Kiedy epizod się skończył, spacerowałem po holu dworca, aż znalazłem namiot, gdzie na kilka minut mogłem wynająć telefon. Teraz, kiedy miejskie sieci danych — eleganckie i szybkie — przestały funkcjonować, wszyscy polegali na telefonach. Nastąpiła pewnego rodzaju degradacja społeczeństwa, w którym maszyny wzniosły kiedyś sztukę komunikacji na poziom pozbawionej wysiłku niemal telepatii, ale obecnie telefony stały się modnym dodatkiem stroju. Biedni ich nie mieli, więc bogaci nosili ostentacyjnie aparaty, im większe i bardziej rzucające się w oczy, tym lepiej. Wypożyczony telefon wyglądał jak prymitywna, wojskowa krótkofalówka: masywne, czarne, trzymane w ręku urządzenie z wyskakującym ekranem, dającym obraz dwuwymiarowy, oraz macierzą zdrapanych guzików, oznaczonych kanazjańskimi literami.
Spytałem faceta wypożyczającego telefony, jak się połączyć z numerem orbitalnym i z numerami w Baldachimie; udzielił mi długich i zawikłanych wyjaśnień; trudno było zapamiętać wszystkie szczegóły. Numer orbitalny był łatwiejszy, bo już go znałem — wygrawerowano go na karcie wizytowej Żebraków, którą zostawiła mi siostra Amelia — ale zanim się dodzwoniłem, musiałem przejść przez cztery czy pięć humorzastych warstw sieciowych.
Żebracy prowadzili swoje interesy w interesujący sposób. Utrzymywali więzi z wieloma klientami, gdy ci już dawno opuścili Hospicjum Idlewild. Niektórzy z tych klientów, po zdobyciu wysokiej pozycji, rewanżowali się Żebrakom — przekazywali darowizny, które pozwalały habitatowi zachować płynność finansową. Ale nie tylko o to chodziło. Żebracy liczyli na to, że klienci będą do nich wracali po dodatkowe usługi, po informacje i po dane, uzyskane w wyniku czegoś, co mogło być tylko opisane jako bardzo uprzejmy rodzaj szpiegostwa. W ich interesie leżało zatem, by łączność z nimi była jak najłatwiejsza.
Musiałem wyjść ze stacji w deszcz i dopiero wtedy telefon zdołał się włączyć w resztki miejskiego systemu danych. Ale upłynęło wiele sekund zająkliwych prób, nim ustaliła się trasa informacyjna do Hospicjum, a kiedy nasza rozmowa się rozpoczęła, przerywały ją znaczące opóźnienia i zaniki, gdyż pakiety danych odbijały się rykoszetem w przestrzeni okołoyellowstońskiej, od czasu do czasu wypryskując po parabolicznym łuku, by nigdy nie powrócić.
— Brat Aleksy z Lodowych Żebraków. Jak poprzez ciebie mogę służyć Bogu?
Na ekranie pojawiła się chuda twarz z wystającą dolną szczęką. Oczy mężczyzny błyszczały pełną spokoju dobrotliwością, jak u sowy. Zauważyłem, że jedno z tych oczu otacza ciemno-fioletowy siniak.
— No, no — powiedziałem. — Brat Aleksy. Co się stało? Upadłeś na motykę?
— Nie jestem pewien, czy rozumiem, przyjacielu.
— Cóż, potrząsnę twoją pamięcią. Nazywam się Tanner Mirabel. Przeszedłem przez Hospicjum kilka dni temu, z „Orvieto”.
— Ja… nie jestem pewny, czy sobie przypominam, bracie.
— Dziwne. Nie pamiętasz, jak wymienialiśmy w jaskini śluby? Zazgrzytał zębami, cały czas utrzymując dobrotliwy pół uśmiech.
— Nie… przykro mi. Zupełna pustka w tej sprawie. Ale proszę, mów dalej.
Miał na sobie habit Lodowych Żebraków. Ręce splótł na brzuchu. W tle prezentowano mi widok wspinających się tarasowo winnic, które wznosiły się wyżej i wyżej, aż zakręcały nad głową, skąpane w odbitym świetle ekranów słonecznych habitatu. Małe chaty alpejskie i miejsca odpoczynku pstrzyły tarasy — klocki zimnej bieli wśród bujnej zieleni, niczym góry lodowe na słonym morzu.
— Muszę porozmawiać z siostrą Amelią — oznajmiłem. — Była dla mnie bardzo dobra podczas mego pobytu i zajmowała się moimi sprawami osobistymi. Zdaje się, że jesteście znajomymi?
Nadal roztaczał atmosferę miłego spokoju.
— Siostra Amelia to jedna z naszych najczulszych dusz. Nie dziwię się, że pragniesz wyrazić jej swą wdzięczność. Ale obawiam się, że jest pilnie zajęta w kriokryptach. Może ja mógłbym — na swój sposób — ją zastąpić, choć wiem, że moja służba nie będzie nawet w najmniejszym stopniu równa oddaniu, jakiego udzieliłaby panu siostra Amelia?
— Czy zrobiłeś jej krzywdę, Aleksy?
— Niech ci Bóg wybaczy.
— Daj spokój z odgrywaniem pobożnisia. Jeśli zrobiłeś jej krzywdę, skręcę ci kark. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? Powinienem był to zrobić, kiedy miałem okazję.
Przetrawiał to kilka chwil.
— Nie, Tanner… — odpowiedział wreszcie — nie zrobiłem jej krzywdy. Czy to cię satysfakcjonuje?
— Więc daj mi Amelię.
— Cóż to takiego pilnego, że musisz rozmawiać z nią, a nie ze mną?
— Wiem z rozmów, które prowadziliśmy, że siostra Amelia miała do czynienia z mnóstwem osób przechodzących przez Hospicjum i chciałbym wiedzieć, czy kiedykolwiek miała do czynienia z panem… — Już miałem powiedzieć „Quirrenbachem”, ale ugryzłem się w język.
— Przepraszam, nie dosłyszałem nazwiska.
— Nieważne. Po prostu połącz mnie z Amelią.
Zawahał się, a potem poprosił, żebym powtórzył swoje imię.
— Tanner — powiedziałem, zgrzytając zębami.
Zachował się tak, jakby dopiero co nas sobie przedstawiono.
— Proszę o chwilkę twojej, hm… cierpliwości, bracie. Spojrzenie nadal było to samo, ale w jego głosie pojawiła się nutka napięcia. Podniósł rękaw swego habitu i odsłonił brązową bransoletę, do której mówił, bardzo cicho i chyba językiem specyficznym tylko dla Żebraków. Wpatrywałem się w widniejący na bransolecie obraz, ale był on bardzo mały i widziałem jedynie różową plamę, która mogła być ludzką twarzą, w szczególności twarzą siostry Amelii. Nastąpiło pięć czy sześć sekund przerwy, po których Aleksy opuścił rękaw fartucha. — I co?
— Nie mogę się z nią połączyć bezpośrednio, bracie. Ona pielęgnuje sorbetowe… chorych. Odmawiam z bólem każdemu, kiedy jest tym zajęta. Ale poinformowano mnie, że szukała cię równie usilnie, jak ty poszukujesz jej.
— Szukała mnie?
— Gdybyś zechciał zostawić wiadomość, gdzie Amelia może się z tobą skomunikować…
Przerwałem połączenie, zanim Aleksy skończył wypowiadać zdanie. Wyobraziłem sobie, jak stoi w winnicy, gapiąc się ponuro na martwy ekran, a jego słowa powoli zanikają. Nie udało mu się mnie wyśledzić. Ludzie Reivicha prawdopodobnie sięgnęli również do Żebraków. Czekali na mnie, aż wznowię kontakt i przez nieuwagę zdradzę im swoje położenie.
Niemal im się udało.
Po kilku minutach odnalazłem numer Zebry. Pamiętałem, że przedstawiła się jako Taryn, zanim odkryła mi swe imię wykorzystywane przez jej kolegów z ruchu sabotażystów. Nie miałem pojęcia, czy Taryn jest popularnym imieniem w Chasm City, ale tym razem szczęście mi sprzyjało — ludzi o takim imieniu było tylko kilkoro. Nie musiałem telefonować do wszystkich, bo telefon wyświetlił mi mapę miasta i tylko jeden numer znajdował się w okolicach rozpadliny. Połączyłem się z nim znacznie szybciej niż z Hospicjum, choć nie natychmiast. Rozmowę przerywały zakłócenia, jakby sygnał musiał się przeciskać przez międzykontynentalny kabel telegraficzny, a nie jedynie skakać przez kilka kilometrów nasączonego smogiem powietrza.
— Tanner, gdzie jesteś? Dlaczego wyszedłeś?
— Ja… — Przerwałem. Już miałem ją poinformować, że jestem na Dworcu Centralnym. Zresztą wszystko wyjaśniał widok za moimi plecami. — Nie, lepiej będzie jeśli nie powiem. Ufam ci, Zebro, ale jesteś zbyt blisko Gry. Lepiej, żebyś nie wiedziała.
— Myślisz, że cię wydam?
— Nie, choć nie miałbym pretensji, gdybyś to zrobiła. Ale nie mogę ryzykować, że ktoś dowie się o mnie za twoim pośrednictwem.
— Kto jeszcze miałby się dowiadywać? Słyszałam, że dość gruntownie zająłeś się Waverlym. — Jej pasiasta twarz wypełniała ekran, monochromatyczny odcień skóry zakłócał róż krwi w oczach.
— Bawił się w Grę po obu stronach. Musiał wiedzieć, że wcześniej czy później zostanie za to zabity.
— Mógł być sadystą, ale był jednym z nas.
— Co miałem robić? Mile się uśmiechnąć i poprosić, żeby przestali? — Ciepły szkwał ostrzejszego deszczu smagnął z nieba. Zakryłem ręką telefon i przeszedłem pod okap budynku, by się schronić. Wizerunek Zebry tańczył niczym odbicie w wodzie. — Jeśli cię to ciekawi, nie miałem żadnych osobistych pretensji do Waverly’ego. Nic, czego nie naprawiłaby ciepła kula.
— Z tego, co słyszałam, nie użyłeś kuli.
— Postawił mnie w sytuacji, w której zabicie go było moją jedyną szansą. I jeśli by cię to interesowało, zrobiłem to skutecznie. — Oszczędziłem jej szczegółów opisu Waverly’ego odnalezionego przeze mnie na ziemi. Gdyby wiedziała, że został obrany przez Mierzwowców, niczego by to nie zmieniło.
— Potrafisz całkowicie o siebie zadbać, prawda? Zastanawiałam się nad tym, gdy znalazłam cię w tamtym budynku. Zazwyczaj oni nie dochodzą aż tak daleko. A już z pewnością nie z raną postrzałową. Kim jesteś, Tannerze Mirabelu?
— Kimś, kto usiłuje przeżyć — powiedziałem. — Przepraszam, że zabrałem ci różne rzeczy. Zaopiekowałaś się mną, jeśli znajdę sposób rekompensaty, odwdzięczę się.
— Nie musiałeś nigdzie iść — oznajmiła Zebra. — Powiedziałam, że oferuję ci azyl, aż Gra się skończy.
— Ale musiałem się zająć pewną sprawą.
To był błąd. Zebra nie musiała wiedzieć o Reivichu. Teraz jednak zachęciłem ją do spekulacji, co też takiego może wyciągnąć człowieka z bezpiecznej kryjówki.
— Niemal wierzę, kiedy obiecujesz, że mi wszystko zwrócisz — odparła. — Nie wiem dlaczego, ale myślę, że dotrzymujesz słowa, Tanner.
— Masz rację — powiedziałem. — I kiedyś przez to zdechnę.
— A cóż to ma znaczyć?
— Nieważne. Czy dzisiaj wieczorem odbywa się polowanie? Jeśli tak, musisz coś o tym wiedzieć.
— Jest — odpowiedziała po chwili zastanowienia. — Ale czyżbyś nie dostał jeszcze nauczki, Tanner? Masz szczęście, że żyjesz.
Uśmiechnąłem się.
— Chyba Chasm City jeszcze mnie dostatecznie nie znudziło.
Zwróciłem wypożyczony telefon i rozważyłem swoje możliwości. Ciągle w myślach widziałem twarz Zebry, słyszałem jej głos. Czemu do niej zadzwoniłem? Nie miałem powodu, z wyjątkiem przeprosin, a nawet one były bezcelowe. Gest mający raczej uspokoić sumienie niż pomóc kobiecie, którą okradłem. Zdawałem sobie doskonale sprawę, że moje wredne zachowanie ją dotknie i że w przewidywalnej przyszłości nie zdołam się jej odwdzięczyć. A jednak coś kazało mi zadzwonić i kiedy próbowałem dokopać się do swoich głębszych motywów, znajdowałem tylko uczucia i impulsy: pamięć jej zapachu, śmiechu, linii pośladków, widoku pasków na jej plecach, które zniekształcały się i odprężały, kiedy odtaczała się ode mnie po miłosnym akcie. Zatrzasnąłem pokrywkę schowka z tymi myślami, jakby było pełne żmij…
Wmieszałem się z powrotem w bazarowy tłum; harmider uciszył moje myśli, kazał się skoncentrować na chwili obecnej. Nadal miałem pieniądze. Jak na Mierzwę, wciąż byłem bogaczem, choć w Baldachimie były to grosze. Rozpychałem się, porównałem ceny i znalazłem pokój do wynajęcia kilka przecznic dalej, na oko w jednej z mniej zniszczonych dzielnic.
Nawet według norm Mierzwy pokój był podły: sześcian narożny chwiejącej się ośmiopiętrowej przybudówki, wzniesionej u stóp większej konstrukcji. Z drugiej strony sama narośl wyglądała na bardzo starą i stabilną. Dorobiła się własnej pasożytniczej warstwy obrostów w formie drabin, klatek schodowych, poziomych pomostów, przewodów odwadniających, krat i zwierzęcych klatek. Mimo że kompleks nie należał do najbezpieczniejszych w Mierzwie, przetrwał już kilka lat i mało prawdopodobne, by uznał moje przybycie za sygnał do zawalenia się. Dostałem się do pokoju przez serię drabin i pomostów. Moje stopy przesuwały się nad lukami w plecionkowatej bambusowej podłodze, a poziom ulicy wydawał się położony zawrotnie nisko. Pokój oświetlały lampy gazowe, choć zauważyłem, że inne części kompleksu wyposażono w elektryczność. Dostarczały jej brzęczące bez przerwy generatory na metan, umieszczone gdzieś w dole. Ich odgłos wściekle współzawodniczył z lokalnymi grajkami ulicznymi, obnośnymi handlarzami, muezinami, przekupniami i zwierzętami. Wkrótce jednak przestałem zauważać dźwięki, a kiedy zaciągnąłem story w pokoju, zapadła znośna ciemność.
Jedynym meblem w pomieszczeniu było łóżko; niczego więcej nie potrzebowałem.
Usiadłem na nim i myślałem o minionych wydarzeniach. Na pewien czas uwolniony od haussmannowych epizodów, wspominałem te, które dotychczas przeżyłem, analizując je z chłodnym, klinicznym dystansem.
W wizjach było coś nieprawidłowego.
Przybyłem tu, by zabić Reivicha, a jednak — niemal przypadkowo — natknąłem się na coś poważniejszego, czego kształt wcale mi się nie podobał. Nie chodziło tylko o epizody z Haussmannem. Rozpoczęły się dość normalnie — niezbyt się z nich cieszyłem, ale ponieważ wiedziałem mniej więcej, jaką formę przybiorą, potrafiłem je znieść.
Przynosiły jednak coś innego, niż przewidywałem.
Sny — teraz raczej epizody, gdyż zaczęły nachodzić mnie na jawie — odkrywały historię głębszą: dodatkowe zbrodnie, o których nikt nawet Skya nie podejrzewał. Chodziło o przedłużoną egzystencję infiltratora; o szósty statek — bajkowy „Caleuche” — i o fakt, że Tytus Haussmann wierzył, że Sky jest jednym z nieśmiertelnych. Ale przecież Sky Haussmann nie żył, prawda? Przecież widziałem jego ukrzyżowane ciało w Nueva Valparaiso! Nawet jeśli to ciało podrobiono, wszyscy wiedzieli, że w czasie ciemnych dni po lądowaniu został schwytany, uwięziony, sądzony, skazany i stracony, na oczach ludu.
Więc skąd się wzięły moje wątpliwości, czy umarł naprawdę?
To tylko wirus indoktrynujący miesza ci w głowie, powiedziałem sobie.
Ale Sky nie był jedynym problemem, który niepokoił mnie przed zaśnięciem.
Spoglądałem na prostokątne pomieszczenie, na jakiś loch czy wilczy dół. Stałem na balkonowej galerii obserwacyjnej, w pomieszczeniu oślepiająco białym, ściany i podłogę pokrywały lśniące kafelki. Zarzucono je jednak wielkimi, błyszczącymi zielonymi paprociami i kunsztownie ułożonymi gałęziami drzew, tworzącymi tableau dżunglowej roślinności. A na podłodze leżał mężczyzna.
Myślałem, że rozpoznaję to pomieszczenie.
Mężczyzna zwinął się w pozycji embrionalnej, nagi, jakby umieszczono go tam i pozwolono mu się obudzić. Bladą skórę pokrywał połyskliwy pot, niczym lukier. Stopniowo uniósł głowę i otworzył oczy, rozejrzał się i powoli spróbował wstać, ale potknął się i upadł, w pozycji podobnej do poprzedniej. Nie mógł stać, gdyż jedna noga kończyła się czystym, bezkrwawym kikutem tuż powyżej kostki — jak zaszyty koniec kiełbasy. Znowu spróbował i tym razem zdołał dobrnąć do ściany. Podskakiwał na jednej nodze, aż stracił równowagę. Na twarzy miał wyraz niewyobrażalnego strachu. Zaczął krzyczeć, krzyczał coraz głośniej.
Patrzyłem, jak drży. A potem coś poruszyło się po drugiej stronie pomieszczenia, w ciemnej wnęce, umieszczonej w jednej z białych ścian. To coś poruszało się powoli i po cichu, ale mężczyzna miał świadomość obecności tego i teraz jego krzyki stały się piskami, jak piski zarzynanej świni. Ta rzecz wynurzyła się z alkowy po drugiej stronie pomieszczenia, opadając w zwitek ciemnych splotów, grubych jak ludzkie udo. Stworzenie poruszało się leniwie, już uniosło głowę z kapturem, sprawdzając powietrze, a jednak dalsza jego część nadal wydostawała się z alkowy. Teraz krzyki człowieka przerywały nagłe chwile ciszy, gdy nabierał tchu. Ten kontrast tylko potęgował grozę. A ja nie czułem nic, czekałem tylko na wynik, kiedy hamadriada sunęła ku mężczyźnie, a on nie mógł nigdzie uciec.
Obudziłem się, zlany potem.
Po pewnym czasie wyszedłem na ulice. Przespałem większość popołudnia i choć nie czułem się odświeżony — z pewnością w mym umyśle panował większy zamęt niż przedtem — przynajmniej zmęczenie nie czyniło ze mnie kaleki. Szedłem przez Mierzwę, mijali mnie piesi, ryksze, ustrojstwa napędzane parą lub metanem; przejeżdżające okazjonalne palankiny, wolantory lub linówki, nigdy jednak nie zatrzymujące się na dłużej. Zauważyłem, że przyciągałem mniejszą uwagę niż wtedy, gdy po raz pierwszy pojawiłem się w mieście. Nieogolony, ze zmęczonymi oczyma zapadłymi w oczodoły, wyglądałem teraz bardziej na mieszkańca Mierzwy.
Podwieczorni przekupnie ustawiali stragany, niektórzy już wywieszali latarnie, przygotowując się na zmierzch. Niekształtny, robakowaty sterowiec przepływał dostojnie nad głowami, ktoś przypięty do gondoli pod spodem wykrzykiwał przez megafon jakieś hasła. Rozbite neonowe obrazy migały na ekranie projekcyjnym zawieszonym poniżej gondoli. Usłyszałem jakby wezwanie muezina. Niosło się nad Mierzwą, wzywając wiernych do modlitwy czy innych rytuałów. A potem zobaczyłem człowieka o zwisających, nabitych klejnotami uszach, którego ruchomy stragan obwieszono małymi wiklinowymi koszami pełnymi węży wszelkich możliwych rozmiarów i kolorów. Kiedy obserwowałem, jak otwiera klatkę i szturcha ciemnego węża, a jego zwoje poruszają się niezręcznie, pomyślałem o białym pokoju z mego snu. Obecnie wiedziałem, że to szyb, gdzie Cahuella trzymał niemal dorosłą. Zadrżałem i zastanawiałem się, cóż taki sen mógł znaczyć.
Później kupiłem broń.
W odróżnieniu od karabinu, który ukradłam Zebrze, nie była ona nieporęczna i nie rzucała się w oczy. Był to mały pistolet, który wygodnie mogłem wsunąć do jednej z kieszeni mojego płaszcza. Produkcji pozaświatowej. Strzelał pociskami z lodu: kulami z lodu z czystej wody, przyśpieszonymi do szybkości ponaddźwiękowej. Przyśpieszał je fartuch trzymający, prowadzony w lufie szeregiem pulsacji pól magnetycznych. Główną zaletą takiej broni była możliwość doładowania jej z dowolnego źródła rozsądnie czystej wody, choć pistolet działał najlepiej ze starannie wstępnie zamrożonym magazynkiem naboi, w dostarczonym przez producenta krioklipie. Pociski się roztapiały, co niemal całkowicie utrudniało identyfikację właściciela pistoletu. W sumie pistolet stanowił doskonałe narzędzie dla zabójcy. Nie miało znaczenia to, że pociski nie wyszukiwały same celu i nie przebijały wszystkich pancerzy. Coś tak absurdalnie potężnego jak karabin Zebry miało sens jako narzędzie zabójstwa jedynie wówczas, gdybym miał okazję zabić Reivicha z odległości pół miasta, co było nieprawdopodobne. Nie przewidywałem takiego zabójstwa: siedzisz przy oknie, mrużysz oczy, patrząc w teleskopowy celownik wysokoenergetycznego karabinu i czekasz, aż cel znajdzie się na skrzyżowaniu linii, a jego wizerunek faluje za kilometrami mgiełki nagrzanego powietrza. To zawsze miało być zabójstwo, przy którym wchodzisz do pokoju i załatwiasz ofiarę jedną kulą z bliska, z tak bliska, by widzieć białka rozszerzonych strachem oczu.
Na Mierzwę spadł mrok. Poza ulicami w obszarze bezpośrednio otaczającym bazary ruch pieszy się przerzedził, a cienie rzucane przez wypiętrzone korzenie Baldachimu zaczęły nabierać charakteru ponurej groźby.
Musiałem pracować.
Dzieciak kierujący rykszą mógł być tym samym, który przedtem zabrał mnie w Mierzwę, albo mógł być to jego całkowicie wymienialny brat. Miał tę samą awersję do planowanego celu podróży i również nie chciał mnie zawieźć, gdzie chciałem, dopóki nie osłodziłem propozycji obietnicą hojnego napiwku. Nawet wtedy miał opory, ale jednak wyruszyliśmy, przemierzając ciemniejące mokradła miasta, w tempie sugerującym, że rykszarz chce jak najprędzej zakończyć podróż i wrócić do domu. Trochę z tej nerwowości udzieliło się i mnie, gdyż odruchowo sięgałem ręką do kieszeni płaszcza, by na pocieszenie poczuć zimną masę broni, dodającą otuchy jak najlepszy z talizmanów.
— Czego ty chcieć, pan? Wszyscy wiedzieć, to niedobra część Mierzwy, lepiej zostać poza, ty sprytny.
— To właśnie wciąż mi ludzie powtarzają — odparłem. — Lepiej załóż, że nie jestem tak inteligentny, jak się wydaje.
— Ja to nie mówić, pan. Ty płacić dużo pięknie, ty dużo sprytny facet. Ja dawać dobra rada, to wszystko.
— Dzięki, ale moja rada dla ciebie: po prostu kierować i uważać na drogę. I zostaw mi całą resztę.
To zamykało konwersację, bo nie byłem w nastroju do czczych pogawędek. Obserwowałem, jak ciemniejące pnie budynków przepływają w tył, a ich deformacje zaczynają nabierać jakiejś niesamowitej normalności. Ogarnęło mnie dziwne poczucie, że właśnie w ten sposób będą ostatecznie wyglądać wszystkie miasta.
Istniały części Mierzwy względnie wolne od Baldachimu i części, gdzie Baldachim osiągał swą gęstość maksymalną, tak że całkowicie zasłaniał samą Moskitierę i kiedy słońce stało w zenicie, do ziemi nie przenikało najmniejsze jego światło. Uważano, że to najgorsze rejony Mierzwy: obszary trwałej nocy, gdzie zbrodnia była jedynym znaczącym prawem i gdzie mieszkańcy rozgrywali gry nie mniej krwawe i okrutne, jak te ulubione przez ich współziomków na górze. Nie zdołałem namówić małego rykszarza, by zawiózł mnie w serce dzielnicy slumsów, więc zgodziliśmy się, że wyrzuci mnie na granicy tej strefy. Trzymałem dłoń w kieszeni, na pistolecie pociskowym.
Przez kilka minut brnąłem w głębokiej po kostki deszczówce, aż dotarłem do ściany budynku, znanego mi z opisu Zebry. Skuliłem się w niszy, dającej pewną ochronę przed deszczem. Potem czekałem, czekałem i czekałem, aż ostatnie wątłe ślady światła dziennego znikną ze sceny i wszystkie cienie zleją się w spisku, w jeden wielki obejmujący miasto całun ponurej szarości.
A potem czekałem, i znowu czekałem.
Noc spadła na Chasm City. Nade mną zapalił się Baldachim, ramiona połączonych konstrukcji popstrzyły się światełkami niczym jarzące się maski fosforyzujących morskich stworzeń. Obserwowałem linówki sunące w plątaninie — kiedy przenosiły się z liny na linę, ich ruch przypominał skakanie kamyków rzuconych na wodę. Minęła godzina, poprawiałem swą pozycję kilkadziesiąt razy, nie znajdując wygodnej — zawsze po kilku minutach chwytały mnie skurcze. Wyjąłem pistolet, celowałem wzdłuż lufy i nawet pozwoliłem sobie na luksus zmarnowania naboju, strzelając w bok budynku naprzeciwko. Przewidywałem odrzut i nabierałem wyczucia co do celności broni. Nikt mnie nie niepokoił i wątpiłem, czy ktoś jest tu na tyle blisko, by słyszeć wysokie dźwięki strzałów z pistoletu.
Jednak w końcu przybyli.