TRZYDZIEŚCI

Niewiele brakowało, a ekspedycja na statek-widmo nigdy nie opuściłaby „Santiago”. Norquinco i Gomez doszli prawie aż do hangaru załadunkowego, kiedy z cieni wyłoniła się Constanza.

Wyglądała teraz na znacznie starszą, a w porównaniu ze Skyem, na osobę przedwcześnie postarzałą. Trudno było uwierzyć, że kiedyś obydwoje byli niemal równolatkami, dziećmi badającymi tę samą ciemną i labiryntowatą krainę czarów. Obecnie cienie niepochlebnie kładły się na jej twarzy, podkreślając zmarszczki i fałdy.

— Mogę spytać, dokąd to się wybieracie? — Stała między nimi a promem, który z ogromnymi kłopotami przygotowali. — Nic mi nie wiadomo, żeby ktokolwiek miał opuścić „Santiago”.

— Obawiam się, że jeśli chodzi o ten lot, nie należałaś do grona wtajemniczonych.

— Jestem w dalszym ciągu członkiem ochrony, ty godny pogardy mały robaku. Czyżby wykluczało mnie to z grona wtajemniczonych?

Sky spojrzał na towarzyszy, komunikując im wzrokiem, że sam przeprowadzi tę rozmowę.

— Nie będę owijał w bawełnę. Ta sprawa nie idzie zwykłymi kanałami bezpieczeństwa. Nie mogę mówić o konkretach, ale misja jest zarówno delikatna, jak i dyplomatyczna.

— Więc dlaczego nie ma z wami Ramireza?

— To misja wysokiego ryzyka; możliwe, że pułapka. Jeśli mnie złapią, Ramirez straci swego zastępcę, ale rutynowe działanie „Santiago” nie ulegnie wielkim zakłóceniom. Jeśli jednak jest to szczera próba polepszenia stosunków, tamten drugi statek nie może się skarżyć na brak starszego oficera w delegacji.

— Kapitan Ramirez wie o tym?

— Chyba tak. On autoryzował tę podróż.

— Więc po prostu sprawdźmy. — Podniosła mankiet, gotowi rozmawiać z kapitanem.

Sky, nim zaczął działać, pozwolił sobie na chwilę niezdecydowania, analizując wyniki dwóch równie ryzykownych strategii — Ramirez naprawdę myślał, że odbywa się operacja dyplomatyczna; usprawiedliwienie, które pozwoliłoby Skyowi opuścić „Santiago” na parę dni bez konieczności odpowiadania na zbyt wiele pytań. Przygotowanie gruntu do tego oszustwa trwało lata: fałszowanie wiadomości z „Palestyny”, redagowanie prawdziwych wiadomości, gdy napływały. Ale Ramirez był człowiekiem sprytnym i nabrałby podejrzeń, gdyby Constanza zbyt dociekała legalności misji.

Rzucił się na nią, przewracając na twardą, wypolerowaną podłogę hangaru. Głowa kobiety łupnęła o ziemię, a ona znieruchomiała.

— Zabiłeś ją? — zapytał Norquinco.

— Nie wiem — odpowiedział Sky, klękając.


* * *

Constanza żyła.

Powlekli ją przez hangar załadowczy i artystycznie ułożyli obok stosu zmiażdżonych palet frachtowych. Wyglądało to tak, jakby na Constanzę zawaliła się wieża palet, uderzając ją w głowę.

— Nie będzie pamiętała tego spotkania z nami — powiedział Sky. — Jeśli nie oprzytomnieje przed naszym powrotem, sam ją znajdę.

— Nadal będzie coś podejrzewała — zauważył Gomez.

— Żaden problem. Zostawiłem dowody, sugerujące, że Ramirez i Constanza wspólnie autoryzowali — nawet nakazali — tę ekspedycję.

Spojrzał na Norquinca — to on naprawdę wykonał większość tej pracy — ale jego twarz nic nie wyrażała.

Wylecieli, nim Constanza mogłaby przyjść do siebie. Normalnie Sky odpaliłby silniki promu natychmiast po opuszczeniu hangaru, ale wówczas wylot byłby znacznie bardziej widoczny. Zamiast tego, gdy prom krył się za „Santiago”, nadał mu niewielki impuls z dysz — akurat tyle, by odepchnąć go od Flotylli z szybkością względną stu metrów na sekundę — a potem wyłączył silniki. Z przyćmionymi światłami kabinowymi, utrzymując ścisłą ciszę komunikacyjną, odpadali od macierzystego statku.

Sky obserwował, jak kadłub przesuwa się obok niczym szara skała. Przedsięwziął kroki, by ukryć własną nieobecność na pokładzie „Santiago” — w tej atmosferze paranoi i tak niewielu zadawałoby kłopotliwe niezręczne pytania — ale nie było sposobu, by odlot małego statku ukryć zupełnie przed innymi statkami. Sky wiedział jednak z doświadczenia, że ich kontrola radarowa skupiała się raczej na wykrywaniu pocisków lecących między statkami niż na obiekcie powoli zostającym z tyłu. Kiedy rozpoczął się wyścig w usuwaniu zbędnej masy ze statków, wszyscy wyrzucali zbędny sprzęt. Złom na ogół wysyłano wprzód, by Flotylla nie nadziała się na niego w czasie hamowania, ale to już był szczegół.

— Będziemy dryfować dwadzieścia cztery godziny — poinformował Sky. — Potem znajdziemy się dziewięć tysięcy kilometrów za ostatnim statkiem Flotylli. Wtedy możemy włączyć silniki oraz radar i pognać na „Caleuche”. Nawet jak zobaczą płomień naszego odrzutu, i tak dostaniemy się tam przed wszystkimi promami, które za nami wyślą.

— A jeśli coś rzeczywiście wyślą? — spytał Gomez. — Będziemy mieć tylko kilka godzin przewagi. W najlepszym przypadku dzień.

— Więc postarajmy się wykorzystać nasz czas mądrze. Kilka godzin wystarczy, by dostać się na pokład i ustalić, co się statkowi przydarzyło. Kilka dodatkowych godzin to dosyć, by znaleźć wszystkie nietknięte zapasy, które wiezie — sprzęt medyczny, części zamienne do koi spaczy i tak dalej. Upchniemy na promie ile się da. Jeśli na pokładzie znajdziemy bardzo dużo cennych rzeczy, będziemy utrzymywać statek, aż „Santiago” wyśle flotę promów.

— Mówisz, jakbyśmy szli na wojnę o ten statek.

— Może jest tego wart — odpowiedział Gomezowi Sky Haussmann.

— A może został wyczyszczony przed laty przez inny statek. Brałeś pod uwagę taką możliwość?

— Tak. I uważam to również za rozsądny powód do wojny.

Norquinco, który od chwili odlotu prawie się nie odzywał, studiował złożone schematy ogólne jednego ze statków Flotylli. W takiej pracy mógł się zatopić na całe godziny, z błyszczącymi oczyma, bez snu i jedzenia, dopóki nie rozwiązał problemu. Sky zazdrościł mu tej umiejętności całkowitej koncentracji na jednym zadaniu, choć wzdragał się na myśl, że mógłby wpaść w aż taką obsesję. Norquinco miał dla niego bardzo konkretną wartość — narzędzia, które można zastosować do rozwiązania dobrze zdefiniowanych problemów z przewidywalnymi wynikami. Dać mu skomplikowane i wymagające kwalifikacji zagadnienie, a Norquinco był w swoim żywiole. Wypracowanie sensownego modelu wewnętrznych sieci danych „Galeuche” należało do zadań tego typu i Sky nie powierzyłby nikomu innemu takiego detektywistycznego zadania.

Co wiedział o statku-widmie? Wydało mu się dość oczywiste, że „Caleuche” musiał być kiedyś pełnoprawnym statkiem Flotylli, wystrzelonym z innymi z orbity Merkurego. Jego konstrukcji i startu nie trzymano w tajemnicy, a statek miał kiedyś zapewne bardziej prozaiczną nazwę od nazwy mitycznego statku-widma. Musiał przyśpieszać razem z pozostałymi statkami i przez pewien czas — może przez wiele lat — razem z nimi podróżował.

Ale podczas tych pierwszych dziesięcioleci podróży do Łabędzia, kiedy zamieszki polityczne i społeczne pustoszyły układ macierzysty, Flotylla była stopniowo coraz bardziej izolowana. Układ macierzysty pozostawał najpierw miesiące, potem lata świetlne z tyłu. To utrudniało prawdziwą łączność. Z domu nadal napływały techniczne uaktualnienia, a Flotylla nadal wysyłała raporty, ale przerwy między transmisjami stawały się coraz dłuższe, a wiadomości coraz bardziej bezładne. Wiadomościom z domu — jeśli już dochodziły — często towarzyszyły komunikaty je dezawuujące. Świadczyło to o kłótniach frakcyjnych w rozmaitych instytucjach — nie wszystkie chciały doprowadzić Flotyllę bezpiecznie do Końca Podróży. Od czasu do czasu odbierano wiadomości ogólne i statki Flotylli dowiedziały się niepokojącej prawdy: tam w domu powstały frakcje, które całkowicie zaprzeczały, że Flotylla kiedykolwiek istniała. Powszechnie nie brano serio takich prób korygowania historii, ale niepokoił fakt, że podobne poglądy w ogóle ktoś wyznaje.

Bardzo długi czas, bardzo wielka odległość, pomyślał Sky, a słowa rozbrzmiewały mu w głowie jak mantra. W końcu tak wiele się do tego sprowadzało. Dla rozmaitych stronnictw statki Flotylli przestawały mieć znaczenie — liczyły się jedynie dla siebie. Ukrycie prawdy na temat „Caleuche” stało się łatwiejsze.

Dziadek Skya — czy też raczej ojciec Tytusa Haussmanna — musiał wiedzieć dokładnie, co się stało. Informacjami podzielił się z Tytusem, ale może nie wszystkimi, a być może, kiedy ojciec Tytusa umierał, nawet on miał wątpliwości, co do przebiegu wydarzeń. Teraz jedynie spekulowali. Według Skya istniały dwa prawdopodobne scenariusze. Pierwszy: wybuchła kłótnia między statkami, a jej kulminacją był atak na „Caleuche”; może nawet z użyciem jądrowych narzędzi do kształtowania krajobrazu — a choć Balcazar mówił, że echo radarowe statku-widma odpowiada profilowi jednego ze statków Flotylli, statek mógł jednak zostać poważnie uszkodzony. Po fakcie inne statki mogły się tego wypierać i postanowiły usunąć z zapisów historycznych wszelkie wzmianki o tamtych wydarzeniach. Jedno pokolenie musiałoby żyć z poczuciem wstydu, ale pokolenia następne — już nie.

Drugi scenariusz, ulubiony Skya, był mniej dramatyczny, ale jeszcze bardziej haniebny dla Flotylli: na „Caleuche” poszło okropnie źle — na przykład na pokładzie wybuchła zaraza — a inne statki nie udzieliły pomocy. Historia jest pełna gorszych rzeczy, ale któż mógł winić innych, że boją się zarazy?

Haniebne, owszem. Ale również całkowicie zrozumiałe.

Czyli będą musieli zachować najwyższą ostrożność. Sky niczego z góry nie założy, z wyjątkiem tego, że sytuacja jest potencjalnie zabójcza. Zaakceptuje ryzyko, gdyż nagroda jest bardzo wysoka. Choćby antymateria, która musiała pozostać na statku, nadal uśpiona w zawieszonym rezerwuarze, czeka na dzień, kiedy powinna zostać zużyta do hamowania statku. Taki dzień mógł nadejść, choć konstruktorzy nie przewidzieli przyszłych wydarzeń.

Inne statki również nie.

W ciągu kilku godzin oddalili się od Flotylli. W pewnej chwili promień radarowy z „Brazylii” zatrzymał się na nich przez moment, niczym palce ślepca badające nieznany obiekt. Sekundy pełne napięcia: gdy ich badano, Sky zastanawiał się, czy nie popełnił mimo wszystko fatalnego błędu w ocenie sytuacji. Ale promień przesunął się dalej i nigdy nie powrócił. Jeśli na „Brazylii” to analizowano, musiano założyć, że echo radarowe wskazuje tylko kawałek cofającego się śmiecia. Jakąś całkowicie bezużyteczną maszynę, wyrzuconą w pustkę.

Potem zostali sami.

Skya kusiło, by włączyć dysze, ale trzymał nerwy na wodzy i pozostawał w dryfie przez dwadzieścia cztery godziny, tak jak planował. Z „Santiago” nie nadchodziły żadne przekazy, co upewniło go, że ich nieobecność nie stworzyła dotychczas żadnych problemów. Gdyby nie towarzystwo Norquinco i Gomeza, byłby teraz jeszcze bardziej samotny. Jak przerażająca wydawałaby się taka izolacja małemu chłopcu, który uwięziony w przedszkolu tak bardzo bał się ciemności.

Teraz jednak dobrowolne oddryfował bardzo daleko od domu.

Poczekał i w wyznaczonej sekundzie włączył znów silniki. Płomień buchnął błękitnym fioletem, czystym i jasnym na tle gwiazd. Sky starał się nie świecić napędem dokładnie w kierunku Flotylli, ale nie mógł ukryć płomienia całkowicie. Nie miało to większego znaczenia. Teraz mieli przewagę, bez względu na to, co zrobią inne statki, Sky dotrze pierwszy do „Caleuche”. To da mi, pomyślał, lekki przedsmak tego, co będę czuł w czasie większego zwycięstwa, gdy doprowadzę „Santiago” do Końca Podróży przed wszystkimi innymi. Krzepiła świadomość, że wszystko, co teraz czyni, stanowi część większego planu.

Ale Koniec Podróży na pewno się tam znajdował; wiadomo było, że to świat rzeczywisty, a o istnieniu „Caleuche” świadczyły tylko słowa Balcazara.

Sky włączył radar fazowy dalekiego zasięgu i — bardzo podobnie do „Brazylii” — wyciągnął w ciemność macającą dłoń.

Jeśli statek tam jest, znajdzie go.


* * *

— Nie możesz po prostu zostawić go w spokoju? — spytała Zebra.

— Nie. Nawet gdybym był gotów mu wybaczyć — a nie jestem — muszę wiedzieć, czemu prowokował mnie w ten sposób. Co chciał przez to uzyskać?

Znajdowaliśmy się w mieszkaniu Zebry. Był późny poranek, nad miastem wisiała rzadka pokrywa chmur, słońce stało wysoko i miejsce zdawało się raczej melancholijne niż diabelskie; nawet bardziej zniekształcone budynki nabrały pewnej godności — jak chorzy, którzy nauczyli się żyć z wielkimi deformacjami.

Ciągle dręczył mnie niepokój — przekonanie, że z moją pamięcią dzieje się coś zasadniczo złego. Haussmannowe epizody nie ustały, a jednak krwawienie z mojej dłoni znacznie się zmniejszyło. Wirus indoktrynacyjny jakby odblokował wspomnienia już tam obecne; wspomnienia niezgodne z oficjalną wersją wydarzeń na pokładzie „Santiago”. Może wirus się wypalał, ale inne haussmannowskie wspomnienia nadchodziły z większą siłą, mój związek ze Skyem stawał się coraz bardziej ścisły. Na początku przypominało to oglądanie sztuki teatralnej. Teraz czułem się, jakbym grał w niej główną rolę, słyszał jego myśli, czuł gorzki i ostry smak nienawiści.

Ale to jeszcze nie wszystko. Mój wczorajszy sen o spoglądaniu na rannego mężczyznę w białej zagrodzie bardzo mnie niepokoił. Teraz, gdy miałem czas go przeanalizować, wydawało mi się, że znam źródło swego niepokoju.

Rannym mężczyzną mogłem być tylko ja sam.

A jednak mój punkt widzenia należał do Cahuelli, który patrzył na dno hamadriadowego szybu w Gadziarni. Mógłbym to przypisać zmęczeniu, ale nie był to jedyny przypadek, kiedy widziałem świat jego oczami. W ciągu ostatnich kilku dni nawiedzały mnie dziwaczne fragmenty wspomnień i snów, w których mój związek z Gittą był bardziej intymny niż kiedykolwiek w rzeczywistości; chwilami czułem, że mogę przywołać wspomnienia każdego poru i każdej krzywizny jej ciała; że sunę dłonią po jej plecach lub pośladkach; że znam jej smak. Ale z Gittą łączyło się jeszcze coś, na czym moje myśli nie mogły lub nie chciały się skupić; coś zbyt bolesnego.

Wiedziałem tylko, że ma to związek ze sposobem, w jaki umarła.

— Posłuchaj — powiedziała Zebra, nalewając mi kawy — może Reivicha po prostu dręczy pragnienie śmierci?

Próbowałem się skupić na chwili bieżącej.

— Zaspokojenie takiego pragnienia mogłem mu zapewnić już na Skraju Nieba.

— Może to specyficzny rodzaj pragnienia śmierci, które musi być zaspokojone tutaj.

Wyglądała ślicznie, zanikające pasy pozwalały uwydatnić się naturalnej geometrii twarzy, jak w rzeźbie, którą pozbawiono krzykliwej farby. Od chwili, gdy Pransky zorganizował nasze spotkanie, najbardziej zbliżyliśmy się do siebie właśnie teraz, siedząc twarzą w twarz przy śniadaniu. Nie dzieliliśmy łoża. Byłem wprawdzie nieludzko zmęczony, ale też Zebra do tego nie zapraszała i nic w jej zachowaniu ani ubiorze nie sugerowało, że nasz związek miał kiedykolwiek inny charakter niż czysto zawodowy. Wydawało się, że zmieniwszy zewnętrzny wzór, zmieniła całkowicie styl zachowania. Nie czułem z tego powodu żalu, prawdziwej straty, nie tylko dlatego, że nadal byłem zmęczony i niezdolny do skupienia myśli na czymś tak prostym i pozbawionym podstępów, jak fizyczna bliskość, ale również dlatego, że czułem, iż jej wcześniejsze działania były jakąś grą.

Próbowałem poczuć się zdradzony, ale mi to nie wychodziło. Miałem świadomość, że sam w stosunkach z Zebrą nie postępowałem całkowicie uczciwie.

— Przecież jest jeszcze inna możliwość — powiedziałem, spoglądając ponownie Zebrze w twarz i myśląc, z jaką łatwością się przekształciła.

— Jaka?

— Że mężczyzna, którego widziałem, nie był w ogóle Reivichem. — Odstawiłem pustą filiżankę i wstałem.

— Dokąd się wybierasz?

— Na zewnątrz.


* * *

Pojechaliśmy linówką na Escherowskie Turnie.

Wagonik szturchnął coś w dole, jego wciągalne nogi dotknęły śliskiej od deszczu półki. Panował większy ruch niż poprzednio — i teraz, w ciągu dnia, obecni tu ludzie mieli stroje i cechy anatomiczne odrobinę mniej ostentacyjne. Jakbym widział właśnie inny przekrój społeczeństwa Baldachimu, obywateli, którzy dystansowali się od delirycznego nocnego rozpasania. Ale według moich norm — sprzed przybycia do Chasm City — byli ekstremalnie zmodyfikowani i choć nie dostrzegłem nikogo o proporcjach radykalnie różnych od normy dla dorosłego człowieka, wykorzystywano wszelkie kombinacje mieszczące się w tej normie. Kiedy jednak przestało się zwracać uwagę na dziwaczne zabarwienie skóry i jej owłosienia, nie zawsze dało się powiedzieć, która cecha jest naturalna, a którą wyprodukowali Mikserzy lub ich konkurenci z szarej strefy.

— Mam nadzieję, że ta wycieczka ma jakiś cel — powiedziała Zebra, kiedy wysiedliśmy. — Przypominam ci, że śledziło cię dwoje ludzi. Powiedziałeś, że mogą pracować dla Reivicha, ale nie zapominaj, że również Waverly miał przyjaciół.

— Czy przyjaciele Waverly’ego pochodziliby spoza świata?

— Prawdopodobnie nie. Chyba że tylko udają pozaświatowców, jak Quirrenbach. — Zamknęła za sobą drzwi wagonika. Pojazd natychmiast wystartował, udając się do innego zadania. — Może wrócili z jakimiś posiłkami. Zapewne spróbują podjąć ślad u Dominiki, jeśli właśnie tam zgubiłeś Quirrenbacha.

— To możliwe — odpowiedziałem, mając nadzieję, że w moim głosie nie słychać zniecierpliwienia.

Podeszliśmy na skraj półki parkingowej, do jednego z teleskopów. Bariera otaczająca półkę sięgała do piersi, ale postumenty teleskopów zamocowano na niewielkich platformach, więc obserwator stał wyżej, co zwiększało niebezpieczeństwo wypadnięcia za barierkę. Zbliżyłem oczy do okularu teleskopu i zakreśliłem łuk po mieście. Usiłowałem kółkiem nastawiającym poprawić ostrość, ale zdałem sobie sprawę, że nic nigdy nie wyda się ostre w mieście tak mrocznym. Skompresowana perspektywą plątanina Baldachimu miała jeszcze więcej cech roślinnych, wyglądała jak przekrój gęsto unaczynionej tkanki. Wiedziałem, że gdzieś tam znajduje się Reivich, gdzieś w plątaninie; pojedyncza cząsteczka tkwiąca w płucnym przepływie miasta.

— Coś widzisz? — spytała Zebra.

— Jeszcze nic.

— Jesteś podenerwowany, Tanner.

— Nie byłabyś podenerwowana na moim miejscu? — Pchnąłem teleskop, tak że obrócił się na postumencie. — Przysłano mnie tutaj, bym zabił człowieka, który prawdopodobnie na to nie zasługuje, a jedynym usprawiedliwieniem tego czynu jest jakaś absurdalna wierność kodeksowi honorowemu, którego nikt tutaj nie rozumie ani nie szanuje. Człowiek, którego mam zabić, chyba mnie prowokował. Dwoje innych ludzi też chyba próbowało mnie zabić. Mam parę problemów ze wspomnieniami. I na dodatek ludzie, którym ufałem, cały czas mnie oszukiwali.

— Zgubiłam się — powiedziała Zebra, jednak ton jej głosu wskazywał, że to nieprawda. Niekoniecznie wszystko rozumiała, ale na pewno słyszała i zapamiętała.

— Nie jesteś tym, za kogo się podajesz, Zebro.

Pokręciła lekko głową, jakby kpiła z absurdalności takiego przypuszczenia, ale przesadziła. Nie jestem najlepszym na świecie kłamcą, ale Zebra też nim nie była. Obydwoje powinniśmy założyć kółko samopomocy.

— Jesteś szalony, Tanner. Zawsze myślałam, że stoisz trochę na krawędzi, ale teraz już wiem: znacznie ją przekroczyłeś.

— W nocy, kiedy mnie znalazłaś, pracowałaś dla niego. Od kiedy się spotkaliśmy. Historia z sabotażem to tylko przykrywka, dobry kamuflaż. — Zszedłem z platformy; nagle poczułem się bezbronny, jakby mocniejszy poryw wiatru mógł mnie zepchnąć w dół, ku Mierzwie. — Być może rzeczywiście zostałem porwany przez Graczy. Ale już wcześniej miałaś na mnie oko. Sądziłem, że pozbyłem się ogona, który Reivich mi doczepił — Quirrenbacha. Jednak musiał być jeszcze ktoś, kto trzymał się z dala, więc nie rzucał się w oczy. Ale mnie zgubiłaś. Dopiero gdy Waverly włożył mi do czaszki implant myśliwski, mogłaś mnie dalej śledzić. Jak ci się dotąd podoba moja opowieść?

— Jest szalona — stwierdziła bez przekonania.

— Czy chcesz wiedzieć, jak na to wpadłem? Jeśli nie liczyć drobnych szczegółów, które nie pasowały?

— Wpraw mnie w zdumienie.

— Nie powinnaś była wspominać Quirrenbacha. Nigdy nie wymieniłem jego nazwiska. Bardzo uważałem, by tego nie zrobić, na wypadek, gdybyś się przypadkiem przejęzyczyła i je wymieniła. Zdaje się, że miałem szczęście.

— Ty sukinsynu. — Powiedziała to słodkim tonem i gdyby ktoś nas obserwował z pewnej odległości, mógłby uznać, że to wyraz uczucia, imię, które nadają sobie kochankowie. — Przebiegły z ciebie sukinsyn, Tanner.

Uśmiechnąłem się.

— Mogłaś się usprawiedliwić, gdybyś chciała. Mogłabyś stwierdzić, że Dominika wymieniła jego nazwisko. Częściowo oczekiwałem, że to zrobisz, i nie jestem całkiem pewien, jak bym zareagował. Ale to wszystko teoria, prawda? Teraz wiemy, kim jesteś.

— Ciekawe, jakie są te drobne szczegóły.

— Duma zawodowa?

— Coś w tym rodzaju.

— Zbyt mi to wszystko ułatwiłaś, Zebro. Zostawiłaś swój pojazd aktywny, bym mógł go ukraść. Zostawiłaś swą broń w dostępnym miejscu oraz wystarczającą ilość pieniędzy. Chciałaś, żebym to zrobił, prawda? Chciałaś, bym skradł te rzeczy, ponieważ wtedy wiedziałabyś na pewno, kim jestem. Że przybyłem zabić Reivicha.

Wzruszyła ramionami.

— To wszystko?

— Nie, jeszcze nie. — Owinąłem się ciaśniej płaszczem Vadima. — Ponadto kochaliśmy się już na pierwszym spotkaniu, nie bacząc na fakt, że ledwo mnie znałaś. Nawiasem mówiąc, było dobrze.

— Nie pochlebiaj mi. Ani sobie, skoro o tym mówimy.

— Ale za drugim razem, choć okazałaś ulgę, nie powiedziałbym, byś się szczególnie ucieszyła z mojego widoku. I nie czułem, żeby między nami przechodziły jakieś sygnały erotyczne. Przynajmniej nie od ciebie. Zajęło mi to chwilę, nim pojąłem dlaczego. Teraz to rozumiem. Pierwszym razem potrzebowałaś bliskości, ponieważ miałaś nadzieję, że dzięki temu się wygadam. Tak więc skusiłaś mnie, bym z tobą spał.

— Istnieje taka rzecz, jak wolna wola, Tanner. Nie musiałeś iść ze mną, chyba że przyznajesz, że twoim mózgiem rządzi kutas. Nie odnoszę wrażenia, żebyś czegoś żałował.

— Prawdopodobnie dlatego, że nie żałuję. Gdybyś nawet zaczęła za drugim razem jakąś grę wstępną, byłbym na to zbyt zmęczony… jednak nie było tego w planach, prawda? Wtedy już wiedziałaś wszystko, czego potrzebowałaś. A pierwszy raz był ściśle profesjonalny. Spałaś ze mną dla informacji.

— Której nie otrzymałam.

— Nie, ale to nie miało znaczenia. Dostałaś ją później, kiedy ulotniłem się z twoim karabinem i linówką.

— Co za łzawa historia.

— Z mojego punktu widzenia… — Zerknąłem za krawędź. — Z mojego punktu widzenia, pozycji, to historia, która może się skończyć epizodem twojego bardzo długiego spadania w dół. Wiesz, że podróżowałem bardzo długo, żeby zabić Reivicha. Czy przeszło ci przez myśl, że mogę nie mieć skrupułów, zabijając kogoś, kto spróbuje mi w tym przeszkodzić?

— Masz pistolet w kieszeni. Wykorzystaj go, jeśli ci to poprawi samopoczucie.

Sięgnąłem do pistoletu, by sprawdzić, czy ciągle go mam, a potem trzymałem rękę w kieszeni.

— Mógłbym cię teraz zabić.

Trzeba przyznać, że udało jej się nie drgnąć.

— Bez wyjmowania dłoni z kieszeni?

— Proszę, spróbuj. — Brzmiało to jak scenariusz odgrywany na próbie. Czuło się także, że nie mamy innego wyboru, jak iść za scenariuszem, bez względu na to, jaki będzie jego koniec.

— Czy naprawdę sądzisz, że trafiłbyś mnie w ten sposób?

— To nie byłby pierwszy raz, kiedy zabijam kogoś, wypaliwszy pod takim kątem. — Ale, dodałem w myślach, będzie to pierwszy raz, kiedy świadomie zamierzam to zrobić. Przecież nie miałem zamiaru zabijać Gitty. Nie byłem również pewien, czy naprawdę chcę zabić Zebrę.

Nie miałem zamiaru zabijać Gitty…

Próbowałem o tym nie myśleć, ale jak w labiryncie z jedynym wyjściem, moje myśli zawsze powracały do tamtej chwili. Teraz, długo tłumione, napłynęły znowu, wezbrały i eksplodowały jak banda kibiców piłki nożnej włażąca na boisko. Nie wspominałem tego wcześniej. Gitta umarła, owszem, ale kunktatorsko unikałem zbyt dokładnego rozpatrywania tamtych wydarzeń. Zginęła podczas ataku — więc o czym tu jeszcze myśleć? O niczym.

Z wyjątkiem prostego faktu, że to ja ją zabiłem.


* * *

Oto co pamiętałem.

Gitta obudziła się pierwsza. Pierwsza usłyszała, jak atakujący przeszli przez kordon, schowani w stroboskopowych błyskawicach burzy elektrycznej. Jej krzyki przestrachu mnie obudziły, nagie ciało naprężyło się obok. Zobaczyłem sylwetki trzech kształtów rzucone na tkaninę namiotu, niby postacie w teatrze cieni. Przy każdym impulsie błyskawic byli gdzie indziej — czasami jeden z nich, czasami dwaj, czasami wszyscy trzej. Słyszałem wrzaski — rozpoznawałem po pojedynczych krzykach któregoś z naszych ludzi. Wrzaski bardzo krótkie i skoncentrowane, jak zadęcie w fanfary.

Ślady jonizacyjne poprzecinały namiot, a burza z siłą wdarła się przez przecięcia niczym potwór z deszczu i wiatru. Położyłem dłoń na ustach Gitty i sięgnąłem pod poduszkę po pistolet — włożyłem go tam przed snem. Poczułem satysfakcję, gdy wymacałem chłodną wymodelowaną kolbę.

Ześlizgnąłem się z koi. Od chwili, gdy po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że nastąpił atak, minęły najwyżej dwie sekundy.

— Tanner?! — zawołałem, ledwo słysząc własny głos na tle lamentów burzy. — Tanner, gdzie się do diabła podziewasz?

Zostawiłem Gittę pod cienkim kocem. Drżała mimo gorąca i wilgoci.

— Tanner?

Moje nocne widzenie zaczęło się włączać, szczegóły wnętrza zniszczonego namiotu wpełzały z szarawą wyrazistością. To była dobra modyfikacja, warta ceny, jaką zapłaciłem Ultrasom. Dieterling przekonał mnie do zakupu, gdy sam poddał się takiej modyfikacji. Rzeźba genowa polegała na tym, że warstwa odbijającego materiału — substancja organiczna zwana tapetum — została ułożona za siatkówką. Tapetum odbijało światło, maksymalizując absorpcję. Nawet przesuwało długość fali odbitego światła, żarząc się przy optymalnej czułości siatkówki. Ultrasi powiedzieli, że jedyną wadą rzeźby — jeśli można to nazywać wadą — jest to, że gdy ktoś zaświeci mi w twarz jasnym światłem, będzie mu się wydawało, że moje oczy błyskają. Nazywali to oczoblaskiem.

Ale mnie ta cecha się raczej podobała. Będę widział wszystkich znacznie wcześniej, niż oni zdążą zobaczyć mój oczoblask.

Rzeźba oczywiście sięgała znacznie głębiej. Napakowali moją siatkówkę genowo zmodyfikowanymi pręcikami o efektywności w wykrywaniu fotonów zbliżonej do optymalnej, a to dzięki zmodyfikowanym formom podstawowym światłoczułych pigmentów chromoproteinowych; wystarczyło wykrzywić parę genów na chromosomie X. Dodano mi gen, w normalnych warunkach dziedziczony tylko przez kobiety, który pozwalał rozróżniać niuanse czerwieni, jakich sobie nigdy wcześniej nie wyobrażałem. Miałem nawet skupisko komórek uzyskanych od węży, szczeliny umieszczone wokół obrzeży moich rogówek, które były zdolne do rejestrowania bliskiej podczerwieni i ultrafioletu i które wytworzyły połączenia nerwowe do moich centrów optycznych. Przetwarzałem tę informację jako wizualną nakładkę na zwykłe pole widzenia, w sposób, jaki czynią to węże. Ale wężowe widzenie musiałem dopiero aktywować. Podobnie jak wszystkie moje zdolności były aktywowane i wyłączane przez specjalnie zaprojektowane retrowirusy, wyzwalające krótkie, kontrolowane destrukcje, budujące lub demontujące niezbędne struktury komórkowe w ciągu kilku dni. Potrzebowałem jednak czasu, by nauczyć się właściwego wykorzystywania każdej z tych cech. Najpierw wzmocnione nocne widzenie; później barwy spoza normalnego zakresu.

Przepchnąłem się przez przepierzenie namiotu, do części Tannera, gdzie nadal stał nasz stolik szachowy — z matem, którego mu jak zwykle dałem.

Tanner — miał na sobie tylko parę szortów khaki — klęczał przy swej koi jak człowiek zawiązujący sznurowadła lub badający pęcherz na stopie.

— Tanner?

Podniósł na mnie wzrok, dłonie miał zanurzone w czymś czarnym, z jego ust wydobywał się jęk. Kiedy wyostrzył mi się wzrok, zobaczyłem dlaczego: poniżej kostki nie miał prawie stopy, a to, co pozostało, wyglądało raczej na węgiel drzewny niż na ludzkie ciało i jak węgiel drzewny mogło się rozpaść na kawałki przy byle dotknięciu.

Teraz rozpoznałem swąd spalonego ludzkiego ciała.

Przestał jęczeć, nagle, jakby jakiś podprogram w jego mózgu uznał, że to odruch nie mający bezpośredniego znaczenia dla przeżycia, i skasował ból. A potem Tanner przemówił, bardzo wyraźnie, z dziwnym spokojem.

— Jestem ranny, dość ciężko, jak prawdopodobnie widzisz. Nie będziesz miał ze mnie wielkiego pożytku. — Po chwili dodał: — Co się stało z twoimi oczyma?

Jakiś człowiek wszedł przez dziurę w jednej ze ścian. Gogle noktowizyjne zwisały mu z szyi, promień latarki przytwierdzonej do pistoletu zatańczył na nas i znieruchomiał na mojej twarzy. Kameoflaż mężczyzny zająknął się, dostosowując do wnętrza namiotu.

Wypatroszyłem intruza wystrzałem.

— Nic się nie stało z moimi oczyma — powiedziałem, gdy powidok wyładowania mojej broni rozpuścił się do różowego siniaka w kształcie kciuka w moim polu widzenia. Przekroczyłem trupa napastnika, ostrożnie, by nie wejść bosą stopą w rozchlapane kiszki. Podszedłem do stojaka z bronią i wyciągnąłem ogromny, lecz obecnie zbyteczny, bosoniczny karabin promieniowy — zbyt ciężki, by wykorzystywać go przeciwko tak bliskiemu przeciwnikowi — i rzuciłem go na koję Tannera.

— Oczy mam w porządku. Teraz użyj tego jako kuli i zacznij zarabiać na swoją płacę. Jeśli z tego wyjdziemy, sprawimy ci nową stopę, więc traktuj to tylko jako chwilową stratę.

Tanner zerknął na karabin, a potem znowu na ranę, jakby oceniając jądno i drugie.


* * *

I wtedy ruszyłem.

Oparłem się całym ciężarem ciała na kolbie karabinu bosonowego i próbowałem zepchnąć ból do jakiegoś zamkniętego przedziału w tyle mózgu. Stopę miałem zniszczoną, ale — jak słusznie zauważył Cahuella — mogłem żyć bez niej; strzał bardzo profesjonalnie przyżegł ranę i jeśli zdołałbym przeżyć atak, uzyskanie nowej stopy będzie tylko kwestią kilku tygodni niewygód. W swoim życiu zniosłem gorsze rany, gdy jako regularny żołnierz walczyłem przeciwko Koalicji Północnej. Ale mój mózg nie chciał tego tak traktować. Otrzymywał informację, że części mnie już nie ma, i nie wiedział, jak sobie poradzić z tym brakiem.

Światło — ostre, niebieskie i sztuczne — przebiło namiot. Dwaj wrogowie — naliczyłem trzech, zanim ten leżący mnie postrzelił — wciąż byli na zewnątrz. Nasz duży namiot mógł uchodzić za kwaterę większych sił, niż mieliśmy w rzeczywistości, więc napastnicy najpierw otworzą dławiący ogień, by wszystkich zlikwidować.

Przeszedłem do trupa, a moje pole widzenia ciemniało na skraju, jakbym patrzył przez tubę złowróżbnych obłoków. Przyklęknąłem, odpiąłem mu latarkę i gogle noktowizyjne. Cahuella strzelał na oślep w niemal zupełnej ciemności i choć strzał wypadł odrobinę za nisko jak na mój gust, był skuteczny. Wspomniałem, jak zaledwie kilka godzin temu strzelał w noc, jakby znajdowało się tam coś, co tylko on spostrzegał.

— Ultrasi zrobili coś tobie i Dieterlingowi — mówiłem, zaciskając zęby i mając nadzieję, że mówię zrozumiale.

— To dla nich nic — odparł i odwrócił się do mnie. Widziałem jego szeroki tors. — Oni wszyscy to mają. Na swoich statkach żyją w prawie zupełnej ciemności, bo kiedy zostawią za sobą światło słoneczne, chcą się kąpać w chwale wszechświata. Przeżyjesz, Tanner?

— Jeśli w ogóle ktoś z nas przeżyje. — Nasadziłem gogle noktowizyjne na oczy i zobaczyłem, jak pokój jaśnieje w odcieniach wściekłej zieleni. — Nie utraciłem dużo krwi, ale zaraz nastąpi szok, nie będziesz miał ze mnie wielkiego pożytku.

— Weź pistolet, coś użytecznego przy bliskich odległościach. Postaramy się jak najbardziej im zaszkodzić.

— Gdzie Dieterling?

— Nie wiem. Może nie żyje.

Automatycznie wyciągnąłem ze stojaka poręczny pistolet, przełączyłem ogniwa amunicyjne w stan gotowości. Usłyszałem przenikliwy jęk, kiedy ładowały się kondensatory.

Z sąsiedniej komory namiotu dobiegł krzyk Gitty.

Cahuella minął mnie, a potem stanął jak wryty tuż za przepierzeniem. Omal go nie przewróciłem, gdy kuśtykałem, podpierając się kolbą karabinu boserowego. Nie potrzebowałem teraz gogli, gdyż pomieszczenie było oświetlone świetlówkami namiotu, które Gitta najwidoczniej zapaliła. Stała pośrodku pomieszczenia zawinięta w beżowy koc.

Za nią stał napastnik, jedną ręką odciągał jej głowę do tyłu za włosy, drugą przykładał obrzydliwy ząbkowany nóż do wygiętej białej szyi.

Już nie krzyczała, cicho łapała powietrze.

Trzymający ją mężczyzna zdjął hełm. To nie był Reivich, ale zwykły bandyta średniej klasy. Podczas wojny mógł walczyć wraz ze mną, przeciwko mnie, albo po obu stronach. Miał malunki na twarzy, a czarne włosy zawiązał w węzeł na szczycie głowy, jak samuraj. Nie można powiedzieć, że się uśmiechał — sytuacja była na to zbyt napięta — ale coś w wyrazie jego twarzy mówiło, że świetnie się bawi.

— Możecie się zatrzymać albo podejść krok bliżej — powiedział głosem bez akcentu i zdumiewająco rzeczowo. — I tak zamierzam ją zabić. To tylko kwestia czasu.

— Twój przyjaciel nie żyje — powiedział niepotrzebnie Cahuella. — Jeżeli zabijesz Gittę, zabiję też ciebie. Tylko za każdą sekundę jej cierpienia odpłacę ci godziną. Czy to hojna oferta?

— Pieprz się — odpowiedział mężczyzna i przeciągnął ostrzem po szyi Gitty. Pod śladem nacięcia pojawiła się gąsienica krwi, ale napastnik starał się nie zanurzać noża zbyt głęboko. Dobrze operuje nożem, pomyślałem. Ciekawe, jakim treningiem doszedł do takiej precyzji.

Gitta, trzeba jej to przyznać, drgnęła ledwie dostrzegalnie.

— Mam dla was wiadomość — powiedział. Uniósł nieco ostrze, na którym szkarłat był wyraźnie widoczny. — To od Argenta Reivicha. Czy to was jakoś zaskakuje? Nie powinno, ponieważ, jak rozumiem, spodziewaliście się go. Tylko nie tak wcześnie.

— Ultrasi nas okłamali — powiedział Cahuella.

Mężczyzna uśmiechnął się, ale tylko przez moment. Przyjemność wyrażał oczami zwężonymi do ekstatycznych szczelin. Zrozumiałem, że mamy do czynienia z psychopatą i jego reakcje są nieprzewidywalne.

Nie będzie wynegocjowanej ugody.

— Są między nimi frakcje — wyjaśnił mężczyzna. — Zwłaszcza między załogami. Orcagna was okłamał. Nie musicie tego brać do siebie. — Jego ręka znowu zacisnęła się na nożu. — A teraz, Cahuello, czy byłbyś tak miły i odłożył ten pistolet?

— Zrób to — szepnąłem, nadal stojąc za jego plecami. — Prawie cały jest schowany za Gittą. Nie trafisz go.

— Nie wiecie, że szeptać jest niegrzecznie? — zapytał mężczyzna.

— Zrób to — syknąłem. — Jeszcze mogę ją ocalić. Cahuella upuścił pistolet.

— Dobrze — szepnąłem. — Teraz słuchaj uważnie. Mogę go stąd trafić, nie raniąc Gitty. Ale stoisz na linii strzału.

— Mów do mnie, dupku. — Mężczyzna nacisnął nożem jej skórę, tak że ostrze zagłębiło się w szyi, tworząc rowek, ale jej nie przecięło. Wystarczy moment, a tętnica szyjna zostanie przecięta.

— Mam zamiar strzelić przez ciebie — powiedziałem do Cahuelli. — To broń promieniowa, więc ważna jest tylko linia celowania. Wystrzelę pod takim kątem, że nie uszkodzę żadnego istotnego organu. Przygotuj się.

Ręka napastnika docisnęła nóż i rowek, nagle rozdarty, wypełnił się krwią. Czas zwolnił… obserwowałem, jak zbir zaczyna przeciągać nożem po gardle kobiety.

Cahuella zaczął coś mówić.

Wystrzeliłem.

Cienki promień przegryzł go, wchodząc w plecy około trzech centymetrów na lewo od kręgosłupa, w górnym rejonie lędźwi, w okolicach dwudziestego lub dwudziestego pierwszego kręgu. Miałem nadzieję, że nie trafiłem w żyłę podobojczykową i że kąt promienia skieruje swą energię między lewe płuco i żołądek. Ale nie była to chirurgia precyzyjna i wiedziałem, że Cahuella może uważać się za szczęściarza, jeśli promień go naprawdę nie zabije. Wiedziałem również, że jeśli byłaby to kwestia ocalenia Gitty, on całkowicie zaakceptowałby ten warunek, a nawet rozkazał, bym tak właśnie rozwiązał sytuację. Zresztą nie przejmowałem się zbytnio Cahuellą, ponieważ pozycja Gitty skutecznie ograniczała mi wybór kątów. Chodziło o ocalenie Gitty, bez względu na to, co stanie się przy okazji z jej mężem.

Promień cząsteczek tryskał przez jedną dziesiątą sekundy, chociaż ślad jonowy pozostawał jeszcze długo, a tor strzału wypalił mi się w polu widzenia. Cahuella upadł na ziemię przede mną, jak worek zboża opuszczony z sufitu.

To samo stało się z Gittą — miała pięknie wywierconą dziurę w czole, oczy nadal otwarte i na pozór czujne, a krew sączyła się z rany w gardle.

Chybiłem.


* * *

Nie dało się zaprzeczyć, złagodzić lub osłodzić tego żrącego przesłania. Chciałem ją ocalić, ale cóż znaczą intencje? Czerwona woalka zasnuła jej oczy. Strzeliłem do Gitty, celując w mężczyznę, który przykładał jej nóż do gardła.

Promień wcale go nie trafił.

Zawiodłem. W tym jedynym momencie, gdy tak wiele ode mnie zależało, gdy naprawdę myślałem, że mogę wygrać — zawiodłem. Zawiodłem siebie i Cahuellę, jego ogromne zaufanie, jakie we mnie pokładał. Został poważnie ranny, ale przy odpowiedniej pielęgnacji mógł przeżyć.

Dla Gitty jednak nie było już ratunku. Zastanawiałem się, kto miał więcej szczęścia.


* * *

— Co się dzieje? — spytała Zebra. — Tanner, co się dzieje? Nie patrz tak na mnie, proszę. Zaczynam myśleć, że rzeczywiście mógłbyś to zrobić.

— Podaj mi choć jeden powód, dla którego nie powinienem?

— Tylko prawda. Nieznacznie potrząsnąłem głową.

— Przykro mi, ale właśnie mi ją przedstawiłaś i nie wystarczyła.

— To nie wszystko. — Mówiła cicho, z pewną ulgą. — Nie pracuję już dla niego, Tanner. On myśli, że tak, ale ja go zdradziłam.

— Reivicha?

Skinęła głową, po czym ją spuściła, tak że widziałem jedynie jej oczy.

— Kiedy mnie okradłeś, zrozumiałam, że to przed tobą Reivich ucieka. Wiedziałam, że to ty jesteś zabójcą.

— Nie wymagało to wielkiej dedukcji.

— Nie, ale chodziło o pewność. Reivich chciał, by tego człowieka izolowano i usunięto ze sceny. Nie owijając w bawełnę — zabito.

Skinąłem głową.

— Właśnie.

— Miałam to zrobić natychmiast po zdobyciu dowodów, że jesteś zabójcą. W ten sposób Reivich załatwiłby sprawę raz na zawsze — nie musiałby się martwić, że zabito niewłaściwego człowieka i że prawdziwy zabójca nadal gdzieś buszuje.

— Miałaś sporo okazji, by mnie zabić. — Rozluźniłem dłoń trzymającą pistolet. — Więc dlaczego tego nie zrobiłaś?

— Byłam tego bliska. — Zebra mówiła teraz ciszej, głosem stłumionym, choć w zasięgu słuchu nie widzieliśmy nikogo. — Mogłam to zrobić w mieszkaniu, ale się zawahałam. Wybacz. Potem więc pozwoliłam ci zabrać karabin i wagonik, wiedząc, że i tak obydwie te rzeczy też mogę śledzić.

— Powinienem się zorientować. Takie to mi się wtedy wydało podejrzanie łatwe.

— Mam dość rozsądku, by takie rzeczy nie zdarzały się przypadkowo. Oczywiście był jeszcze inny sposób śledzenia cię. Nadal miałeś wszczepiony implant Gry. — Przerwała. — Potem rozbiłeś wagonik i kazałeś usunąć implant. Pozostawał tylko karabin, ale nie otrzymywałam z niego wyraźnego sygnału. Może uszkodziłeś go podczas wypadku linówki.

— Potem zadzwoniłem do ciebie ze stacji, po wizycie u Dominiki.

— I powiedziałeś mi, gdzie będziesz później. Najęłam Pransky’ego. Dobrze się spisał, nie sądzisz? Przyznaję, jego kwalifikacje towarzyskie wymagają nieco szlifu, ale nie płaci się ludziom tego typu za wdzięk i dyplomację. — Zebra nabrała tchu i wytarła sobie warstwę deszczu z czoła, odsłaniając pas czystego ciała pod wodą i sadzą. — Choć nie jest tak dobry jak ty. Widziałam, jak zaatakowałeś Graczy — w jaki sposób zraniłeś troje z nich i porwałeś czwartego, kobietę. Miałam cię na muszce cały czas, kiedy to się działo, mogłam otworzyć ci czaszkę z odległości kilometra i nawet by cię nie zaswędziało, nim twój mózg nie walnąłby w ziemię. Ale nie mogłam tego zrobić. Po prostu nie mogłam cię zabić w ten sposób. Wtedy właśnie zdradziłam Reivicha.

— Czułem, że ktoś mnie obserwuje. Zupełnie nie przyszło mi na myśl, że to ty.

— A nawet gdybyś się domyślił, czy odgadłbyś, że od zabicia ciebie dzieliło mnie mrugnięcie okiem?

— Karabin snajperski sterowany ruchami oka? No, no, cóż taka miła dziewczyna jak ty robi z czymś takim?

— I co teraz, Tanner?

Wyjąłem pustą dłoń z kieszeni, niczym iluzjonista, którego sztuczka spektakularnie się nie udała.

— Nie wiem — powiedziałem. — Ale tu na zewnątrz jest mokro, a ja potrzebuję drinka.

Загрузка...