadley i Dopelle’a. Keith zastanawiał się, czy ten ostatni tu jest — jednak nie mógł dostrzec nikogo, kto wyglądałby na największego bohatera tego świata. Wszystkie spojrzenia były zwrócone na Mekky’ego lub Betty Hadley — wychylającą się z okna, uśmiechniętą. I wyglądającą jeszcze ponętniej, niż ją zapamiętał.

Była ubrana, o ile dobrze widział, w strój przypominający ten, jaki bohaterki opowiadań sf noszą na okładkach magazynów: szkarłatny biustonosz podkreślający dwie idealne półkule, odsłonięte i kształtne ramiona oraz plecy, brzuch, a niżej… no, Keith zakładał, że miała jeszcze coś na sobie, ale nie wychylała się na tyle, by mógł to stwierdzić.

Kula wznosiła się, aż dotarła w pobliże okna, z którego wychylała się Betty Hadley; zawisła tam, kilkanaście centymetrów od jej białego ramienia. Keith nie potrafił odgadnąć, czy była zwrócona do zebranego w dole tłumu, czy do Betty.

Później przemówiła. Tym razem już po pierwszym słowie Keith wiedział, że przemawia do umysłów wszystkich zebranych, nie tylko do niego. Owacje nie ustawały; nie trzeba było milczeć, by usłyszeć słowa kuli; rozlegały się one w myślach, a nie w uszach. Można było słuchać jednocześnie owacji i przemówienia kuli; jedno nie przeszkadzało drugiemu.

— Przyjaciele — mówił głos. — Zostawiam was teraz, by przekazać wiadomość od mego pana i twórcy. Dopelle’a, dla panny Hadley. To oczywiście prywatna wiadomość. Dziękuję wam za serdeczne przyjęcie i przekazuję wam wszystkim słowa mego pana: Sytuacja jest nadal krytyczna i musimy dać z siebie wszystko. Bądźcie jednak dobrej myśli. Jest nadzieja na zwycięstwo. Musimy zwyciężyć i zwyciężymy.

— Mekky! — ryczał tłum. — Dopelle! Betty! Zwycięstwo! Precz z Arkturem! Mekky, Mekky, Meekkyyy!

Betty Hadley, jak dostrzegł Keith, wciąż się uśmiechała, choć zaczerwieniona z zażenowania uwielbieniem tłumu. Jeszcze raz skinęła głową, po czym się schowała. Kula popłynęła za nią.

Tłum zaczął się rozchodzić.

Keith jęknął. Próbował pchnąć myśl w ślad za kulą, ale wiedział, że na to już za późno. Nawet gdyby kula ją odebrała, nie zwróciłaby na to uwagi.

No, ostrzegła go. Znała jego myśli i wiedziała, co czuje do Betty Hadley — i ostrzegła go, by tam nie szedł. Wiedziała, jak zareaguje widząc Betty w takich okolicznościach. Próbowała uchronić go przed rozpaczą, jaką teraz czuł.

Kiedy Marion Blake powiedziała mu, że Betty jest zaręczona, nie odczuł tego boleśnie — przynajmniej nie aż tak. Tak długo, jak długo nie była mężatką, myślał sobie, była jeszcze nadzieja. Ośmielał się przypuszczać, że mógłby konkurować z tym Dopelle.

Ale teraz… Jakie miał szansę? Scena, której dopiero co był świadkiem, daleko wyraźniej uświadomiła mu, jaką osobistością był Dopelle, niż wszystko, co o nim dotychczas czytał lub słyszał. „Mój pan i twórca” — tak nazwała go cudowna kula, Mekky. Cały Nowy Jork wiwatował na jego cześć.

Jakie szansę w tym Wszechświecie miał on, Keith Winton, na odebranie narzeczonej takiemu facetowi!

Загрузка...