DWADZIEŚCIA SZEŚĆ

Wagonik opadał dwie czy trzy przecznice ode mnie: opływowy i czarny jak polerowany węgiel, z pięcioma składającymi się na dachu teleskopowymi ramionami. Boczne drzwi z trzaskiem się otworzyły i wypadło z nich pięcioro ludzi, dzierżąc broń — w porównaniu z którą mój własny pistolecik wydawał się kiepskim żartem. Zebra poinformowała mnie wcześniej, że dziś wieczorem schodzi polowanie, choć nie było w tym nic nadzwyczajnego. Polowania stanowiły raczej normę niż wyjątek. Po intensywnych namowach zdradziła mi prawdopodobne miejsce krwawych igraszek. Mnóstwo osób doczepiło się do tej imprezy — moja udana ucieczka zrujnowała doskonałą nocną rozrywkę płacącym podglądaczom i teraz chcieli to nadrobić.

— Powiem ci, gdzie to jest — oznajmiła w końcu. — Ale wykorzystaj tę informację, by trzymać się od tego z daleka. Zrozumiano? Raz cię wyratowałam, Tannerze Mirabelu, ale zawiodłeś moje zaufanie. To boli i nie nastraja mnie zbyt dobrze do ponownej pomocy.

— Wiesz, co zrobię z tą informacją, Zebro.

— Tak, chyba wiem. Przyznaję, że nigdy mnie nie okłamałeś. Ty rzeczywiście jesteś człowiekiem swego słowa, prawda?

— Niezupełnie jestem tym, za kogo mnie uważasz. — Czułem, że muszę jej to wyznać, jeśli jeszcze się sama tego nie domyśliła.

Powiedziała mi, który sektor wybrano na polowanie. Obiekt został już nabyty i wyposażony w implant — czasami w ciągu jednej nocy robili kilka rajdów i trzymali ofiary uśpione, aż nadejdzie ich kolej w Grze.

— Czy komuś kiedyś udało się uciec, Zebro?

— Tobie, Tanner.

— Nie, mówię o prawdziwych ucieczkach, bez pomocy sabotażystów. Czy się zdarzają?

— Czasami. Może nawet częściej, niż ci się wydaje. Nie dlatego, że ofierze udaje się przechytrzyć goniących, ale ponieważ organizatorzy niekiedy na to pozwalają. W przeciwnym wypadku stałoby się to nudne, prawda?

— Nudne?

— Nie byłoby elementu losowego. Baldachimowcy zawsze by wygrywali.

— Rzeczywiście, to byłoby niedopuszczalne — powiedziałem.

Patrzyłem teraz, jak myśliwi brną w deszczu, omiatając bronią teren przed sobą, jak ich zamaskowane twarze obracają się nerwowo, badając każdy kąt i każdą szparę. Cel musiał zostać zrzucony w tej strefie kilka minut wcześniej, cichy, może nawet nie w pełni obudzony; podobnie tamten nagi mężczyzna w pokoju z białymi ścianami, powoli przytomniał, uświadamiając sobie, że dzieli kwaterę z czymś niesamowitym.

Byli to dwaj mężczyźni i dwie kobiety. Kiedy podeszli bliżej, zobaczyłem, że ich maski to kombinacja dekoracji teatralnej i sprzętu użytkowego. Obie kobiety nosiły maski kotów: długie, zwężające się kocie źrenice, napakowane wyspecjalizowanymi soczewkami. Miały pazurzaste rękawice i kiedy ich czarne peleryny z wysokimi kołnierzami się rozchyliły, zauważyłem, że również ich ubranie ma wzór tygrysich pasów i panterzych plam. Potem zdałem sobie sprawę, że nie są to wcale ubrania, ale ich własna futrzasta skóra syntetyczna, a pazurzaste rękawice nie są wcale rękawicami, lecz gołymi dłońmi. Jedna z kobiet wyszczerzyła zęby w uśmiechu, błysnęła kłami w klejnotach, dzieląc się z przyjaciółmi jakimś okrutnym dowcipem. Mężczyźni nie byli tak ostentacyjnie zmodyfikowani, a ich zwierzęce osobowości wyrażały się tylko w kostiumach. Bliżej stojący myśliwy nosił niedźwiedzią głowę, a jego własna twarz wyzierała spod niedźwiedziej górnej szczęki. Na obliczu jego towarzysza widniało dwoje brzydkich, fasetkowych owadzich oczu, stale chwytających i odbijających światło zawieszonego w górze Baldachimu.

Poczekałem, aż znaleźli się dwadzieścia metrów od mojej kryjówki, a potem nagle przebiegłem im drogę w niskim, krabim przysiadzie, przekonany, że żadne nie zdąży wycelować broni. Miałem słuszność, choć okazali się lepsi, niż sądziłem, i skosili wodę tuż za mymi piętami. Nie zdołali mnie dosięgnąć; znalazłem schronienie po drugiej stronie ulicy.

— To nie on — usłyszałem jednego z myśliwych, chyba kobietę. — Nie tu miał być.

— On czy nie on, wiem tylko, że prosi się o dobry strzał. Rozejdźcie się wachlarzem, dostaniemy to gówienko.

— Mówię ci, to nie on! Tamten powinien być trzy przecznice na południe. A nawet jeśli to on, dlaczego miałby wychodzić z kryjówki?

— Bo zaraz byśmy go wyciągnęli, ot co.

— Był za szybki. Mierzwowcy zwykle nie są tacy szybcy.

— Masz więc dodatkowe urozmaicenie. Narzekasz? Wyjrzałem ostrożnie ze swojej niszy. Błyskawica akurat teraz rozbłysła. Ujrzałem ich w pełnym świetle.

— Właśnie go zobaczyłam! — krzyknęła druga kobieta, a ja usłyszałem jęk wyładowania energetycznego, a z nim trzaski broni pociskowych i tryskającego w ciemności ognia.

— Miał jakieś dziwne oczy — powiedziała pierwsza kobieta. — Żarzyły się!

— Teraz masz pietra, Chanterelle.

To był głos jednego z mężczyzn — może tego niedźwiedziowatego — teraz już bardzo bliski. Jeszcze trzymałem w umyśle ich obraz, wypalony w mojej pamięci, ale zmodyfikowałem go: przesunąłem wszystkich do miejsc, które — posłuszni mojej intuicji, jak aktorzy idący za wskazówkami reżysera — powinni zająć. Potem ruszyłem z ukrycia, wyciskając trzy strzały, trzy precyzyjne piski z pistoletu, ledwie korygując swój cel, bo widok, jaki zobaczyłem, prawie się pokrywał z obrazem w mojej głowie. Strzelałem nisko, kładąc trzech strzałami w udo i rozmyślnie chybiając w czwartego. Potem rzuciłem się z powrotem za ścianę.

Kiedy oberwiesz w udo, nie stoisz. Może sobie to wyobraziłem, ale chyba usłyszałem trzy oddzielne pluski, gdy tamci pacnęli w wodę. Choć nie miałem pewności, ponieważ druga rzecz, jaką rzadko robi postrzelony w udo, to zachowanie milczenia. Rana, którą otrzymałem zeszłej nocy, była w porównaniu z tym umiarkowanie mało bolesna, wykonana precyzyjnie promieniową bronią pojedynkową z bardzo wąskim rozrzutem. A przecież raczej nie cieszyło mnie tamto doświadczenie.

Oceniałem, że trzej powaleni zasadniczo wypadli z gry i nie zdołają skutecznie mnie namierzyć, nawet jeśli broń nadal znajduje się w ich zasięgu. Mogą oddać w moją stronę kilka przypadkowych strzałów, ale — podobnie jak kobieta, która postrzeliła mnie w udo — musieliby celować dość precyzyjnie, bo tego wymagał typ ich sprzętu. Co do czwartego myśliwego, miałem pewne plany, dlatego właśnie nie jęczał w kałuży ciepłego deszczu.

Wyszedłem z ukrycia, starając się trzymać pistolet na widoku — wyczyn nie lada, zważywszy na jego rozmiary. Żałowałem, że nie wspiera mnie teraz moralnie ogromny karabin Zebry.

— S… stop — powiedziała kobieta. — Stój, bo cię powalę. Stała ode mnie jakieś trzynaście metrów, broń skierowała mniej więcej w moją stronę. Panna panterza skórka z plamistą kocią maską. Teraz jednak jej ruchy straciły uprzednią kotowatość.

— Odłóż tę zabawkę — powiedziałem. — Albo pomogę ci ją odłożyć.

Gdyby rzuciła okiem na obrażenia swych skamlących przyjaciół, może przyszłoby jej do głowy, że jestem nieprzeciętnie dobrym strzelcem i potrafię zrealizować swoją groźbę. Zamiast tego nieznacznie podniosła kąt strzału i widziałem, jak podtrzymujące broń przedramię napina się, jakby oczekując odrzutu.

Wobec tego wypaliłem pierwszy, a jej pistolet, kręcąc się, wyleciał z jej ręki z melodyjką rykoszetujących lodowych pocisków. Zawyła cicho jak pies, szybko sprawdzając, czy nadal ma palce dłoni.

Czułem się obrażony. Co ona sobie myśli? Że ma do czynienia z amatorem?

— Dobrze — powiedziałem. — Odłożyłaś ją. Jak mądrze. Zaoszczędzi mi to fatygi przestrzelenia ci nerwu ręki. Teraz zostaw swoich szczylowatych znajomków i pomaszeruj z powrotem do pojazdu.

— Są ranni, ty sukinsynu.

— Spójrz na to z jaśniejszej strony. Mogliby być martwi. — A to ich czeka, pomyślałem, jeśli wkrótce nie otrzymają pomocy. Woda wokół nich już przyjmowała złowróżbną wiśniową barwę.

— Rób co ci mówię — dodałem. — Maszeruj do linówki i ruszamy stąd. Jak już będziemy w powietrzu, zawołasz pomoc.

Oczywiście, jeśli będą mieli szczęście, ktoś z Mierzwy dotrze do nich pierwszy.

— Kawał gówna z ciebie — odparła. — Kimkolwiek jesteś. Kierując pistolet to na kobietę, to na jej jęczących przyjaciół, poczłapałem między leżącymi ciałami, bacząc na nie kątem oka.

— Mam nadzieję, że żaden z nich nie ma implantów — powiedziałem. — Ponieważ słyszałem, że ludzie z Mierzwy lubią obierać i nie jestem pewien, czy przykładają się wtedy do wypełniania niezbędnych papierów.

— Gówno jesteś.

— Czemu tak cię denerwuję? Tylko dlatego że miałem czelność się bronić?

— Nie jesteś celem — powiedziała. — Nie wiem, ktoś ty taki, ale nie jesteś celem.

— A ty kim jesteś? — Starałem sobie przypomnieć jedyne imię, które padło między kwartetem myśliwych. — Chanterelle? To twoje imię? Bardzo arystokratyczne. Założę się, że twoja rodzina siedziała wysoko w Demarchii, zanim Belle Epoque spłynęła brzuchem do góry.

— Nie wyobrażaj sobie, że coś rozumiesz z mojego życia.

— Jakby mi na tym zależało. — Pochyliłem się i podniosłem jedną ze strzelb. Spojrzałem na displejowe kartusze, by się upewnić, czy nadal funkcjonuje. Zasadniczo miałem sytuację pod kontrolą, ale dręczyło mnie poczucie — nieokreślone, choć dość wyraźne — że jeszcze ktoś schował się za główną grupą i w tej chwili patrzy na mnie przez celownik wysoko energetycznego i niesportowo celnego sprzętu. Próbowałem jednak nie okazywać podenerwowania.

— Obawiam się, że was wrobiono, Chanterelle. Tutaj. Spójrz na moją skroń… Widzisz? Rana po implancie. Ale on nigdy dobrze nie funkcjonował. — Ryzykowałem, zakładając, że Waverly, nim zginął, dokonał wszczepienia implantu kolejnej ofierze albo też wszczepiał je, raptownie mianowany, równie arogancki zastępca.

— Zostaliście oszukani. Ten człowiek pracował dla sabotażystów. Chciał wciągnąć was w pułapkę, więc implant został tak zmodyfikowany, że śledzenie miejsca pobytu już nie było dokładne. — Uśmiechnąłem się zarozumiale, choć nie miałem pojęcia, czy taka rzecz jest w ogóle możliwa technicznie.

— Myśleliście, że jestem o kilka przecznic stąd, więc nie podejrzewaliście zasadzki. Nie spodziewaliście się także, że będę uzbrojony, ale oto niekiedy wpadasz na niedźwiedzia. — Spojrzałem na jej niedźwiedziowatego przyjaciela. — Nie, przepraszam, pomyłka. Dzisiaj to ja dostałem niedźwiedzia.

Mężczyzna rzucił się w wodzie, zaciskając dłonie wokół uda. Zaczął coś mówić, ale uciszyłem go kopniakiem.

Chanterelle prawie dotarła do czarnego klina linówki. Powodzenie mojego planu zależało w dużej mierze od tego, czy wagonik tam będzie, ale dopiero teraz poczułem pewność, że ryzyko się opłacało i że w środku nikt się nie chowa.

— Wsiadaj — powiedziałem. — I nie próbuj żadnych sztuczek. Poczucie humoru nie jest moją najmocniejszą stroną.

Wagonik miał bogaty wystrój, cztery luksusowe kasztanowe fotele, połyskujący panel sterowniczy i dobrze zaopatrzony barek w ścianie, obok stojaka ze lśniącą bronią i trofeami. Trzymając pistolet wycelowany w kark Chanterelle, zmusiłem ją, by podniosła pojazd.

— Spodziewam się, że masz na myśli jakiś konkretny cel podróży — powiedziała.

— Tak, ale na razie chcę, żebyś nabrała pięknej wysokości i krążyła. Możesz pokazać mi miasto, jeśli chcesz. Wymarzona noc na takie wycieczki.

— Masz rację — oznajmiła Chanterelle. — Poczucie humoru nie jest twoją najmocniejszą stroną. W gruncie rzeczy jesteś tak dowcipny jak Parchowa Zaraza. — To powiedziawszy, z irytacją wyznaczyła kurs i wprowadziła wagonik w kołysanie. Po czym powoli obróciła się ku mnie. — Kim naprawdę jesteś i czego ode mnie chcesz?

— Powiedziałem, kim jestem — kimś, kogo wciągnięto do waszej gierki, by ją uatrakcyjnić, nieco wyrównując szanse.

Ręka szybko dotknęła mojej skroni — dowód albo zuchowatości, albo znacznej głupoty, zważywszy, że tuż przy jej czaszce dymałem pistolet gotowy do strzału.

Potarła miejsce, gdzie Dominika wycięła implant myśliwski.

— Nie ma go tam — zauważyła. — Jeśli był kiedykolwiek.

— Więc Waverly okłamał również mnie. — Obserwowałem jej twarz w oczekiwaniu nietypowej reakcji, ale przywołanie przeze mnie nazwiska mężczyzny nie wywołało u niej zaskoczenia. — Może nigdy nie włożył tam żadnego urządzenia.

— Więc kogo ścigaliśmy?

— Skąd mam wiedzieć? Nie używacie przecież implantów do śledzenia ofiary, prawda? Czy też może nastąpiła jakaś modyfikacja, o której nie miałem pojęcia?

Wagonik zanurkował teraz, przeskakując między kablami, które znajdowały się troszeczkę za daleko. Poczułem mdłości, ale Chanterelle nawet nie drgnęła.

— Czy masz coś przeciwko temu, bym wezwała pomoc dla przyjaciół?

— Czuj się jak u siebie — odpowiedziałem.

Telefonując, zachowywała się bardziej nerwowo niż wcześniej. Opowiedziała bajkę, jakoby zeszli do Mierzwy, by zrobić zdjęcia do filmu dokumentalnego, i wtedy ją i jej przyjaciół napadła z zasadzki banda złych młodocianych świń. Mówiła to z takim przekonaniem, że prawie sam w to uwierzyłem.

— Nie mam zamiaru cię krzywdzić — oznajmiłem, ale czy zabrzmiało to wiarygodnie? — Potrzebuję tylko od ciebie pewnych informacji. Informacji natury bardzo ogólnej, których dostarczenie nic ci nie zaszkodzi. A potem chcę, byś mnie zabrała w pewne miejsce Baldachimu.

— Nie ufam ci.

— Czemu miałabyś mi ufać? I nie proszę cię, byś mi ufała. Nie stawiam cię w sytuacji, w której zaufanie do mnie jest choćby w najmniejszym stopniu istotne. Ja tylko celuję pistoletem w twoją głowę i wydaję ci rozkazy. — Oblizałem wargi, spragnione i suche. — Albo to zrobisz, albo twój mózg przyozdobi wnętrze tego wagonika. Więc masz łatwy wybór.

— Co chcesz wiedzieć?

— Opowiedz mi o Grze, Chanterelle. Słyszałem wersję Waverly’ego, a to, co mówił, brzmiało rozsądnie, chcę być jednak pewien, że ogarniam całość.

— Okazało się, że Chanterelle jest elokwentna. Część tej elokwencji przypisałem naturalnej skłonności do współpracy, właściwej ludziom z przystawionym do głowy pistoletem. Ale chyba wynikało to raczej z faktu, że Chanterelle lubiła dźwięk własnego głosu; był to bardzo miły głos wychodzący z bardzo ładnych ust.

— Pochodziła z rodu Sammartinich, którzy, jak się dowiedziałem, stanowili jeden z większych klanów w przedzarazowej strukturze władzy. Genealogią sięgali aż do epoki Amerikano. Rodziny, które mogły prześledzić swoje dziedzictwo tak daleko w przeszłość, cieszyły się wielkim poważaniem; stanowiły odpowiednik rodziny królewskiej w społeczeństwie Belle Epoąue.

— Jej rodzina miała powiązania z najsłynniejszym klanem: z Sylveste’ami. Wspomniałem, co Sybilline powiedziała mi o Calvinie, człowieku, który wskrzesił zapomniane i zdyskredytowane techniki skanowania neuralnego, które pozwalały żywym na translacje — w efekcie zabójcze — w nieśmiertelne symulacje komputerowe samych siebie.

— Oczywiście, Transmigranci nie przejmowali się naprawdę, że podczas skanowania ich ciała ulegają zniszczeniu. Ale kiedy same symulacje zaczynały zawodzić, nikt nie był już taki szczęśliwy. W pierwszej fali Transmigrantów było siedemdziesięciu dziewięciu ochotników — osiemdziesięciu, jeśli wliczyć w to samego Calvina — i większość tych symulacji przestała funkcjonować znacznie wcześniej, nim zaraza zaatakowała logiczne substraty, na których bazowały procesy obliczeniowe. By upamiętnić zmarłych, zbudowano rozległy i ponury Pomnik Osiemdziesiątki w centrum miasta, gdzie kapliczki tych, którzy odeszli, pielęgnowali ci krewni, którzy zachowali cielesną powłokę. Po nadejściu zarazy pomnik stoi nadal.

— Rodzina Chanterelle Sammartini była wśród upamiętnionych.

— Ale mieliśmy szczęście — powiedziała tonem niemal gawędziarskim. — Skany Sammartinich były wśród tych pięciu procent, które się nie zepsuły, a ponieważ moja babka i ojciec mieli wcześniej dzieci, nasza linia przetrwała w postaci cielesnej.

— A więc jej rodzina rozgałęziła się — jedna jej nić rozprzestrzeniała się w symulacji, a druga w tym, co śmiesznie nazywamy realnością. I dla Chanterelle Sammartini było to coś normalnego, jak posiadanie rodziny w dalekim kraju czy innej części układu.

— Ponieważ nie było śladów choroby — mówiła — nasza rodzina wspierała dalsze badania, podjąwszy je tam, gdzie Calvin skończył. Nasze związki z domem Sylveste’ów zawsze były bliskie i mieliśmy dostęp do większości ich danych badawczych. Wkrótce potem nastąpiły przełomowe odkrycia. Pojawiły się nie-zabójcze tryby skanowania. — Ton jej głosu zmienił się na kłótliwy. — Po co ta wiedza? Jeśli nie jesteś Mierzwowcem, musisz być Baldachimowcem. W takim razie wiesz wszystko, co ci mówię.

— — Dlaczego zakładasz, że nie jestem Mierzwowcem?

— — Jesteś sprytny, a przynajmniej nie beznadziejnie głupi. Nawiasem mówiąc, to nie komplement. Jedynie obserwacja.

— Widocznie myśl, że mogę być spoza układu, tak nie zgadzała się z akceptowanymi standardami Chanterelle, że w ogóle nie wzięła tego pod uwagę.

— Zabawiaj mnie po prostu rozmową. Czy kiedyś cię przeskanowano, Chanterelle?

— Teraz naprawdę popatrzyła na mnie jak na idiotę.

— Oczywiście.

— Interaktywne skany… jak je nazywacie?

— Symulacje poziomu alfa.

— Więc jakaś twoja symulacja działa obecnie gdzieś w mieście?

— Na orbicie, durniu. Technika, która umożliwiła skany, nigdy by nie przeżyła zarazy, gdyby jej nie odizolować.

— Oczywiście, jak głupio z mojej strony.

— Jeżdżę na górę sześć czy siedem razy do roku, by ją odświeżyć. To jak małe święto, wizyta w Azylu. To taki habitat, wysoko, powyżej Pasa Złomu, bezpieczny od wszystkich sporów zarazy. A potem skanuję się i moje ostatnie dwa czy trzy miesiące są asymilowane przez moją symulację, która już działa. Nie myślę już o niej jako o mojej kopii. Jest jak starsza i mądrzejsza siostra, która wie wszystko o wszystkim, co mi się kiedykolwiek przytrafiło. Tak jakby przez całe życie patrzyła mi przez ramię.

— To musi bardzo dodawać otuchy — powiedziałem. — Ta wiedza, że nawet kiedy umierasz, wcale nie umierasz naprawdę. Po prostu wyłączasz jeden tryb istnienia. Z wyjątkiem tego, że żaden z was nigdy nie umiera fizycznie, prawda?

— To mogło być prawdą przed zarazą. Teraz już nie jest.

Wspomniałem to, co opowiadała mi Zebra.

— A ty? Widać, że nie jesteś hermetykiem. Czy byłaś jedną z nieśmiertelnych, urodzoną z genami pozwalającymi na wyjątkowo długie życie?

— Mam geny nie najgorsze, jakie można odziedziczyć, jeśli to masz na myśli.

— Ale też nie najlepsze — zauważyłem. — Co oznacza, że nadal jesteś zależna od maszyn w twojej krwi i komórkach, które wciąż poprawiają drobne pomyłki natury. Mam rację?

— Wniosek nie wymaga zbytniego wysiłku umysłowego.

— A co się stało z maszynami po zarazie? — Spojrzałem w dół: mijaliśmy zawieszoną przezroczystą rurę linii kolejowej. Jedna z lokomotyw parowych o poczwórnej symetrii, ciągnąc sznurek wagonów, zmierzała przez noc, dążąc do którejś z oddalonych dzielnic miasta. — Czy kazałaś im się zniszczyć, zanim dosięgły je spory zarazy? Wnioskuję, że tak właśnie postąpiła większość osób waszego rodzaju.

— Co cię to obchodzi?

— Po prostu się zastanawiam, czy używasz Paliwa Snów, to wszystko.

Chanterelle jednak nie odpowiedziała mi bezpośrednio.

— Urodziłam się w 2339 roku. Mam sto siedemdziesiąt osiem lat standardowych. Widziałam cuda, których nawet sobie nie wyobrażasz, okropności, przed którymi kurczyłbyś się ze strachu. Grałam w Boga, zbadałam parametry tej gry, a potem wyszłam poza jej granice, jak dziecko, odrzucające zbyt prostą już dla siebie zabawkę. Widziałam, jak to miasto tysiące razy przesuwało się i zmieniało, piękniało z każdą transformacją, a nawet bardziej olśniewało, i widziałam, jak zamienia się w coś złego, ciemnego i zatrutego, i będę tu nadal, kiedy wydrapie ono sobie drogę z powrotem do światła, bez względu na to, czy potrwa to wiek, czy tysiąclecie. Sądzisz, że tak łatwo odrzuciłabym nie śmiertelność albo zamknęła się w śmiesznym metalowym pudle jak tchórzliwe dziecko? — Za kocią maską jej własne oczy o pionowych źrenicach ekstatycznie zapłonęły. — Nie, na Boga. Już piłam ten ogień, a tego pragnienia nie można zaspokoić nigdy.

— Czy rozumiesz podniecenie, kiedy bez ochrony spacerujesz sobie po Mierzwie, w tej obcości, i wiesz, że w środku nadal masz maszyny? To dzika podnieta. Jak chodzenie po ogniu lub pływanie z rekinami.

— Czy dlatego uczestniczysz w Grze? Ponieważ to jeszcze jedna dzika podnieta?

— A jak ci się wydaje?

— Wydaje mi się, że byłaś bardzo znudzona. Dlatego grasz, prawda? Tego dowiedziałem się od Waverly’ego. Nim zaatakowała zaraza, ty i twoi przyjaciele wypróbowaliście wszelkie dozwolone rozrywki, jakie oferowało wam społeczeństwo, przygody, które można by wyreżyserować lub zasymulowac, każdą grę czy wyzwanie intelektualne. — Spojrzałem na nią, oczekując zaprzeczenia. — Ale wam to nie wystarczało, prawda? Nigdy nie testowaliście swej własnej śmiertelności. Nigdy nie wystawialiście jej na próbę. Moglibyście oczywiście opuścić układ — jest tam mnóstwo niebezpieczeństw, rzeczy podniecających, okazji do zdobycia chwały — ale gdybyście to zrobili, zostawilibyście za sobą układy znajomych. Kulturę, w której dorastaliście.

— Nie tylko o to chodzi — rzekła Chanterelle. Widocznie chciała dobrowolnie dostarczyć informacji, myśląc, że źle osądzam jej środowisko. — Niektórzy z nas opuścili układ, ale wiedzieli, co odrzucają. Nigdy już nie będą skanowani. Ich symulacje nie będą mogły zostać zaktualizowane. W końcu tak odejdą od żyjącej kopii, że przestaną być kompatybilne.

— Skinąłem głową.

— Potrzebowali czegoś blisko domu. Czegoś w rodzaju Gry.

Sprawdzić się, dojść do krawędzi i sprowokować niebezpieczeństwo, ale w sposób kontrolowany.

— I to było dobre. Kiedy nadeszła zaraza i mogliśmy robić, co nam się podoba, zaczęliśmy wspominać, jak to jest, gdy się żyje.

— Ale w tym celu musieliście zabijać. Nawet nie mrugnęła.

— Nikogo, kto by na to nie zasłużył. Wierzyła w to.

— Podczas naszego lotu przez miasto zadawałem kolejne pytania, próbując wybadać, co Chanterelle wie o Paliwie Snów.

Obiecałem Zebrze, że pomogę jej pomścić śmierć siostry, więc musiałem uzyskać informacje o tej substancji i jej dostarczycielu, tajemniczym Gideonie. Jasne było, że Chanterelle używa Paliwa Snów, ale nie wiedziała o narkotyku nic więcej, niż inni, z którymi rozmawiałem na ten temat.

— Niech ułożę sobie pewne rzeczy w głowie. Czy przed zarazą ktoś kiedykolwiek wspominał o Paliwie Snów? — spytałem.

— Nie — odparła Chanterelle. — Nie zawsze się pamięta, jak to było przedtem, ale jestem pewna, że Paliwo Snów pojawiło się dopiero w ostatnich siedmiu latach.

— Czyli może mieć jakiś związek z zarazą, nie wydaje ci się?

— Nie rozumiem.

— To Paliwo Snów chroni cię przed zarazą i pozwala ci spacerować w Mierzwie z tymi wszystkimi pływającymi w tobie maszynami. To sugeruje, że te dwie rzeczy są ściśle związane. Że Paliwo rozpoznaje zarazę i potrafi ją zneutralizować, nie czyniąc szkody nosicielowi. To nie może być sprawa przypadku.

Chanterelle wzruszyła ramionami.

— Więc ktoś to musiał zaprojektować.

— W takim razie byłby to jeszcze jeden rodzaj nanomaszynerii, prawda? — Pokręciłem głową. — Niestety, nie wierzę, by ktoś mógł zaprojektować coś tak użytecznego. Nie tu i nie teraz.

— Skąd wiesz, jakie środki posiada Gideon.

— Nie wiem, ale ty mi dostarczysz informacji i od tego zaczniemy.

— Dlaczego tak cię to interesuje?

— Dałem komuś obietnicę.

— Więc muszę cię rozczarować. Nie wiem nic o Gideonie, nie znam osób, które by cokolwiek wiedziały. Musisz porozmawiać z kimś znajdującym się bliżej linii zaopatrzenia.

— Gdzie on działa, gdzie są jego laboratoria produkcyjne?

— Gdzieś w mieście, to wszystko.

— Jesteś tego pewna? Pierwszy raz spotkałem Paliwo Snów na… — urwałem, nie chcąc zdradzać, jak ożywiono mnie w Hospicjum Idlewild. — Nie na Yellowstone.

— Słyszałam, że nie wytwarza się go w Baldachimie.

— Więc w Mierzwie?

— Tak przypuszczam. — Zmrużyła oczy, pionowe źrenice stały się cienkie jak drzazgi. — A ty kim jesteś?

— Długo by wyjaśniać. Chyba jednak odgadłaś sprawy podstawowe.

Wskazała głową kontrolki.

— Nie możemy krążyć całą wieczność.

— Więc prowadź do Baldachimu. W jakieś miejsce publiczne, niezbyt daleko od Escherowskich Turni.

— Gdzie?

Pokazałem Chanterelle nazwę miejsca, którą dała mi Dominika, mając nadzieję, że choć nie wiem, czy to jakaś siedziba, czy cała dzielnica, moja ignorancja nie rzuca się zbytnio w oczy.

— Chyba nie znam tego miejsca.

— Mój palec się napina. Pogrzeb w pamięci, Chanterelle. A jeśli nie znajdziesz, to tutaj musi być gdzieś jakaś mapa. Może byś do niej zajrzała?

Niechętnie zrobiła, o co prosiłem. Wnioskowałem, że musi istnieć jakiś plan Baldachimu, nawet jeśli jest zagrzebany głęboko w procesorze linówki.

— Teraz sobie przypomniałam — powiedziała. Mapa wyświetlona na konsoli wyglądała jak powiększenie połączeń synaptycznych w części mózgu ludzkiego, zaetykietowanych raniącym oczy alfabetem kanazjańskim. — Nie znam zbyt dobrze tamtej dzielnicy. Zaraza przybrała tam dziwne formy. Dzielnica jest odmienna od reszty Baldachimu i niektórzy z nas jej nie lubią.

— Nie musisz jej lubić. Po prostu mnie tam zawieź. Półgodzinna jazda po lukach kopuły, okrążanie rozpadliny długim, falistym łukiem. Rozpadlinę postrzegało się jedynie jako nieobecność, krągłą czarną łatę w świetlistym kobiercu Baldachimu. Okrążona światłami konstrukcji peryferyjnych poza kopułą sprawiała wrażenie paszczy jakiegoś przydennego morskiego potwora, otoczonej fosforyzującą przynętą. Od czasu do czasu jakaś półkowata konstrukcja ukazywała się kilometr w dole. Ogromne miejskie linie pobierające sięgały jeszcze głębiej, wysysały powietrze, energię i wilgoć, ale nie były w ogóle widoczne. Nawet w nocy z paszczy ulatywały ciągłe ciemne wyziewy.

— Oto Escherowskie Turnie — powiedziała Chanterelle.

— Teraz rozumiem.

— Co takiego?

— Dlaczego ich nie lubisz.

Na obszarze kilku kilometrów kwadratowych, sięgając kilkaset metrów w górę, lasopodobna plątanina Baldachimu przybrała kształt bezładnej aglomeracji dziwacznych form krystalicznych, jak powiększony obiekt z podręcznika geologii albo jak mikrofotografia fantastycznie przystosowanego wirusa. Kolory były wspaniałe: róże, zielenie i błękity wydobyte oświetleniem wydrążonych pomieszczeń, placów i tuneli w ciągnących się strukturach kryształów. Wielkie uwarstwione płachty szarawego złota, jak muskowit, wznosiły się tarasami nad najwyższym poziomem Baldachimu. Kruche turkusowe osady z turmalinu wiły się iglicami. Różowawe pręty kwarcu przybierały rozmiary rezydencji. Kryształy przerastały się wzajemnie, ich złożone kształty zawijały się w sposób, którego żaden umysł nie mógłby przewidzieć ani celowo zaplanować. Patrzenie na Escherowskie Turnie niemal sprawiało ból.

— To szaleństwo.

— Większość jest pusta — wyjaśniła Chanterelle. — W innym wypadku nigdy nie mogłoby to wisieć tak wysoko. Wszystko, co się odłamało, zostało już przed laty wchłonięte przez Mierzwę. Spojrzałem w dół, pod wiszącą, rozświetloną krystaliczną bryłę, i zrozumiałem, co miała na myśli: klockowata, nazbyt geometryczna koncentracja Mierzwy wyglądała jak dywan z mchu pokrywającego gruzy zwalonego miasta.

— Czy jest w pobliżu jakiś teren publiczny, gdzie mogłabyś lądować?

— Właśnie to robię — wyjaśniła Chanterelle. — Choć nie wiem, co ci z tego przyjdzie. Nie możesz iść przez plac z pistoletem przystawionym do mojej głowy.

— Może ludzie uznają nas za żywy obraz i dadzą nam spokój.

— Czy na tym polega twój plan? — W jej głosie pobrzmiewało rozczarowanie.

— Nie, jest nieco bardziej skomplikowany. Na przykład ten płaszcz ma bardzo pojemne kieszenie. Wiem, że bez trudności mogę tam schować pistolet i wycelować w ciebie. A mieć przy tym taką minę, jakbym się bardzo cieszył ze spotkania z tobą.

— Mówisz serio, prawda? Masz zamiar przejść przez plac z pistoletem skierowanym w moje plecy.

— Wyglądałoby trochę głupio, gdybym ci celował w piersi. Jedno z nas musiałoby iść do tyłu, co byłoby niekorzystne. Moglibyśmy wpaść na któregoś z twoich przyjaciół.

Загрузка...