Wylądowaliśmy bez ceregieli.
Linówka Chanterelle zatrzymała się na półce z płaskiego metalu, przymocowanej na wspornikach do ściany Escherowskich Turni. Na półce stało jeszcze kilkanaście pojazdów, przeważnie linówek, ale była też para kręposkrzydłych wolantorów. Podobnie jak inne latające maszyny, które widziałem w mieście, miały kształt opływowy i sprawiały wrażenie przesadnie dostosowanych do lotu, zatem zbudowano je przed zarazą. Pilotowanie ich przez pogmatwaną gęstwę, którą stało się miasto, musiało być trudne, ale może właściciele po prostu lubili sobie polatać przez plątaninę. Może teraz traktowano to jak sport wysokiego ryzyka. Niektóre z pojazdów były prywatne, inne nosiły znaki firm taksówkowych. Ludzie wsiadali i wysiadali. Kilkoro stało na brzegu lądowiska i obserwowało resztę miasta przez ustawione na postumentach teleskopy. Wszyscy, bez wyjątku, mieli na sobie groteskowe stroje, bufiaste peleryny lub płaszcze, a także wystudiowanie dziwaczne nakrycia głów; burza kolorów i tekstur sprawiała, że nawet otaczająca architektura wydawała się nieco powściągliwa. Ludzie nosili maski lub skrywali się za eleganckimi wachlarzami i parasolkami. Prowadzili na smyczach zmodyfikowane zwierzęta domowe, nie poddające się żadnej znanej klasyfikacji, na przykład koty z grzebieniami jaszczurów. A niektórzy właściciele nawet przewyższali dziwacznością swoje zwierzęta. Niektórzy stali się w pełni czworonożnymi centaurami; inni — choć nadal posiadali kształty w zasadzie ludzkie — zdeformowali je do tego stopnia, że ich ciała wyglądały jak awangardowe rzeźby. Pewna kobieta tak sobie wydłużyła czaszkę, że jej głowa przypominała rogaty dziób egzotycznego ptaka. Ktoś inny znów zmienił się w starożytny, mityczny stereotyp Kosmity — ciało miał niedorzecznie cienkie i wydłużone, a oczy ciemne i wąskie jak migdały.
Chanterelle powiedziała mi, że takich zmian można dokonać w ciągu kilku dni, co najwyżej tygodni. Ktoś dostatecznie zdeterminowany mógł przekształcać swe ciało kilkanaście razy w roku. Ja się równie często strzygłem. Jakże więc miałem znaleźć tutaj Reivicha?
— Na twoim miejscu nie stałabym tutaj przez cały dzień — powiedziała Chanterelle. — Chyba nie chcesz, by się zorientowano, że nie pochodzisz z okolicy?
Wymacałem w kieszeni lodowy pistolet i miałem nadzieję, że zauważyła, jak naprężyło się moje ramię, gdy go dotknąłem.
— Po prostu idź. Kiedy będę chciał rady, poproszę o nią. — Chanterelle poszła bez słowa, ale po kilku krokach zacząłem czuć się winny, że tak na nią szczeknąłem. — Przepraszam. Wiem, że chciałaś pomóc.
— Zrobiłam to w swoim interesie — powiedziała kątem ust, jakby dzieląc się dowcipem. — Nie chcę, by ktoś cię zaczepił, bo ja dostałabym się w krzyżowy ogień.
— Dzięki za troskę.
— To walka o przetrwanie. Czemu miałabym się o ciebie troszczyć, skoro właśnie poraniłeś moich przyjaciół, a ja nie znam nawet twojego imienia?
— Twoim znajomym nic nie będzie — powiedziałem. — Jutro o tej porze przestaną nawet kuleć, chyba że zechcą obnosić się ze swymi obrażeniami. I przeżyli doskonałą przygodę, mogą snuć opowieści w kręgach myśliwskich.
— A twoje imię?
— Nazywaj mnie Tanner — powiedziałem i szturchnąłem ją, by szła dalej.
Kiedy przecinaliśmy lądowisko, kierując się do łukowatego wejścia do Escherowskich Turni, wiał ciepły wilgotny wiatr. Kilka palankinów rzuciło się przed nami ku wejściu niczym ruchome nagrobki. Przynajmniej nie padał deszcz. Może w tej części miasta deszcz nie lał tak często, a może znajdowaliśmy się wystarczająco wysoko, by uniknąć najgorszych opadów. Moje ubranie nie wyschło jeszcze po pobycie w Mierzwie, a pod tym względem Chanterelle nie wyglądała lepiej.
Łuk prowadził do jasno oświetlonej przestrzeni z chłodnym i wonnym powietrzem. Na suficie rozwieszono latarnie, transparenty i wolno wirujące cyrkulatory. Korytarz łagodnie zakręcał w prawo, przekraczając ozdobne stawki po kamiennych mostach. Drugi raz od przybycia zobaczyłem patrzące na mnie karpie.
— Co to za ceregiele z tymi rybami? — zapytałem.
— Nie powinieneś tak mówić. Znaczą dla nas bardzo wiele.
— Ale to tylko karpie.
— Tak, i to właśnie karpie dały nam nieśmiertelność. Przynajmniej pierwszy krok w jej kierunku. Żyją długo. Nawet w stanie dzikim w zasadzie nie umierają ze starości. Po prostu stają się coraz większe, aż ich serce przestaje dawać sobie radę. Ale to nie to samo, co umieranie ze starości.
Chanterelle, przechodząc przez most, mamrotała coś, co brzmiało jak „niech będą błogosławione karpie”, i ruchem warg powtórzyłem to za nią. Nie chciałem, by mnie przyłapano na nietypowym zachowaniu.
Kryształowe ściany pokrywał powtarzający się bez końca motyw sklepionych ośmiokątów. W nieregularnych odstępach przerywały go wydrążone wnęki na butiki i bary, reklamujące swoje usługi kwiecistymi bazgrołami neonów lub pulsowaniem holograficznego światła. Ludzie Baldachimu robili zakupy lub spacerowali, zazwyczaj w parach, które wyglądały młodo, choć dzieci było mało, a te, które widziałem, mogły być po prostu neotenicznymi dorosłymi w ostatnim cielesnym wizerunku lub człekokształtnymi zwierzętami domowymi, z zaprogramowaną umiejętnością wypowiadania kilku dziecięcych zdań.
Chanterelle zaprowadziła mnie do znacznie większej komory — ogromnego holu o wspaniałym kryształowym sklepieniu. Na różnych poziomach dołączało tam kilka centrów handlowych i placów. Z sufitu zwisały żyrandole o rozmiarach promów kosmicznych. Ścieżki przeplatały się, wiły obok stawków z karpiami, przy ozdobnych wodospadach, okrążały pagody i herbaciarnie. Środek atrium zajmował ogromny szklany zbiornik umieszczony w szarej, cyzelowanej metalowej oprawie. Wokół tłoczyli się ludzie z parasolkami, wachlarzami i zwierzętami na smyczach i nie mogłem zobaczyć, co jest w zbiorniku.
— Zamierzam usiąść przy tamtym stole — powiedziałem. — Idź do herbaciarni i zamów herbatę dla mnie i coś dla siebie. Potem wróć do stolika. Masz wyglądać tak, jakby ci to sprawiało radość.
— Chcesz trzymać mnie cały czas pod pistoletem?
— Potraktuj to jako komplement. Po prostu nie mogę oderwać od ciebie wzroku.
— Jesteś niesłychanie dowcipny, Tanner. Uśmiechnąłem się i usiadłem, nagle uświadamiając sobie, że oblepia mnie brud Mierzwy. Wśród krzykliwie ubranych spacerowiczów z Baldachimu wyglądałem jak przedsiębiorca pogrzebowy na balu karnawałowym.
Na poły oczekiwałem, że Chanterelle nie wróci z herbatą. Czy naprawdę myślała, że strzelę jej tu w plecy? Czy wyobrażała sobie, że potrafię wycelować z pistoletu, trzymając go w kieszeni, bez ryzyka, że zranię kogoś innego? Powinna po prostu odejść sobie spacerkiem i byłby to koniec naszej znajomości. Zostałaby jej bardzo dobra historyjka myśliwska, choć nocne polowanie nie przebiegło całkowicie zgodnie z planem. Nie winiłbym jej za to. Na próżno próbowałem wywołać w sobie niechęć do niej. Wyraźnie postrzegałem sprawy z punktu widzenia Zebry, ale to, co mówiła Chanterelle, również miało sens. Wierzyła, że ludzie, na których polują, są źli i powinni umrzeć za swe uczynki. Chanterelle myliła się, ale skąd miała znać prawdę? Z jej punktu widzenia takie działania były godne pochwały. Czyż nie wyrządzała Mierzwie przysługi, uwalniając ją od tych przykrych typów?
Na szczęście powstrzymałem te spekulacje. I pomyśleć, że byłbym gotów zaakceptować tę racjonalizację.
Sky Haussmann byłby ze mnie bardzo dumny.
— Nie rób takiej miny, jakbyś był mi wdzięczny, Tanner. Chanterelle wróciła z herbatą.
— Czemu wróciłaś?
Postawiła dwie filiżanki na kutym blacie stołu. A potem usiadła naprzeciwko z wdziękiem kota. Zastanawiałem się, czy system nerwowy Chanterelle dostrojono, by nadać jej tę kotowatość, czy po prostu sposób poruszania to efekt ogromnej praktyki.
— Przypuszczam — stwierdziła — że nie jestem tobą jeszcze całkiem znudzona. Może wręcz przeciwnie — jestem zaintrygowana. Teraz, kiedy znajdujemy się w miejscu publicznym, uważam cię za kogoś o wiele mniej groźnego.
Upiłem łyk herbaty. Prawie nie miała smaku — ustny ekwiwalent wysmakowanej bladej akwareli.
— Musi być jeszcze jakaś przyczyna.
— Dotrzymałeś słowa co do moich przyjaciół. Mogłeś ich zabić, ale wyświadczyłeś im uprzejmość. Pokazałeś im, jak naprawdę wygląda ból — prawdziwy ból; nie wygładzona aproksymacja, którą otrzymujesz w eksperientalach — i, jak powiedziałeś, dałeś im coś, czym mogliby się potem przechwalać. Mam słuszność, prawda? Mogłeś ich zabić bez trudu i w żaden sposób nie wpłynęłoby to na twoje plany.
— Dlaczego sądzisz, że mam jakieś plany?
— Po sposobie zadawania pytań. Myślę także, że na to, co zamierzasz zrobić, nie masz zbyt wiele czasu.
— Mogę spytać o coś jeszcze?
Chanterelle kiwnęła głową i wykorzystała tę chwilę, by zdjąć kocią maskę z twarzy. Miała lwie oczy, z pionowymi źrenicami, ale prócz tego jej twarz była raczej ludzka, szeroka i otwarta, z wysoko osadzonymi kośćmi policzkowymi, obramowana aureolą brązowych loków, opadających do linii szyi.
— Co takiego, Tanner?
— Zanim postrzeliłem twoich przyjaciół, jeden z nich coś powiedział. Może to ty, ale nie pamiętam tego zbyt dobrze.
— Mów dalej. Co to było?
— Że z moimi oczyma jest coś nie w porządku.
— To ja — potwierdziła Chanterelle, zmieszana. Więc nie zmyśliłem sobie tego.
— Co zobaczyłaś?
— Wyglądały, jakby się żarzyły, jakbyś miał w twarzy dwie żarzące się kropki. — Mówiła szybko, nerwowo. — Ale teraz tego efektu nie ma. Może nosiłeś maskę i wyrzuciłeś ją, zanim wynurzyłeś się znowu. Ale nie miałeś maski, prawda?
— Nie, nie miałem. Żałuję, że nie miałem.
Spojrzała mi w oczy, pionowe źrenice jej oczu zwęziły się, kiedy je ogniskowała.
— Teraz tego zjawiska nie ma. Twierdzisz, że nie wiesz, dla czego to się stało?
— Przypuszczam — powiedziałem, kończąc bez entuzjazmu wodnistą herbatę — że to pozostanie moim małym sekretem.
— Co to za odpowiedź?
— W tej chwili najlepsza, jakiej mogę udzielić. A jeśli brzmi dla ciebie trochę jak odpowiedź osoby bojącej się prawdy, to twoje wrażenie nie jest całkiem błędne. — Sięgnąłem pod płaszcz i podrapałem się po piersiach, gdyż swędziała mnie skóra pod przepoconym ubraniem Żebraków. — Wolałbym chwilowo zmienić temat.
— Przepraszam, że go podjęłam — ironizowała Chanterelle. — I co teraz, Tanner? Zdziwiłeś się, że wróciłam. To sugeruje, że moja obecność nie jest dla ciebie tak istotna, bo inaczej jakoś byś to załatwił. Czy to znaczy, że teraz rozchodzimy się w różne strony?
— Słyszę ton rozczarowania. — Czy Chanterelle wiedziała, że od kilku minut moja dłoń nie trzyma pistoletu i że przez cały ten czas raczej o broni nie myślałem? — Aż tak cię fascynuję czy po prostu jesteś w ogóle bardziej znudzona, niż mi się wydawało?
— Prawdopodobnie i to, i to. Ale ty rzeczywiście jesteś fascynujący. Gorzej, jesteś łamigłówką, którą rozwiązałam jedynie do połowy.
— Aż do połowy? Lepiej zwolnij. Nie jestem tak niezgłębiony, jak sądzisz. Poskrob z wierzchu, a zdziwisz się, jak mało leży pod spodem. Jestem tylko…
Co chciałem powiedzieć: tylko żołnierzem, tylko człowiekiem dotrzymującym słowa? Tylko głupcem, który nawet nie wiedział, kiedy nadeszła pora to słowo złamać?
Wstałem, ostentacyjnie wyjmując z kieszeni z pistoletem pustą dłoń.
— Mogłabyś mi się przydać, Chanterelle, to wszystko. Ale jestem mniej więcej tym, na kogo wyglądam. Jeżeli zechcesz mnie oprowadzić po okolicy, będę wdzięczny. Możesz jednak teraz odejść, jeśli sobie życzysz.
— Czy masz pieniądze, Tanner?
— Trochę. Obawiam się, że tutaj nie uznano by tego za znaczną sumę.
— Pokaż mi, ile masz.
Wyciągnąłem garść zatłuszczonych banknotów Ferrisa i położyłem je na stole w smętnej kupce.
— Co można za to kupić? Następną herbatę przy odrobinie szczęścia?
— Nie wiem. Wystarczy na drugi komplet ubrań. Są ci potrzebne, jeśli chcesz choć trochę wmieszać się w tłum.
— Czyżbym nie pasował tu wyglądem?
— Do tego stopnia nie pasujesz, Tanner, że mógłbyś zostać prekursorem mody. Ale nie sądzę, żeby ci przyświecał taki cel.
— Nie, raczej nie.
— Nie znam na tyle dobrze Escherowskich Turni, bym potrafiła polecić najlepsze sklepy, ale po drodze widziałam kilka odpowiednich butików.
— Pozwól, że popatrzę najpierw na ten zbiornik.
— Och, wiem, co to jest. To Matuzalem. Zapomniałam, że trzymają go tutaj. — Już chyba słyszałem to imię. Chanterelle jednak odciągnęła mnie stamtąd. — Wrócimy później, kiedy nie będziesz tak bardzo się wyróżniał.
Westchnąłem i uniosłem dłonie, poddając się.
— Możesz mi również pokazać resztę Escherowskich Turni.
— Czemu nie. Noc jest jeszcze młoda.
Po drodze do pobliskiego butiku Chanterelle telefonowała kilka razy, łapiąc swych przyjaciół. Dowiedziała się, że wszyscy są cali i bezpieczni w Baldachimie, ale nie zostawiała dla nich wiadomości, a potem nigdy już nie wspominała żadnego z nich. Przypuszczałem, że tak to już jest: wielu z ludzi, których widziałem na Escherowskich Turniach, wie o Grze i może nawet uprawia ją z zapałem, ale żaden tego nie przyzna, poza prywatnymi salonami, gdzie ten sport jest uznawany i celebrowany.
Butik obsługiwały dwa błyszczące czarne dwunożne serwitory, znacznie bardziej zaawansowane technicznie od tych, które dotychczas widziałem w mieście. Wylewały z siebie nieszczere komplementy, choć wiedziałem, że wyglądam jak goryl, który przypadkowo włamał się do garderoby teatru. Za namową Chanterelle kupiłem zestaw ubrań, który nie doprowadził mnie do bankructwa. Spodnie i marynarka przypominały odzież Żebraków — teraz ją z satysfakcją wyrzuciłem — ale skrojono je z materiału, który w porównaniu z tamtym wydawał się ostentacyjny, zdobny tańczącymi metalowymi nićmi z migoczącego złota i srebra. Czułem, że rzucam się w oczy, ale kiedy opuściłem butik — płaszcz Vadima nonszalancko powiewał mi z tyłu — ludzie obdarzali mnie najwyżej przelotnym spojrzeniem, a nie wystudiowaną podejrzliwością, którą wzbudzałem wcześniej.
— Powiesz mi w końcu, skąd jesteś? — przynaglała Chanterelle.
— A do jakich wniosków doszłaś sama?
— Że nie pochodzisz z tych okolic. Nie z Yellowstone. Prawie na pewno nie z Pasa Złomu. Prawdopodobnie również nie z żadnej innej enklawy w układzie.
— Jestem ze Skraju Nieba — wyjaśniłem. — Przyleciałem na „Orvieto”. Przypuszczam, że wywnioskowałaś to, widząc moje ubranie Żebraków.
— Owszem, tylko płaszcz mnie zmylił.
— Ten łach? Dostałem go od starego przyjaciela w Pasie Złomu.
— Wybacz, ale takich płaszczy nikt nie daje. — Chanterelle dotknęła jednej z błyszczących, zgrabnie wyciętych łat naszytych na płaszczu. — Nie masz pojęcia, co to oznacza, prawda?
— Dobrze. Ukradłem go. Prawdopodobnie komuś, kto sam go ukradł. Ten człowiek zasługiwał na coś gorszego.
— To brzmi nieco wiarygodniej. Ale kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy, płaszcz dał mi do myślenia. A potem wspomniałeś o Paliwie Snów… — Ściszyła głos, ledwie słyszalnie wymawiając ostatnie słowa.
— Przepraszam, ale zupełnie się zgubiłem. Co Paliwo Snów ma wspólnego z takim płaszczem? — spytałem, ale równocześnie wspomniałem, jak Zebra napomknęła o tym samym związku.
— Więcej, niż sądzisz, Tanner. Zadawałeś pytania o Paliwo Snów, które kwalifikowały cię jako człowieka z zewnątrz, a jednak nosiłeś płaszcz, sygnalizujący, że stanowisz fragment systemu dystrybucji. Że jesteś dostawcą.
— Nie powiedziałaś mi na temat Paliwa Snów wszystkiego, co wiesz?
— Prawie wszystko. Ale z powodu tego płaszcza zastanawiałam się, czy mnie nie nabierasz, więc byłam ostrożna.
— W takim razie, co jeszcze wiesz. Jaka jest podaż? Widziałem ludzi, którzy wstrzykiwali sobie kilka centymetrów sześciennych jednorazowo i zostawała im może setka centymetrów sześciennych w zapasie. Przypuszczam, że Paliwa Snów używa dość mała grupa ludzi. Prawdopodobnie takich jak ty i twoja elita, twoi przyjaciele — ryzykanci i niewielu innych. W mieście zbierze się najwyżej kilka tysięcy regularnych konsumentów. Mam rację?
— Prawdopodobnie coś koło tego.
— Z czego wynika, że istnieje regularna podaż w całym Chasm City. Jaka mniej więcej? Kilkaset centymetrów sześciennych rocznie? Może z milion centymetrów na całe miasto? To nie tak wiele — łącznie około metra sześciennego Paliwa Snów.
— Nie wiem. — Chanterelle czuła się skrępowana, rozmawiając o czymś, co najwidoczniej było uzależnieniem. — Wydaje się, że tak. I substancję trudniej jest dostać niż rok czy dwa lata temu. Większość z nas musi ograniczyć swoje dawki. Maksymalnie trzy lub cztery ukłucia na tydzień.
— I nikt nie próbował tego wytwarzać?
— Oczywiście, że próbowali. Zawsze ktoś usiłuje sprzedać podrobione Paliwo Snów. Ale to nie kwestia jakości. To albo jest Paliwo, albo nie.
Kiwnąłem głową, ale nie rozumiałem tego naprawdę.
— Mamy więc rynek sprzedawcy. Gideon musi być jedyną osobą z dostępem do właściwego procesu wytwórczego. Wy pośmiertnicy ogromnie potrzebujecie tego produktu; bez niego już was nie ma. Oznacza to, że Gideon może utrzymywać ceny na dowolnym rozsądnym poziomie. Nie rozumiem, czemu miałby ograniczać podaż.
— Podnosi ceny, nie martw się.
— Może to po prostu wynikać z tego, że nie jest w stanie sprzedawać tak dużo, jak przedtem, ponieważ ma wąskie gardło w łańcuchu wytwórczym; problem z surowcami czy coś podobnego. — Chanterelle wzruszyła ramionami, więc kontynuowałem. — No dobrze. Mogłabyś mi wyjaśnić znaczenie płaszcza?
— Człowiek, który dał ci ten płaszcz, był dostawcą. To właśnie oznaczają łaty na płaszczu. Jego pierwotny właściciel musiał mieć łączność z Gideonem.
Przypomniałem sobie, jak z Quirrenbachem przeszukiwałem kabinę Vadima; teraz dodatkowo wiedziałem, że Quirrenbach i Vadim potajemnie współpracowali.
— On miał Paliwo Snów — powiedziałem. — Ale to wydarzyło się na górze, w Pasie Złomu. Nie mógł być tak blisko źródła podaży.
On nie, dodałem w duchu; a jego przyjaciel? Może Vadim i Quirrenbach współpracowali ze sobą w ten sposób, że Quirrenbach był prawdziwym dostawcą, a Vadim jedynie jego dystrybutorem w Pasie Złomu.
Już wcześniej chciałem pogadać z Quirrenbachem. Teraz miałem o jedno pytanie więcej.
— Może twój przyjaciel nie był aż tak blisko źródła podaży — powiedziała Chanterelle. — Ale bez względu na sytuację jest coś, co musisz zrozumieć. Pamiętasz te opowieści, które krążą o Gideonie? O ludziach, którzy znikają, ponieważ zadają niewłaściwe pytania?
— Tak?
— Wszystkie są prawdziwe.
Później Chanterelle zabrała mnie na wyścig palankinów. Istniała szansa, że Reivich pojawi się na takiej imprezie, ale choć zlustrowałem tłum widzów, nie zauważyłem go.
Trasa wyścigu była skomplikowana — zapętlony tor, który przeciskał się przez wiele poziomów, dublując się z dołu i z góry. Tu i ówdzie rozciągał się nawet poza budynek, biegnąc w zawieszeniu wysoko ponad Mierzwą. Były tam utrudnienia, przeszkody i pułapki, a części, które zapętlały się w noc, nie zostały ogrodzone, tak więc nic nie zapobiegało temu, by palankin wypadł za krawędź, jeśli jego gospodarz wziął za ostro zakręt. W jednym wyścigu brało udział dziesięć lub jedenaście palankinów, każde pudło ozdobione skomplikowanymi wzorami. Obowiązywały ostre przepisy na temat tego, co jest, a co nie jest dozwolone. Chanterelle powiedziała, że te zasady są tylko częściowo przestrzegane i niekiedy zawodnicy wyposażali swoje palankiny w narzędzia — na przykład wystające tarany, mogące na eksponowanej krzywiźnie zepchnąć przeciwnika za krawędź.
— Wyścigi narodziły się w wyniku zakładu między dwoma znudzonymi nieśmiertelnymi w palankinach — wyjaśniła Chanterelle. — Ale teraz udział biorą prawie wszyscy. Połowę palankinów zajmują ludzie, którzy zupełnie nie muszą się obawiać zarazy. Wielkie fortuny są tracone i zdobywane — choć przeważnie tracone — w czasie tych nocnych wyścigów.
Uważałem, że to lepsze niż polowanie.
— Posłuchaj — powiedziała Chanterelle, gdy wychodziliśmy z wyścigów. — Co wiesz o Mikserach?
— Niewiele — odpowiedziałem, starając się mówić jak najmniej. Nazwa wydawała się mętnie znajoma, ale nic więcej. — Dlaczego pytasz?
— Nic o tym nie wiesz, prawda? To przesądza sprawę: naprawdę, Tanner, nie jesteś stąd, gdyby ktoś miał jakieś wątpliwości.
Mikserzy pochodzili sprzed Parchowej Zarazy i byli jednym z niewielu zakonów społecznych, które z epidemii wyszły nienaruszone. Podobnie jak Żebracy, byli grupą samowystarczalną i podobnie jak Żebracy, zajmowali się Bogiem. Ale na tym podobieństwa się kończyły. Żebracy — niezależnie od swoich innych pobocznych działań — istnieli, by chwalić swoje bóstwo i mu służyć. Mikserzy natomiast chcieli po prostu zostać Bogiem.
Według niektórych definicji już dawno im się to udało.
Kiedy prawie cztery wieki temu Amerikanos zasiedlali Yellowstone, przywieźli ze sobą całą wiedzę o genetyce swojej kultury: sekwencje genomiczne, połączenia i mapy funkcyjne dosłownie milionów ziemskich gatunków, ze wszystkimi wyższymi naczelnymi i ssakami włącznie. Znali genetykę z bliska. Przecież dzięki niej przybyli na Yellowstone, przesyłając swoje zapłodnione jaja kruchymi zrobotyzowanymi maszynami, które po przybyciu wyprodukowały sztuczne macice i spowodowały dalszy rozwój jajeczek. Oczywiście nie przetrwali — ale zostawili swe dziedzictwo. Sekwencje DNA pozwoliły późniejszym przybyszom zmieszać krew Amerikano ze swą własną, zwiększając w ten sposób różnorodność biologiczną nowych osadników, przywiezionych statkami, a nie przez robota transportującego nasiona.
Ale Amerikanos zostawili coś więcej. Zostawili olbrzymie pliki wiedzy fachowej, która nie tyle została zagubiona, co pozwolono jej zaśniedzieć, tak że nie doceniano już subtelnych związków i zależności. To właśnie Mikserzy zagarnęli tę wiedzę. Stali się strażnikami kompetencji w zakresie biologii oraz genetyki i rozszerzali je, handlując z Ultrasami, którzy od czasu do czasu oferowali strzępki informacji genetycznych spoza układu, obce genomy lub techniki manipulacyjne, zapoczątkowane gdzie indziej. Mimo to Mikserzy rzadko znajdowali miejsce w ośrodku władzy Yellowstone. Układ był przecież poddany klanowi Sylveste’ów, potężnej rodzinie ze starej linii, która optowała za transcendencją przez cybernetyczne metody rozszerzania świadomości.
Mikserzy oczywiście zarabiali na swoje utrzymanie, gdyż nie wszyscy podpisywali się całkowicie pod doktryną Sylveste’ów i ponieważ wielkie niepowodzenie Osiemdziesiątki zraziło wielu do idei transmigracji. Ale praca Mikserów odbywała się dyskretnie: korekcja genetycznych odchyleń u noworodków; pielenie genetycznych defektów w liniach klanowych, uważanych za czyste. Praca tym mniej widoczna, im zręczniej wykonywana. Pod tym względem miała wspólne cechy z wyjątkowo skutecznym zabójstwem, kiedy to wydaje się, że w ogóle nie popełniono zbrodni i nikt nie pamięta, kim była ofiara. Mikserzy pracowali jak konserwatorzy uszkodzonych dzieł sztuki, starając się dorzucać do sprawy jak najmniej własnej wizji. A jednak potęga transformacji, którą władali, była straszliwa. Trzymano ją w ryzach, bo społeczeństwo nie zniosłoby dwóch ogromnych, operujących jednocześnie, nacisków na zmiany i Mikserzy o tym wiedzieli. Gdyby spuszczono ich sztukę ze smyczy, rozerwałoby to na strzępy kulturę Yellowstone.
Później nadeszła zaraza. Społeczeństwo rzeczywiście zostało rozerwane na strzępy, ale odbyło się to jak w przypadku asteroidy, wysadzonej zbyt słabym ładunkiem niszczącym, kawałki nie miały wystarczającej prędkości ucieczki, by zupełnie się rozdzielić. Społeczeństwo Yellowstone wróciło do istnienia — podzielone, splątane, mogące w dowolnym momencie znowu się pokruszyć, ale jednak było to społeczeństwo. I to społeczeństwo, w którym ideologie cybernetyki stały się — w tym momencie — rodzajem herezji. Mikserzy bez wysiłku zajęli próżnię w strukturze władzy.
— Mają salony wszędzie w Baldachimie — powiedziała Chanterelle. — Mogą tam odczytać twoje dziedzictwo, sprawdzić twą przynależność klanową lub dać ci do przejrzenia propozycje, co możesz poprawić. — Wskazała na swoje oczy. — Wszystko, z czym się nie urodziłeś albo czego nie miałeś odziedziczyć. Mogą to być transplanty — choć są dosyć rzadkie, chyba żebyś zechciał coś skandalizującego, jak zestaw skrzydeł Pegaza. Bardziej prawdopodobne, że będzie to coś genetycznego. Mikserzy przeprogramują twoje DNA w taki sposób, że zmiany zajdą w sposób naturalny albo tak bliski naturalnemu, że nie zrobi to w zasadzie różnicy.
— Jak to się dzieje?
— To proste. Czy kiedy się skaleczysz, rana zarasta ci futrem albo łuskami? Oczywiście, że nie. Istnieje informacja o twoim ciele, zakopana głęboko w twoim DNA. Mikserzy jedynie edytują tę wiedzę, bardzo selektywnie, tak że ciało dalej wykonuje zadania konserwacji, ale ze złym lokalnym schematem technicznym. Kończy się to tak, że wyrasta ci coś, czego nigdy nie przewidywał twój fenotyp. — Chanterelle zamilkła na chwilę. — W całym Baldachimie są salony, gdzie Mikserzy praktykują swoje rzemiosło. Jeśli jesteś ciekaw, co się dzieje z twoimi oczyma, może powinniśmy tam wstąpić.
— Co mają z tym wspólnego moje oczy?
— Nie sądzisz, że coś jest z nimi nie tak?
— Nie wiem. — Bardzo się starałem, by nie zabrzmiało to ponuro. — Ale może masz słuszność. Może Mikserzy mi coś powiedzą. Czy mają zwyczaj zachowywać wiadomości dla siebie?
— Bardziej niż inni.
— Wspaniale. To naprawdę dodaje mi otuchy.
Najbliższy salon był jedną z kabin z holografami na froncie, wychodzącą na spokojny stawek wypełniony gapiącymi się karpiami. Mijaliśmy go zresztą, wchodząc tutaj. W porównaniu z nim namiot Dominiki można było śmiało nazwać przestronnym. Gospodarz, mężczyzna, miał na sobie dość skromny popielatoszary mundur, ozdobiony jedynie znakiem Mikserów poniżej ramienia: parą wyciągniętych dłoni, połączonych kocią kołyską z DNA. Siedział za unoszącą się konsolą w kształcie bumerangu, nad którą pulsowały i wirowały rozmaite projekcje cząsteczek. Ich jasne pierwotne kolory budziły wspomnienie przedszkolnych zabawek. Jego urękawicznione dłonie tańczyły nad molekułami, synchronizując złożone kaskady rozpadu i rekombinacji. Byłem pewien, że zauważył nas natychmiast, gdy weszliśmy do kabiny, ale tego nie okazał i kontynuował swoje manipulacje jeszcze przez minutę, nim raczył zauważyć naszą obecność.
— Czy mogę w czymś pomóc? Chanterelle przejęła inicjatywę.
— Mój przyjaciel chciałby zbadać oczy.
— Już się robi. — Mikser odepchnął na bok konsolę i wyciągnął z kieszeni munduru wizjer. Pochylił się ku mnie bliżej, marszcząc nos w prawdopodobnie usprawiedliwionej reakcji niesmaku na mój zapach. Mrużył oczy, patrząc w wizjer i badając obydwoje mych oczu, tak że rozległe soczewki zdawały się wypełniać połowę pomieszczenia. — Co z jego oczami? — zapytał.
Po drodze do kabiny przećwiczyliśmy naszą historyjkę.
— Byłem głupcem — oznajmiłem. — Chciałem mieć oczy takie jak moja partnerka. Ale nie mogłem sobie pozwolić na usługi Mikserów. Byłem na orbicie i…
— Co robiłeś na orbicie, jeśli nie było cię stać na nasze ceny?
— Oczywiście poddawałem się skanowaniu. To nie jest tanie, jeśli zależy ci na dobrym usługodawcy, który ma odpowiednio przechować kopię.
— Och.
To skutecznie zamykało tę linię pytań. Mikserzy, z przyczyn ideologicznych sprzeciwiali się skanowaniu neuralnemu, argumentując, że dusza może być tylko podtrzymywana biologicznie, a nie uwięziona w jakiejś maszynie.
Mężczyzna pokręcił głową, jakby złamał jakąś solenną obietnicę.
— Rzeczywiście postąpiłeś głupio. Ale już o tym wiesz. Co się stało?
— W karuzeli byli Czarni Genetycy: cyrulicy, oferujący mniej więcej takie same usługi jak Mikserzy, ale znacznie taniej. Ponieważ moje zlecenie nie łączyło się z zasadniczą przebudową ciała, pomyślałem, że warto zaryzykować.
— A teraz przybiegłeś do nas z wywieszonym językiem.
Przesłałem mu najlepszy ze swych przepraszających uśmiechów, uspokajając się wyobrażeniem kilku interesujących i bolesnych sposobów zabicia go na miejscu.
— Z karuzeli wróciłem kilka tygodni temu — oznajmiłem. — I z moimi oczami nic się nie dzieje. Nadal wyglądają tak samo. Chciałbym wiedzieć, czy cyrulicy zrobili mi coś innego, poza oskubaniem mnie.
— To będzie kosztować. Bardzo bym chciał dodatkowo cię obciążyć za twoją głupią wizytę u cyrulików. — W pewnej chwili, ledwo dostrzegalnie, głos mu złagodniał. — A może jednak już dostałeś nauczkę. To zależy od tego, czy znajdę jakieś zmiany.
Potem nastąpiły bardzo nieprzyjemne manipulacje. Musiałem położyć się na kanapie, bardziej skomplikowanej i antyseptycznej niż u Dominiki, a potem czekać, aż Mikser unieruchomi moją głowę wyściełaną ramą. Nad moimi oczyma obniżyła się jakaś machina i wypuściła cienki jak włos odrostek, który lekko drżał jak zwierzęcy wąs. Sonda wędrowała nad mymi oczyma i odwzorowała je zająkliwymi impulsami niebieskiego laserowego światła. A potem — bardzo szybko, tak że czuło to się raczej jak jedno pojedyncze ukłucie zimna — wąs opadł mi w oko, porwał tkankę, cofnął się, przeniósł na inne miejsce i wszedł ponownie, może kilkanaście razy, za każdym razem próbkując wnętrze gałki na innej głębokości. Ale działo się to tak szybko, że nim zadziałał mój odruch mrugnięcia, maszyna wykonała swą pracę przeniosła się do drugiego oka.
— To wystarczy — powiedział Mikser. — Powinienem już móc rozpoznać, co zrobili ci cyrulicy, jeśli coś zrobili, i dlaczego się to nie przyjmuje. Powiedziałeś: kilka tygodni temu?
Kiwnąłem głową.
— Może jest jeszcze za wcześnie, by wykluczać sukces. — Miałem wrażenie, że mówi bardziej do siebie niż do nas. — Niektóre z ich terapii są raczej złożone, ale tylko te, które ukradli nam w całości. Oczywiście nie stosują oni marginesów bezpieczeństwa i używają nieaktualnych sekwencji.
Znowu usiadł w fotelu, rozwinąwszy konsolę, która natychmiast wyrzuciła displej zbyt zagadkowy, bym coś z tego rozumiał, wypełniony zmieniającymi się histogramami i skomplikowanymi polami tekstowymi wypełnionymi pełznącą alfanumeryką. W pomieszczeniu wyskoczyła w powietrzu ogromna gałka oczna półmetrowej średnicy, jak odcieleśniony szkic z notatnika Leonarda da Vinci. Mikser wykonał kilka zamaszystych gestów rękawicą i kawałki gałki ocznej odłączyły się, niczym kawałki tortu, odsłaniając głębsze warstwy.
— Są zmiany — oznajmił. Wcześniej, przez kilka minut, skubał swój podbródek i wkopywał się głębiej w wiszące oko. — Głębokie zmiany genetyczne, ale nie ma zwykłych sygnatur prac Mikserów.
— Sygnatur?
— Informacji o prawach autorskich, zakodowanych w nadmiarowe pary bazowe. Cyrulicy prawdopodobnie w tym wypadku nie skradli nam swoich sekwencji, bo pozostałyby oznaki projektowania Mikserów. — Pokręcił wymownie głową. — Nie. Ta praca nigdy nie została zapoczątkowana na Yellowstone. Jest dość złożona, ale…
Wydostałem się z kanapy i otarłem łzę spływającą z podrażnionego oka.
— Ale co?
— To niemal na pewno nie to, o co prosiłeś.
Wiedziałem, że tak będzie, ponieważ przede wszystkim nikogo o nic nie prosiłem. Ale okazałem zaskoczenie i irytację, wiedząc, że Miksera cieszy mój szok wywołany oszustwem dokonanym przez cyrulików.
— Wiem, jakie mutacje homeotyczne są niezbędne, by otrzymać źrenicę kota, i nie widzę większych zmian w żadnym z właściwych rejonów chromosomalnych. Ale widzę zmiany gdzie indziej, w obszarach, które w ogóle nie powinny zostać edytowane.
— Możesz powiedzieć coś konkretniej?
— Nie, w tej chwili nie. Sekwencje w większości łańcuchów są fragmentaryczne i to utrudnia rozpoznanie. Konkretne zmiany DNA normalnie wkłada retrowirus, którego konstruujemy — my albo cyrulicy — i programujemy tak, by spowodował właściwe mutacje związane z pożądanymi zmianami. W twoim przypadku — ciągnął — wirus chyba nie zreplikował się skutecznie. Jest mało nienaruszonych włókien, gdzie zmiany wyraziły się w pełni. To nieefektywne i może wyjaśniać, dlaczego zmiany nie zaczęły wpływać na makroskopową strukturę twego oka. Nie widziałem jednak nigdy czegoś podobnego. Jeżeli to naprawdę robota cyrulików, może to oznaczać, że stosują techniki, o których nic nie wiemy.
— To niedobrze, co?
— Kiedy kradną technologię od nas, jest przynajmniej jakaś gwarancja, że będzie działać albo nie będzie aktywnie niebezpieczna. — Wzruszył ramionami. — W tym wypadku obawiam się, że nie ma takiej gwarancji. Wyobrażam sobie, że już zaczynasz żałować tamtej wizyty. Ale raczej jest za późno na żale.
— Dzięki za współczucie. Zakładam, że skoro zmapowałeś te zmiany, możesz je także zlikwidować?
— Po pierwsze, to znacznie trudniejsze niż ich wprowadzenie. Ale można to zrobić, za odpowiednią opłatą.
— Nie zaskakujesz mnie.
— Więc skorzystasz z naszych usług?
Poszedłem ku drzwiom, przepuściwszy przed sobą Chanterelle.
— Zawiadomię was, zapewniam.
Czego Chanterelle spodziewała się po mnie? Czy wyobrażała sobie, że śledztwo Miksera wstrząśnie moją pamięcią i że nagle zdam sobie sprawę, co takiego jest nie w porządku z moimi oczyma i dlaczego są właśnie takie. Ja też chyba sądziłem, że natura moich oczu to coś, o czym czasowo zapomniałem, jakiś bardzo opóźniony aspekt mojej amnezji wskrzeszeniowej.
Ale nic takiego się nie wydarzyło.
Nie byłem mądrzejszy; przeciwnie — bardziej zaniepokojony, ponieważ wiedziałem teraz, że coś naprawdę się dzieje, nie mogłem już obojętnie traktować tego, że oczy zdają się żarzyć w mej twarzy. Od czasu przybycia do Chasm City w coraz większym stopniu zdawałem sobie sprawę ze zdolności, która nigdy wcześniej nie była moim udziałem: potrafiłem widzieć w ciemnościach, gdy inni ludzie potrzebowali gogli wzmacniających lub nakładek podczerwiennych. Pierwszy raz zauważyłem to — choć tak naprawdę tego nie rozpoznałem — kiedy wszedłem do zrujnowanego budynku, spojrzałem w górę i zobaczyłem schody, które zaprowadziły mnie w bezpieczne miejsce, do Zebry. Nie było tam dość światła, bym widział to, co widziałem, ale oczywiście miałem wtedy mnóstwo innych powodów do zmartwień. Później, kiedy linówka rozbiła się o kuchnię Loranta, wydarzyło się to samo. Wypełzłem z rozbitego wehikułu i zobaczyłem świnię z żoną na długo przedtem, nim oni zauważyli mnie — choć byłem jedyną osobą z tej grupy, która nie patrzyła przez nocne gogle. Ale wtedy adrenalina zbyt mnie oszołamiała, bym to analizował. Zlekceważyłem problem, choć tym razem znacznie trudniej przyszło mi o nim zapomnieć.
Teraz jednak wiedziałem, że w moich oczach ma miejsce jakieś zasadnicze przesunięcie genetyczne i wcześniejsze doświadczenia nie były płodem mojej wyobraźni. Może zresztą zmiany zostały już zakończone, mimo znacznej genetycznej fragmentacji, którą zauważył Mikser.
— Nie spodziewałeś się tego, co usłyszałeś, prawda? — zapytała Chanterelle.
— Nic mi nie powiedział. Słyszałaś każde jego słowo.
— Myślałam, że może dla ciebie ma to jakiś sens.
— Miałem taką nadzieję, ale, niestety, nic z tego.
Wróciliśmy na otwarty teren, obok herbaciarni. Mózg mi wirował niczym niekontrolowane koło zamachowe. Ktoś majstrował przy moich oczach na poziomie genetycznym, przeprogramowując je, by rozwijały się w obcy sposób. Czy wirus Haussmanna mógł to zapoczątkować? Być może — ale co widzenie w ciemnościach ma wspólnego ze Skyem? Sky nienawidził ciemności; bał się jej.
Ale nie mógł w niej widzieć.
Zmiana nie mogła zajść po moim przybyciu na Yellowstone, chyba że wykonała ją Dominika podczas usuwania implantu. Byłem przytomny, ale dostatecznie rozkojarzony, więc mogła to zrobić. To się jednak nie zgadzało. Nocne widzenie miałem już wcześniej.
A co z Waverlym?
To możliwe, zważywszy chronologię. Byłem w Baldachimie nieprzytomny, a Waverly zakładał mi implant. Dawałoby to tylko kilka godzin między zastosowaniem kuracji genowej a rozpoczęciem fizycznych zmian w oku. Biorąc pod uwagę, że zmiany te można rozpatrywać jako rodzaj sterowanego wzrostu, wydawało się, że to stanowczo za mało czasu. Ale może czasu wystarczyło — zmodyfikowano jedynie drobny obszar komórek, a nie jakiś większy organ. I nagle zrozumiałem, że motywy się zgadzają. Waverly pracował dla obu stron i przekazał wiadomość o mnie Zebrze, dając mi sportową szansę przeżycia w Grze. Czy było również możliwe, że postanowił dać mi również inną przewagę: nocne widzenie?
Owszem, to możliwe. Nawet pocieszające.
Ale jakoś nie mogłem w to uwierzyć.
— Chciałeś obejrzeć Matuzalema — powiedziała Chanterelle, wskazując wielki, obramowany metalem zbiornik, który widziałem wcześniej. — Teraz masz szansę.
— Matuzalema?
— Zobaczysz.
Przepchnąłem się przez tłum ludzi wokół zbiornika. W zasadzie nie musiałem zbyt mocno się pchać. Ludzie usuwali mi się z drogi, nim spojrzałem im w oczy, przybierając ten sam wyraz twarzy, który widziałem u Miksera: obraza węchu. Współczułem im.
— Matuzalem to ryba — powiedziała Chanterelle, dołączając do mnie przy dymnozielonym szkle. Bardzo duża i bardzo stara. Najstarsza.
— Ile ma lat?
— Wiemy tylko, że sięga wiekiem co najmniej epoki Amerikano. Czyli jest znacznie starsza od każdego organizmu żyjącego na tej planecie, z wyjątkiem może kilku kultur bakteryjnych.
Olbrzymi i rozdęty karp, niewypowiedzianie stary, wypełniał zbiornik jak wygrzewająca się w słońcu krowa morska. Jego wielkie jak talerz oko obserwowało nas z całkowitym brakiem rozumności, jakbyśmy spoglądali w lekko zamazane lustro. Oko pstrzyły białawe katarakty, niczym łańcuchy wysp na łupkowoszarym morzu. Łuski miał blade, niemal pozbawione barwy, a rozdęty korpus znaczyły dziwne wypukłości i wgłębienia starczego ciała. Jego skrzela otwierały się i zamykały z powolnością sugerującą, że rybę napędzają jedynie poruszenia prądów w zbiorniku.
— Dlaczego Matuzalem nie zmarł jak inne karpie?
— Możliwe, że przerobili mu serce albo wszczepiali następne serca, a może ma serce mechaniczne. Albo też nie musi tego serca tak bardzo używać. Jak rozumiem, tam w środku jest bardzo zimno. Woda niemal zamarza, więc włożyli mu coś do krwi, by pozostawała płynna. Jego metabolizm jest najwolniejszy z możliwych, niemal się zatrzymał. — Chanterelle dotknęła szyby, zostawiając na niej mroźny odcisk palców. — Choć jest czczony. Starcy go uwielbiają. Myślą, że łącząc się z nim — przez dotknięcie szyby — zapewniają sobie długowieczność.
— A ty, Chanterelle? Kiwnęła głową.
— Kiedyś to robiłam. Ale jak wszystko inne… z tej fazy się wyrasta.
Patrzyłem znowu w lustrzane oko i zastanawiałem się, co Matuzalem widział przez te wszystkie lata i czy te dane przesączyły się do czegoś, co uchodzi za pamięć rozdętej starej ryby. Czytałem gdzieś wcześniej, że złote rybki mają wyjątkowo mały okres wspominania; że nie potrafią zapamiętać czegokolwiek dłużej niż kilka sekund.
Miałem dość oczu jak na ten dzień; nawet niewidzących, nierozumnych oczu nieśmiertelnego i czczonego karpia. Powędrowałem wzrokiem na chwilę w dół, pod zapadłą szczękę Matuzalema, ku drżącemu, butelkowozielonemu mrokowi, który był drugą stroną zbiornika, gdzie kilka twarzy stłoczyło się przy szybie.
I zobaczyłem Reivicha.
To niemożliwe, ale on tam był. Stał prawie dokładnie naprzeciwko mnie po drugiej stronie zbiornika. Na jego twarzy malował się idealny spokój, jakby zagubił się w kontemplacji starożytnego zwierzęcia. Matuzalem poruszył płetwą — w nieopisanie leniwym ruchu — oglądana przez wir twarz Reivicha zniekształciła się. Gdy woda ponownie się uspokoiła, pomyślałem przelotnie, że to, co zobaczę, to będzie tylko jeden z tubylców posiadających ten sam zestaw genów miłej arystokratycznej urody.
Ruch wody ustał, a ja nadal patrzyłem na Reivicha.
Nie widział mnie — choć staliśmy naprzeciwko siebie, jego wzrok dotychczas nie spotkał się z moim. Odwróciłem oczy, nadal obserwując go kątem oka, a potem sięgnąłem do kieszeni po pistolet na lodowe kule. Zaszokowało mnie, że nadal tam był. Pstryknąłem bezpiecznikiem.
Reivich ciągle stał i nie reagował.
Był bardzo blisko. Miałem pewność, że mogę go teraz przebić pociskiem, bez wyjmowania pistoletu z kieszeni. Jeśli wystrzelę trzy pociski, mogę nawet skompensować zniekształcenia toru spowodowane przez warstwę oddzielającej nas wody — wprowadzę kontrolowany kąt rozrzutu. Czy naboje opuszczą pistolet z dostateczną prędkością, by nie ugrzęznąć w wodzie, przebić dwie tafle pancernego szkła? Pytanie akademickie. Stałem pod takim kątem w stosunku do Reivicha, że coś jeszcze przecinało linię ognia.
Nie mogłem tak po prostu zabić Matuzalema… a może mogłem?
Oczywiście, że mogłem. Wystarczyło pociągnąć za spust i wyzwolić wielkiego karpia z wyjątkowo prostego bieżącego stanu ducha, na tyle nieskomplikowanego, że zwierzę nie odczuwało niedoli. Byłem tego pewien. Zbrodnia nie bardziej odrażająca niż uszkodzenie wartościowego dzieła sztuki. Niewidząca srebrna kula oka Matuzalema przyciągnęła mój wzrok.
Nie mogłem tego uczynić.
— Cholera — powiedziałem.
— O co chodzi? — spytała Chanterelle, prawie zagradzając mi drogę, kiedy odsuwałem się od szyby i ruszyłem naprzeciw tłumowi osób wyciągających szyje, aby zerknąć na osławioną rybę.
— Kogoś właśnie zobaczyłem. Po drugiej stronie Matuzalema. — Miałem teraz pistolet na wpół wyciągnięty z kieszeni; ktoś mógł to zauważyć.
— Tanner, zwariowałeś?
— Prawdopodobnie kilka rodzajów wariactwa — odparłem. — No i co z tego? Ze swoim obecnym systemem urojeniowym czuję się doskonale.
A potem — udając, że spaceruję dla przyjemności — skierowałem się na drugą stronę zbiornika; pot z dłoni zwilżał rękojeść pistoletu. Wysunąłem go jeszcze bardziej z kieszeni, mając nadzieję, że robię to gestem niedbałym, jakbym wyciągał papierośnicę, ale nie wyjąłem go do końca, bo coś innego przyciągnęło moją uwagę.
Skręciłem za róg.
Reivich zniknął.