TRZYDZIEŚCI TRZY

Spojrzałem na Zebrę — ona spojrzała na mnie. Milczeliśmy.

Pojazd, do którego eskortowali nas mięśniacy, cuchnął fabryczną nowością, skórzana tapicerka pociła się przepychem. Z tyłu znajdował się osobny przedział z sześcioma fotelami i wyprofilowanym stołem pośrodku; grała cicha muzyczka, a sufit zdobił elegancki neonowy wzór. Voronoff i jeden z mięśniaków siedzieli naprzeciwko nas, z bronią w pogotowiu. Quirreribach wraz z drugim mężczyzną wszedł do przedniego przedziału. Przez ściankę działową widziałem tylko ich szare cienie.

Wagonik wzniósł się gładko. Z dachu dobiegało klikanie ramion, jakby ktoś bardzo szybko robił na drutach.

— Co miał na myśli, mówiąc „kosmos” — spytałem.

— Jedną z karuzel na wysokiej orbicie zwaną Azyl — odparł Voronoff. — Dla ciebie to i tak bez różnicy. Chyba nie sądzisz, że złapałeś okazję, żeby gdzieś podjechać?

Ktoś w mieście wspominał mi o Azylu, ale nie pamiętałem dokładnie, w jakim kontekście.

— Co się stanie, gdy tam dotrzemy?

— Takie rzeczy wie pan Reivich, a ty się przekonasz. Możesz to nazwać negocjacjami. Ale nie spodziewaj się, Mirabel, że siądziesz przy stole z wieloma żetonami. Słyszałem, że jesteście zupełnie spłukani.

— Nadal mam niespodzianki w rękawie. — W moich ustach zabrzmiało to równie przekonująco jak przechwałki seksualne pijanego włóczęgi. Przez boczne okna obserwowałem wypiętrzony kryształowy masyw Escherowskich Turni oraz dostrzegłem — rzecz istotna — że drugi wagonik, nie ten od Zebry, rozkłada ramiona na maksymalną szerokość i rusza za nami w taktownej odległości.

— Co teraz? — spytałem, ignorując mięśniaka. — Twoja gra skończona, Voronoff. Musisz znaleźć inny rodzaj przyjemności.

— Idioto, nie chodzi o przyjemność. Chodzi o ból. — Pochylił nad stołem swoje wielkie cielsko. Przypominał Reivicha… ale to nie był ten język ciała i sposób mówienia. Nie miał akcentu ze Skraju Nieba, a jego fizyczność była obca arystokracji, z której pochodził Reivich. — Chodzi o ból — powtórzył. — Bo ból to odpędza, rozumiesz?

— Niezupełnie, ale mów dalej.

— Zwykle nie traktujemy nudy jako czegoś podobnego do bólu. A to dlatego, że jesteś wystawiony na jej dość małe dawki. Nie znasz jej prawdziwych odcieni. Różnica między nudą, jaką ty znasz, a nudą, jaką ja znam, jest taka, jak między dotykaniem śniegu a wkładaniem ręki do kotła z ciekłym azotem.

— Voronoff, nuda to nie bodziec.

— Nie jestem tego taki pewien — odparł. — Istnieje przecież część ludzkiego umysłu odpowiedzialna za wrażenie zwane nudą. To nie ulega wątpliwości. Z tego wynika logiczny wniosek, że musi istnieć bodziec, który go pobudza, podobnie jak są pobudzane ośrodki smaku czy słuchu w mózgu. — Uniósł rękę. — Przewiduję twoje następne pytanie. To jeden z moich talentów: zdolność przewidywania. Chciałoby się powiedzieć: cecha symptomatyczna mojej kondycji. Jestem siecią neuronową tak dobrze zaadaptowaną do parametrów wejściowych, że nie ewoluowałem przez lata. Ale wracając do naszego zagadnienia… zamierzałeś na pewno powiedzieć, że nuda to brak bodźców, a nie obecność jakiegoś szczególnego bodźca. Twierdzę, że nie ma tu różnicy, a szklanka jest zarówno w połowie pusta, jak i do połowy pełna. Ty słyszysz ciszę między nutami, ja słyszę muzykę. Ty widzisz czarny deseń na białym tle, ja widzę białe na czarnym. Więcej: w zasadzie widzę oba wzory. — Uśmiechnął się, jak zakuty przez lata w ciemnicy wariat, który toczy ważką rozmowę ze swym cieniem. — Widzę wszystko. Nic na to nie poradzę, gdy docierasz do mojej — jak to nazwać? — głębi doświadczenia.

— Jesteś szalony, prawda?

— Byłem szalony — odparł Voronoff. Najwyraźniej nie potraktował mojego pytania jako obrazę. — Przeszedłem przez szaleństwo i wyszedłem z drugiej strony. Szaleństwo nudziłoby mnie tak samo jak zdrowie psychiczne.

Oczywiście wiedziałem, że nie jest wariatem. Przynajmniej nie wariatem totalnym. Gdyby był, Reivich nie miałby z niego pożytku jako z przynęty. Voronoff musiał mieć jakieś resztkowe poczucie rzeczywistości. Nie spotkałem nikogo o takim stanie umysłu — a z pewnością poznałem nudę — bardzo niebezpieczne jednak byłoby dla mnie założenie, że nie kontroluje on w pełni swych zdolności.

— Mógłbyś z tym wszystkim skończyć — podsunąłem życzliwie. — W mieście takim jak to dałoby się załatwić samobójstwo.

— Ludzie to robią — stwierdziła Zebra. — Ludzie tacy jak Voronoff. Oczywiście nie nazywają tego samobójstwem. Ale nagle zaczynają się niezdrowo interesować działaniami o bardzo niskim prawdopodobieństwie przeżycia, jak na przykład nurkowanie w gazowym gigancie czy wyprawa w celu pozdrowienia Całunników.

— Właśnie, spróbuj, Voronoff. — Teraz ja się uśmiechnąłem. — Zaraz, przecież już prawie to zrobiłeś. Gdy udawałeś Reivicha. Miałeś nadzieję, że cię zabiję. Wyjście z bólu z dozą godności. Mądry nieśmiertelny starzec zastrzelony przez zamiejscowego łotra tylko dlatego, że akurat przyjął postać zbiegłego mordercy.

— Bez kul? Warto umrzeć, Mirabel, żeby zobaczyć coś takiego.

— Co racja, to racja — odparłem.

— Ale uświadomiłeś sobie, że za bardzo ci się to podoba — powiedziała Zebra.

Voronoff spojrzał na nią z nieskrywaną nienawiścią.

— Co niby za bardzo ma mi się podobać, Taryn?

— Że na ciebie polują. To zmniejsza ból, prawda?

— A co ty wiesz o bólu?

— Voronoff, przyznaj, że ona ma rację. Po raz pierwszy od wielu lat przypomniałeś sobie, jak to było żyć naprawdę. Dlatego głupio ryzykujesz. Musisz się rajcować. Ale nic ci nie wystarcza, nawet skok w rozpadlinę średnio cię bawił.

Spojrzał na nas z nowym żarem w oczach.

— Czy kiedyś na was polowano? Czy macie w ogóle pojęcie, jak to jest?

— Niestety, miałem tę przyjemność — odparłem. — Również stosunkowo niedawno.

— Nie chodzi mi o wasze zabawy myśliwskie. — Powiedział Voronoff z całkowitą pogardą. — Śmieć goni śmiecia. Nie mówię, oczywiście, o tu obecnych. Gdy na ciebie polowali, Mirabel, tak ustawili parametry na swoją korzyść, że równie dobrze mogliby zasłonić ci oczy i wpakować kulę w łeb, nim podjąłbyś ucieczkę.

— To dość dziwne, ale w tamtym momencie chętnie przyznałbym ci rację.

— Mogli jednak również zorganizować to fair. Pozwolić ci uciec trochę dalej, by twoja śmierć nie była nieunikniona. Pozwolić ci na znalezienie kryjówki. To byłoby coś zupełnie innego.

— Prawie — powiedziałem. — Oczywiście dochodzi taki drobiazg, że nigdy nie zgłosiłem się do tego na ochotnika.

— Może byś się zgłosił, gdyby impreza była tego warta. Gdyby wyznaczono nagrodę. Gdybyś sądził, że uda ci się dotrwać do końca Gry.

— A co było twoją nagrodą, Voronoff?

— Ból — odparł. — Odpuszczenie bólu. Przynajmniej przez kilka dni.

Chyba zacząłem coś mówić w odpowiedzi. Przynajmniej wydawało mi się, że słyszę siebie, ale mogła to być Zebra albo mrukliwy mięśniak z karabinem jak maczuga. Jasno pamiętam tylko to, co stało się parę sekund później, a chwile pomiędzy zostały starannie wytarte z mojej pamięci. Najpierw musiał dotrzeć impuls światła lub ciepła, gdy z drugiego wagonika otwarto do nas ogień. Potem musiał nastąpić wybuch przeszywającego uszy dźwięku, gdy fala uderzeniowa broni promieniowej walnęła w odartą ze ścian kabinę, po czym nastąpiła eksplozja metalowych, plastikowych i kompozytowych wnętrzności wypatroszonych w gorącej chmurze stopionej maszynerii. Potem chyba zaczęliśmy spadać, gdy ramiona na dachu, amputowane i poskręcane, straciły chwyt na kablu.

Sekundę później nasze opadanie zostało gwałtownie powstrzymane — mniej więcej wtedy wróciła mi normalna świadomość. Pierwsze wspomnienie (nim zaatakował mnie ból): wagonik wisi do góry nogami, wzgórek stołu wypacza się z sufitu, podłoga w neonowe wzory ma rozdartą, postrzępioną dziurę, przez którą bardzo wyraźnie i przerażająco nisko w dole widać liszaj Mierzwy.

Mięśniak zniknął, ale jego karabin został — przetaczał się po suficie-podłodze, gdy wagonik gwałtownie chybotał, próbując złapać chwiejną równowagę. Ręka mięśniaka nadal zaciskała się na karabinie. Została czyściutko obcięta odłamkiem. Gdy zobaczyłem w szczegółach kości nadgarstka, przypomniałem sobie, jak zniknęła mi stopa, gdy wpadliśmy w zasadzkę zorganizowaną przez ludzi Reivicha, przypomniałem sobie, jak złapałem za kikut, a potem podniosłem skrwawioną dłoń do oczu, beznadziejnie zaprzeczając temu, iż część mojego ciała została usunięta jak pas zaanektowanego terytorium.

Jeśli pominąć fakt, że nie mnie się to przydarzyło.

Zebra i ja padliśmy w róg pojazdu, spleceni w nieprzystojnym uścisku. Ani śladu Voronoffa, ani żadnej części jego ciała. Atakowały mnie fale bólu, ale gdy zacząłem na to zwracać uwagę, doszedłem do wniosku, że ból nie jest aż tak ostry, by sygnalizował złamanie kości.

Wagonik kołysał się i trzeszczał. Poza tym wokół panowała niezwykła cisza, słychać było tylko nasze oddechy i pojękiwania Zebry.

— Tanner? — Patrzyła przez wąskie szparki opuchniętych oczu. — Co się stało?

— Zaatakowano nas — odparłem. Nie zauważyła wcześniej, że towarzyszy nam drugi wagonik, i niczego w ogóle się nie spodziewała. Ja natomiast byłem na to duchowo przygotowany. — Najprawdopodobniej ciężką bronią promieniową. Chyba tkwimy w Baldachimie.

— Jesteśmy bezpieczni? — Skrzywiła się, próbując uwolnić nogę. — Ojej, strasznie głupie pytanie.

— Jesteś ranna?

— Chyba… chwileczkę. — Oczy Zebry, dotychczas szkliste, na sekundę zaszkliły się jeszcze bardziej. — Nie stało się nic takiego, co nie mogłoby poczekać parę godzin.

— Co zrobiłaś przed chwilą?

— Sprawdziłam swój obraz ciała. Czy nie mam uszkodzeń — powiedziała na odczepnego. — A ty, Tanner, jak się czujesz?

— Przeżyję. Zakładając, że w ogóle oboje przeżyjemy.

Pojazd szarpnął i zaczął zsuwać się pionowo w dół, dopóki coś go nie zatrzymało. Nie patrzyłem w rozwartą paszczę w podłodze, ale Mierzwa zdawała się bardzo odległa, jakbym oglądał plan miasta z odległości wyciągniętej ręki. Kilka niżej położonych odnóg Baldachimu zagradzało widok; były rachityczne i niezamieszkane, i służyły jedynie temu, by wzmocnić wrażenie niezwykłej wysokości. Za dymną przegrodą poruszyły się cienie i wagonik również się poruszył.

— Ktoś nas chyba wyratuje? — pytała Zebra.

— Wątpię, żeby ktoś chciał się wtrącać do incydentu, który wygląda na prywatne porachunki. — Wskazałem na ściankę działową. — Przynajmniej jeden z nich tam przeżył. Powinniśmy się ruszyć, nim zrobią coś, czego pożałujemy. Na przykład, nim nas zastrzelą.

— Gdzie mamy się ruszyć? Spojrzałem w dziurę w podłodze.

— Nie mamy zbyt wielkiego wyboru.

— Oszalałeś!

— Niewykluczone. — Uklęknąłem na brzegu dziury, rozpostarłem ramiona, by zanurzyć w nią głowę. — Szaleństwo jest tu na miejscu.

Opuszczałem się w otwór, stopami dotknąłem sękatego zakończenia gałęzi, o którą zaczepił wagonik. Gałąź była cienka, a my tkwiliśmy prawie na jej końcu, gdzie zwężała się do wąsa czepnego, delikatnego jak szczypiorek. Odzyskałem równowagę i pomogłem Zebrze wyjść, choć gdy wyciągnęła swoje długie nogi, prawie nie potrzebowała mojej pomocy.

Zebra popatrzyła w górę na wiszący zniszczony pojazd: dach był stopiony i przypalony, pozostało tylko jedno teleskopowe ramię, poskręcane, zaczepione niepewnie gdzieś na wyższej gałęzi. Wydawało się, że wystarczy lekki wietrzyk, by całość runęła w Mierzwę. Quirrenbach i drugi mięśniak, zamknięci w przedziale, mocowali się z drzwiami zablokowanymi przez wystającą gałąź.

— Voronoff jeszcze żyje — powiedziałem.

Pełzł cierpliwie po nieco grubszym odcinku gałęzi; już wcześniej musiał tam spaść.

— Co zamierzasz?

— Nic — odparłem. — Nie dojdzie zbyt daleko.

Strzał oddano z chirurgiczną precyzją — chciano raczej dać coś do zrozumienia, i to tak, by nie niszczyć gałęzi. Voronoffa to powstrzymało, ale jak na razie nie patrzył w naszą stronę.

Zebra spojrzała w górę, gdzie w masie gałęzi konstrukcyjnych znajdowała się osoba, która przed chwilą strzeliła. Stała z lekko wysuniętym biodrem, kolbę ciężkiego karabinu oparła na wypukłym udzie.

Chanterelle przewiesiła sobie broń przez plecy i zaczęła schodzić po zaimprowizowanej drabinie ze złączonych gałęzi. Powyżej parkował jej wagonik — nietknięty — a z niego na konar wyszło trzech na ciemno ubranych typów, uzbrojonych w jeszcze potężniejsze karabiny, po czym ustawili się, by ją ubezpieczać, gdy ona schodziła na nasz poziom.


* * *

Początkowo była to mała rzecz — fosforyzująca plama na ekranie głębokiego radaru. Oznaczała jednak spory obiekt. Po raz pierwszy od opuszczenia Flotylli mieli coś przed sobą — nie tylko pustkę kosmosu. Sky zwiększył moc promienia i skoncentrował fazowy układ antenowy na obszarze, skąd wróciło echo.

— To „Caleuche”. Tam nie może być nic innego — stwierdził Gomez, pochylony za plecami Skya.

— Może widzimy kawałek porzuconego złomu — powiedział Norquinco.

— Nie. — Sky obserwował, jak antena fazowa wydobywała szczegóły i plama nabierała gęstości i kształtu. — Za duży jak na złom. Sądzę, że to statek-widmo. Nic innego tych rozmiarów nie mogłoby lecieć naszym śladem.

— Jak duży?

— Dość szeroki — odparł Sky — ale nie mogę oszacować długości. Długa oś ma taki kierunek jak nasza, jakby statek nadal w pewnym stopniu nawigował. — Sky naciskał klawisze, przyglądając się uważnie liczbom wyskakującym obok echa. — Szerokość jest dokładnie taka jak statku Flotylli. Również ten sam profil — radar wyłapuje nawet pewne asymetrie tam, gdzie spodziewamy się wysuniętych klastrów anten na sferycznym dziobie. Statek raczej nie rotuje, z jakiegoś powodu musieli wyłączyć obroty.

— Może znudziła ich grawitacja. Jak daleko są od nas?

— Szesnaście tysięcy klików. A ponieważ przelecieliśmy pół sekundy świetlnej, jest nieźle. Dotrzemy do nich za parę godzin przy minimalnym zużyciu paliwa.

Omawiali to przez kilka minut. Zgodzili się, że najwłaściwsze będzie powolne, spokojne podejście. Statek utrzymywał swą oś równolegle do osi statków Flotylli, więc nie mogli uważać go za dryfujący, martwy kadłub. Miał pewną autonomię. Sky wątpił, czy na pokładzie jest żywa załoga, ale musiał brać taką ewentualność pod uwagę. Przynajmniej mogły tam nadal funkcjonować automatyczne systemy obronne, a te mogą potraktować wrogo zbliżający się niezapowiedziany statek.

— Możemy się przecież zapowiedzieć — stwierdził Gomez. Sky pokręcił głową.

— Idą z nami cicho przez prawie cały wiek i ani razu nie spróbowali się z nami porozumieć. Pomyślisz, że to paranoja, ale to dowodzi, że nie są zbyt zainteresowani gośćmi, nawet zapowiedzianymi. Przypuszczam, że na pokładzie nikogo nie ma, ale działają niektóre urządzenia: zabezpieczają antymaterię i zapewniają, że statek nie oddryfuje zbyt daleko od Flotylli.

— Wkrótce się dowiemy, gdy tylko znajdzie się w zasięgu wzroku — powiedział Norquinco. — Wtedy przyjrzymy się uszkodzeniom.

Następne dwie godziny płynęły bardzo wolno. Sky zmodyfikował trajektorię, by znaleźli się z jednej strony statku i by radar fazowy mógł wychwycić jakiś profil wzdłużny statku. Wynik ich nie zaskoczył: „Caleuche” odpowiadał profilowi statku z Flotylli — niemal idealnie, z wyjątkiem drobnych, lecz intrygujących różnic.

— Może to ślady uszkodzeń — powiedział Gomez. Spojrzał na echo radaru, jaśniejsze teraz, ale na ekranie nie było niczego innego i ta pustka podkreślała jeszcze ich izolację. Nie było reakcji innych statków Flotylli, żadnego znaku, że pozostałe statki coś dostrzegły. — Jestem niemal rozczarowany.

— Naprawdę?

— Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie będzie to coś bardziej osobliwego.

— A statek-widmo ci nie wystarczy? — Sky znów zmodyfikował kurs statku, by zbliżyć się do obiektu z drugiej strony.

— Tak, ale teraz, gdy wiemy, co to takiego, wykluczyliśmy wiele możliwości. Wiesz, o czym myślałem? Że to statek wysłany z Ziemi znacznie później od całej Flotylli, szybszy i bardziej zaawansowany technicznie. Miałby nas śledzić z bezpiecznej odległości, by nas obserwować i interweniować, gdyby stało się coś naprawdę poważnego.

Sky usiłował przyjąć pogardliwą minę, ale w duchu podzielał wątpliwości Gomeza. A jeśli okaże się, że na „Caleuche” nie ma żadnych użytecznych materiałów i nie znajdą sposobu na wykorzystanie jego antymaterii? Jest wprawdzie obiektem legendarnym, ale to nie oznacza, że zawiera coś ważnego. Sky pomyślał o oryginalnym „Caleuche”, statku-widmie, który pływał po wodach południowego Chile; na jego pokładzie zmarli wiecznie odprawiali ponurą uroczystość, posyłając w ocean smutną muzykę akordeonu; ale gdy tylko ludzie natknęli się na ten statek, miał on magiczną zdolność zmieniania się w pokrytą wodorostami skałę lub w dryfujący bal drewna.

Może właśnie teraz napotkają tylko coś takiego?

Pod koniec drugiej godziny zostali nagrodzeni: zobaczyli słaby zarys statku. To rzeczywiście był statek Flotylli — mógł to równie dobrze być na przykład „Santiago”, ale „Caleuche” w ogóle nie miał świateł. Oświetlili go szperaczami promu i z odległości kilkuset metrów musieli się zadowolić męczącym oglądaniem w danej chwili jednego wycinka kadłuba.

— Kabina dowodzenia wygląda na nietkniętą — powiedział Gomez, gdy reflektor przesuwał się po wielkiej kopule na dziobie statku. Widzieli ciemne plamy okien i otworów czujników, anten komunikacyjnych wystających z owalnych wgłębień, ale żadnych oznak, że ktoś tam jest, żadnych śladów energii. Przednia część półkuli była upstrzona niezliczonymi kraterkami zderzeniowymi, ale podobne miał „Santiago” i na pierwszy rzut oka zniszczenia „Caleuche” wyglądały równie niegroźnie.

— Polećmy wzdłuż osi — powiedział Gomez. Norquinco przeglądał w tym czasie plany konstrukcyjne starego statku.

Sky trochę podkręcił napęd. Powoli lecieli przy kopule dowodzenia, potem w pobliżu walcowatego modułu, w którym powinny się znajdować magazyny i promy „Caleuche”. Wszystko wyglądało jak należy; nawet bramy wejściowe były umieszczone w tych samych miejscach.

— Nie widzę poważniejszych uszkodzeń — stwierdził Gomez.

— Myślałem, że radar pokazał…

— Tak, pokazał, ale z drugiej strony. Zrobimy pętlę do sekcji napędu i wrócimy.

Powoli wędrowali wzdłuż osi, kręgi światła szperaczy przesuwały się na ciemnym tle kadłuba. Mijali rzędy modułów spaczy. Sky zaczął je liczyć, sądząc, że może któregoś brakuje, ale zaraz się zorientował, że to nie ma sensu — były wszystkie, nienaruszone. Poza drobnymi otarciami statek wyglądał tak jak w chwili startu.

— Jednak coś tu jest nie tak. — Gomez usilnie wpatrywał się w kadłub.

— Ja nic takiego nie widzę — odparł Sky.

— Mnie też się wydaje normalny — potwierdził Norquinco, podnosząc na chwilę wzrok znad swoich znacznie bardziej interesujących danych.

— Wygląda jak rozmazany. Wy tego nie widzicie?

— To kwestia kontrastu — stwierdził Sky. — Twoje oczy nie potrafią zanalizować różnicy między oświetlonymi a ciemnymi częściami kadłuba.

— Może i tak.

Zamilkli, nie chcąc przyznać, że Gomez ma rację i rzeczywiście coś z „Caleuche” jest nie w porządku. Sky pamiętał opowieść Norquinco: żaglowiec-widmo potrafił się otoczyć mgłą, by nikt go wyraźnie nie widział. Na szczęcie Norquinco nie przypomniał teraz tej historii, bo Sky by tego nie zniósł.

— Nie ma podczerwieni przy modułach spaczy — powiedział w końcu Gomez, gdy przebyli prawie całą drogę wzdłuż osi.

— To zły znak. Gdyby kasety nadal były czynne, widzielibyśmy podczerwień z układów chłodzących. Nie da się niczego oziębić, jeśli się w innym miejscu nie wypuszcza ciepła. Momios chyba nie żyją.

— To się ciesz — odparł Sky. — Chciałeś mieć statek-widmo, to go masz.

— Sky, na nim nie ma duchów. Po prostu dużo umarłych ludzi.

Dotarli do końca osi, gdzie łączyła się ona z jednostką napędową. Teraz podlecieli bliżej, na dziesięć, piętnaście metrów, i widok kadłuba powinien być bardzo ostry, ale nie dało się zaprzeczyć obserwacji Gomeza. Mieli wrażenie, że oglądają statek przez pochlapaną szybę. Wszelkie kontury były rozmyte, z wyjątkiem granicy między kadłubem a przestrzenią. Jakby statek lekko się nadtopił, a potem znów zestalił.

To nie było w porządku.

— Nie widać większych uszkodzeń sekcji silnikowej — zauważył Gomez. — W środku nadal musi być zamknięta antymateria trzymana w zamknięciu resztkową mocą.

— Ale nie ma żadnych oznak zasilania. Ani jedna lampa się nie pali.

— Więc statek wyłączył wszystkie nieistotne systemy, ale antymateria przecież musi być wewnątrz. Czyli nasza wyprawa nie jest zupełnie bezowocna.

— Obejrzyjmy go z drugiej strony. To tam jest coś nie w porządku.

Ostro skręcili za rozwartymi paszczami dyszy. Gomez miał oczywiście rację — bez wątpienia antymateria musiała tam być. Gdyby silniki statku wybuchły jak na „Islamabadzie”, nic by z niego nie pozostało — tylko w kosmosie znalazłoby się trochę nietypowych dodatkowych pierwiastków śladowych. Nadal chyba wystarcza antymaterii do wyhamowania lotu, a układy bezpieczeństwa butli najprawdopodobniej nadal normalnie funkcjonują. Sky już planował, że jego ludzie wykorzystają tę antymaterię, eksperymentując tu na miejscu, testując silniki „Caleuche” w sposób, w jaki nigdy by się nie odważyli na własnym statku — spróbują wydusić z nich jak najefektywniejsze działanie. Mogą również wykorzystać statek-widmo jako olbrzymi stopień rakiety, przywiązać ją do „Santiago” i nadzwyczajnie poprawić jego krzywą hamowania, potem porzucić „Caleuche”, nadal mającego znaczną prędkość. Najbardziej jednak przemawiała do Skya trzecia możliwość: zdobyć tu doświadczenie z antymaterią, potem przetransportować zbiornik z antymaterią na „Santiago”, podłączyć go do ich własnego systemu. Dzięki temu nie zmarnuje się paliwa na hamowanie bezużytecznej masy. Co więcej: wszystko dałoby się zachować w tajemnicy.

Teraz posuwali się z drugiej strony kadłuba. Z radaru wiedzieli, że mogą się tu spodziewać pewnej asymetrii, ale gdy zobaczyli, co to takiego, nie mogli uwierzyć własnym oczom. Gomez zaklął cicho, Sky tylko powoli skinął głową. Na całej długości, od sferycznego mostka do końca sekcji silnikowej, statek wyglądał jak trędowaty, pokryty okropną pianą owalnych pęcherzy upakowanych gęsto jak żabi skrzek. Bez słowa przyglądali się kadłubowi, usiłując zrozumieć, co to takiego.

Gomez odezwał się pierwszy:

— Stało się tu coś dziwnego. I mnie się to nie podoba, Sky.

— Myślisz, że mnie się podoba? — odparł Sky.

— Odlećmy stąd — powiedział Norquinco i tym razem Sky posłuchał go bez sprzeciwu. Sterował silnikami, odsuwając prom dwieście metrów od kadłuba. W milczeniu obserwowali statek i Skyowi ten widok coraz bardziej kojarzył się z pęcherzami na ciele, z ropiejącym strupem na skórze.

— Zobacz, Sky — Gomez coś pokazywał — coś jest przyczepione do kopuły mostka. Nie należy do statku.

— To inny statek — zauważył Sky.

Podlecieli bliżej, nerwowo kłując szperaczami ciemną masę. W bąbelkowatej warstwie chorego kadłuba dostrzegli mniejszy, zdrowy statek, rozmiarów takich samych jak ich prom i niemal identycznego kształtu. Różnił się tylko oznaczeniami i pewnymi szczegółami.

— Cholera, ktoś nas uprzedził — powiedział Gomez.

— Niewykluczone. Ale równie dobrze może tu być od dziesięcioleci — rzekł Sky.

— On ma rację — poparł go Norquinco. — To raczej nie jest żaden z naszych.

Podsunęli się ostrożnie, obawiając się pułapki, ale tamten prom wyglądał na równie martwy jak sam statek. Był przycumowany do „Caleuche” trzema linami, które wystrzelono, by zamocowały się w kadłubie penetrującymi zaczepami. Należały do standardowego wyposażenia promu, ale Sky nigdy się nie spodziewał, że zobaczy je zastosowane w ten sposób. Z drugiej strony kadłuba były przecież sprawne śluzy dokujące, więc dlaczego prom z nich nie skorzystał?

— Podwieź nas bardzo powoli — powiedział Gomez.

— Robię to, nie widzisz?

Ale dokowanie w opuszczonym promie okazało się trudne: ich własne silniki odpychały go, a gdy oba pojazdy w końcu się zetknęły, odbyło się to znacznie gwałtowniej, niż Sky oczekiwał. Uszczelnienia śluzy wytrzymały i Sky mógł przekierować trochę ich napędu do drugiego promu i wzbudzić jego uśpione układy. Poszło mu to dość łatwo, ale promy wszystkich statków były całkowicie kompatybilne.

Światła zapłonęły i w śluzie po obu stronach zaczęło się wyrównywać ciśnienie.

Wszyscy trzej włożyli skafandry i przypięli specjalne czujniki i sprzęt komunikacyjny oraz wzięli po karabinie, każdy z domontowaną przez Skya latarką. Sky samotrzeć ruszył przodem przez łączący oba promy tunel. Wynurzyli się w oświetlonej kabinie, pozornie identycznej jak ta, którą właśnie opuścili. Nie było tu pajęczyn ani warstw kurzu, sugerujących, że upłynęło sporo czasu od chwili, gdy statek został opuszczony.

W środku znaleźli jednak ciało.

Martwe, w skafandrze. Żaden z nich nie chciał dłużej niż trzeba przyglądać się wyszczerzonej czaszce za szybą hełmu. Człowiek ten nie zmarł śmiercią gwałtowną. Siedział spokojnie na miejscu pilota, ramiona w skafandrze skrzyżował na udach, palce w rękawiczkach były złożone jak do modlitwy.

— Oliveira. — Gomez przeczytał plakietkę na hełmie. — Nazwisko portugalskie. Musiał pochodzić z „Brazylii”.

— Dlaczego tu umarł? — spytał Norquinco. — Miał zasilanie i mógł wrócić.

Sky wskazał na displej stanu.

— Mógł mieć zasilanie, ale na pewno nie miał już paliwa. Musiał je całkowicie zużyć, gdy leciał tu w pośpiechu.

— No i co z tego? Wewnątrz „Caleuche” jest na pewno kilkadziesiąt promów. Mógł pozbyć się tego i wrócić innym.

Stopniowo wypracowali hipotezę roboczą na temat tego, skąd ten człowiek tu się wziął. Nie słyszeli o Oliveirze, ale przecież on pochodził z innego statku i na pewno zniknął wiele lat temu.

Oliveira musiał dowiedzieć się o „Caleuche”, może nawet w ten sam sposób co Sky — narastające pogłoski przekształciły się w konkret. Postanowił cofnąć się i sprawdzić, co statek-widmo ma do zaoferowania, spodziewał się zysków dla swej załogi albo dla siebie. Potajemnie wziął prom i pomknął, zużywając dużo energii. Może szybkość wymusiły na nim okoliczności — miał mało czasu, a nie chciał, by zauważono jego obecność. Ryzyko wydawało się umiarkowane: przecież spodziewał się znaleźć na „Caleuche” paliwo oraz inne promy, i bez problemu wrócić do domu.

A jednak problemy się pojawiły.

— Tu jest wiadomość. — Norquinco patrzył na jeden z displejów.

— Co takiego?

— Mówię przecież: wiadomość. Chyba od… niego. — I nim Sky zdążył zadać pytanie, Norquinco pobrał plik, przepuścił go przez kilka protokołów i skierował do skafandrów; głos szedł kanałami komunikacyjnymi, a obraz wyświetlał się przeziernie. Duch Oliveiry unosił się w kabinie. Miał na sobie ten sam skafander, w którym mężczyzna umarł, ale szyba hełmu była uniesiona, widzieli więc twarz. Młody, ciemnoskóry, w oczach miał przerażenie i rezygnację.

— Chyba się zabiję — mówił po portugalsku. — Właśnie, to jedyne sensowne działanie. Na moim miejscu też byście to zrobili. Nie wymaga to szczególnej odwagi z mojej strony. Znam dziesiątki sposobów popełnienia bezbolesnego samobójstwa w skafandrze kosmicznym. Mówiono mi, że niektóre z nich są nie tylko bezbolesne, ale nawet przyjemne. Wkrótce się przekonam. Powiedzcie mi, czy umarłem z uśmiechem na twarzy. Mam taką nadzieję. Wszystko inne nie byłoby fair, prawda?

Sky musiał się skupić, by zrozumieć portugalskie zdania, ale dał sobie radę — należał do służby bezpieczeństwa i opanował inne języki Flotylli, a portugalski był znacznie bliższy castellano niż arabski.

— Zakładam, że — kimkolwiek jesteście — przybyliście tu z tego samego powodu co ja. Z czystej chciwości. Nie winię was za to, ale przyjmijcie moje pokorne przeprosiny, jeśli jesteście tu z innego, nieskończenie bardziej altruistycznego powodu. Choć czemuś w to wątpię. Wy też słyszeliście o statku-widmie i zastanawialiście się, co cennego ma na pokładzie. Suponuję, że nie przeliczycie się tak jak ja i nie chodzi wam o paliwo. A może już popełniliście ten błąd i dokładnie wiecie, o czym mówię, bo byliście w środku? Ale jeśli potrzebujecie paliwa i jeszcze nie byliście w środku… cóż, bardzo mi przykro, czeka was rozczarowanie. O ile to słowo oddaje to, co mam na myśli. — Zamilkł i spojrzał na górę swej kamizeli z systemem podtrzymywania życia. — Ponieważ ten statek nie jest tym, czego oczekujecie. To coś nieskończenie mniej. I nieskończenie więcej. Wiem to, bo byłem w środku. Obaj byliśmy.

— Obaj? — spytał Sky. Oliveira odpowiedział, jakby go słyszał.

— Czyżbyście jeszcze nie znaleźli Laga? Wspominałem o Lagu? Powinienem, przepraszam. Był moim dobrym przyjacielem, ale teraz sądzę, że przez niego się zabiję. Nie mogę wrócić do domu bez paliwa, a gdybym poprosił o paliwo, zostałbym powieszony za to, że w ogóle się tu wybrałem. Nawet jeśli „Brazylia” by mnie nie skazała na karę śmierci, zrobiłyby to inne statki. Nie, nie mam wyjścia. Ale to właśnie Lago mnie przekonał. Biedny, biedny Lago. Posłałem go, by poszukał paliwa. Naprawdę bardzo mi przykro. — Odnieśli wrażenie, że patrzy im wszystkim prosto w oczy, jakby nagle został wyrwany z zadumy. Każdemu z nich z osobna. — Czy już wam mówiłem, że jeśli możecie, powinniście natychmiast stąd uciekać? Nie jestem pewien, czy mówiłem.

— Wyłącz to draństwo — powiedział Sky.

Norquinco zawahał się, ale posłuchał, i duch Oliveiry zawisł między nimi, zamrożony w monologu.

Загрузка...