TRZYDZIEŚCI DZIEWIĘĆ

Dopiero trzeci z odwiedzonych przez nas handlarzy węży wiedział, o kogo nam chodzi. Tak, przyszedł tu obcy, wyraźnie pozaświatowiec; kupił tyle węży, że sprzedawca mógł zamknąć sklep na resztę dnia. To było wczoraj, a więc zabójca planował morderstwo dość długo.

Sprzedawca twierdził, że klient był bardzo do mnie podobny, nawet akcent miał taki sam, choć słownictwo uboższe.

Oczywiście, mówiliśmy podobnie. Pochodziliśmy nie tylko z tej samej planety, ale nawet z tego samego Półwyspu.

— A jego towarzyszka? — spytałem.

Mężczyzna nie wspomniał przedtem o kobiecie, ale w szczególny sposób zaczął szarpać końce nawoskowanych wąsów, więc zrozumiałem, że pytanie jest zasadne.

— A teraz zaczynacie zabierać mi czas — odparł znacząco.

— Czy w tym mieście jest ktoś lub coś, czego nie dałoby się kupić? — Wsunąłem mu banknot do ręki.

— Taaa. — Sprzedawca zaśmiał się cicho. — Ale to nie ja.

— No i co z tą kobietą? — Kątem oka patrzyłem na zielonego węża w wiwarium. — Niech mi pan ją opisze.

— A po co? Przecież wszystkie wyglądają tak samo.

— Jakie wszystkie?

Zaśmiał się, tym razem głośniej, jakby moja ignorancja przyprawiła go o histerię.

— Żebraczki, oczywiście. Widziałeś jedną, to jakbyś widział wszystkie.

Patrzyłem na niego przerażony.


* * *

Zadzwoniłem do Żebraków w dzień po przybyciu do Chasm City. Usiłowałem skomunikować się z siostrą Amelią, by spytać ją, czy wie coś o Quirrenbachu. Nie udało mi się, pokazał się natomiast brat Aleksiej z podbitym okiem. Powiedział mi, że ona też mnie szuka, i teraz ta uwaga rozbłysła mi w mózgu.

To siostra Amelia była z Tannerem.

Informatorzy Zebry nawet nie wspomnieli, że kobieta mogła być z Zakonu Żebraków. Sprzedawca węży natomiast był tego pewien. Może się myliłem, zakładając, że tamta kobieta, we wszystkich zdarzeniach, była Amelią. Może musiała niekiedy przebierać się, zmieniać postać, albo rozmyślnie, albo dlatego że niestarannie utrzymywała tożsamość, którą sobie akurat stworzyła.

Jaką rolę grała w tym Amelia?

Bezwzględnie jej zaufałem. Pozwoliłem, by pomogła mi uleczyć umysł po okresie zimnego snu, gdy osobowość uległa rozbiciu. Wydarzenia w habitacie nie dały mi powodów do cofnięcia zaufania.

Ale czy ona mi wierzyła?

Tanner — ten prawdziwy — mógł po mnie trafić do Idlewild. Musiał przylecieć tym samym co ja statkiem ze Skraju Nieba, a proces jego ożywienia opóźnił się, tak jak mój opóźnił się w stosunku do kuracji Reivicha. Ale ja użyłem nazwiska Tanner Mirabel, zatem Tanner musiał podróżować pod nie swoim nazwiskiem. Nie chciał uchodzić za wariata, o mózgu sproszkowanym wskutek zimnego snu, więc nie zdradził od razu swej prawdziwej tożsamości; wolał skłamać i niech Żebracy uznają go za kogoś innego.

Zupełna dezorientacja. Nawet ja czułem zamęt. Nie próbowałem zgadnąć, co sobie o tym myślą Zebra, Chanterelle i inni.

Nie byłem Tannerem Mirabelem.

Byłem… czymś innym. Czymś ohydnym, gadzim i starym, przed czym mój umysł się wzdragał, ale czego nie mogłem nadal ignorować. Gdy Amelia i Żebracy ożywili mnie, podróżowałem pod nazwiskiem Tanner i najwyraźniej posiadałem jego wspomnienia, umiejętności i — co najważniejsze — wiedzę o jego bezpośrednim zadaniu. Nie kwestionowałem tego, wszystko wydawało się logiczne. Pasowało.

Ale wszystko było fałszywe.


* * *

Rozmawialiśmy ze sprzedawcą węży, gdy telefon Zebry znów odezwał się sygnałem, który ginął w szumie deszczu i syczeniu gadów. Wyjęła telefon z kurtki i spojrzała na niego podejrzliwie, nie przyjmując rozmowy.

— Do ciebie, Pransky — powiedziała Zebra. — Ale przecież tylko ty znasz numer, a stoisz teraz obok mnie.

— Uważam, że powinnaś zachować najwyższą ostrożność, nim przyjmiesz tę rozmowę — stwierdziłem. — Jeśli dzwoni ta osoba, którą mam na myśli.

Zebra, uderzając dłonią, otworzyła aparat — wyobraziłem sobie Pandorę unoszącą wieko puszki, z obawą, co jest w środku. Na ekraniku pojawił się śnieg. Zebra uniosła telefon na wysokość twarzy i coś szepnęła.

Ktoś po drugiej stronie odpowiedział. Zebra niepewnym tonem przytaknęła i spojrzała na mnie.

— Miałeś rację, Tanner. To do ciebie.

Wziąłem aparat. Przedmiot tak niewinny, a może zawierać tyle zła, pomyślałem. Wtedy spojrzałem w twarz identyczną jak moja.

— Tanner — rzekłem cicho.

Po wyraźnym opóźnieniu nadeszła odpowiedź w tonie rozbawienia:

— Pytasz czy się przedstawiasz?

— Strasznie zabawne.

— Muszę ci coś powiedzieć. — Głos był słaby, w tle hałasowała maszyneria. — Nie wiem, czy ułożyłeś już tę układankę.

— Zaczynam.

Znów opóźnienie. Tanner był więc w przestrzeni, gdzieś w pobliżu Yellowstone, spory kawał sekundy świetlnej od niskiej orbity, prawdopodobnie blisko pasa habitatów, gdzie Żebracy mieli dzierżawę.

— Dobrze, nie będę cię obrażał, używając twojego rzeczywistego imienia. Nie teraz. Ale coś ci powiem.

Czułem, że sztywnieję.

— Przyszedłem, by zrobić to, co robi Tanner Mirabel, czyli dokończyć to, co on zaczął. Przyszedłem, by cię zabić, tak jak ty chciałeś zabić Reivicha. Symetria, prawda?

— Jeśli jesteś w przestrzeni, to znaczy, że podążasz w złym kierunku. Wiem, że byłeś tu przedtem. Znalazłem twoją wizytówkę przy Dominice.

— Niezły pomysł z tymi wężami, co? A może jeszcze tego nie zrozumiałeś?

— Staram się, jak mogę.

— Bardzo chciałbym pogawędzić. — Uśmiechnął się. — Może nadarzy się okazja.

Wiedziałem, że to przynęta, ale mimo to dałem się złapać.

— Gdzie jesteś?

— W drodze na spotkanie z osobą drogą twemu sercu.

— Reivich — szepnął Quirrenbach, a ja skinąłem głową. Pamiętałem, jak Quirrenbach twierdził, że zabiera nas w kosmos na spotkanie z Reivichem… aż zostaliśmy wyratowani przez Chanterelle.

Jedna z wysokich karuzel. Miejsce o nazwie Azyl.

— Reivich nie ma tu nic do rzeczy — odparłem. — Gra podrzędną rolę. Chodzi jedynie o ciebie i o mnie. Nie musimy robić z tego szerszej sprawy.

— Co za zmiana nastawienia u kogoś, kto jeszcze kilka godzin temu bardzo chciał zabić Reivicha — stwierdził Tanner.

— Może nie jestem człowiekiem, za jakiego się uważałem. Ale dlaczego ścigasz Reivicha?

— Bo jest niewinny.

— Co to znaczy?

— To znaczy, że zaprowadzi ciebie do mnie. — Na ekraniku zajaśniał uśmiech Tannera, zachęcając mnie, bym wykrył brak logiki. — Mam rację? Przybyłeś tutaj, by go zabić, ale raczej go uratujesz, niż pozwolisz, bym dla ciebie wykonał robotę.

Prawdę mówiąc, nie miałem pojęcia, jak się czułem. Tanner zmuszał mnie do zadawania sobie pytań, których dotychczas unikałem, zajmując się rozszczepieniem swojej pamięci. Ale to rozszczepienie przekształciło się w szczelinę, oddzielającą ode mnie moją przeszłość, gdzie wlewała się trucizną. Jeśli byłem Cahuellą — a wszystko na to wskazywało — to nienawidziłem się do szpiku kości.

Równie silnie mogłem nienawidzić Tannera. Przecież zabił Gittę.

Nie: to my zabiliśmy Gittę.

Dotarła do mnie żelazna logika tego faktu. Mieliśmy wspólną pamięć, przeplatające się wątki przeszłości. Wspomnienia Tannera nie były tożsame z moimi, ale teraz, gdy nosiłem je w swojej głowie, nie mogłem się całkowicie uwolnić od ich wpływu. Zabiłem Gittę — zgodnie ze swoją pamięcią zrobiłem to własnoręcznie; pamiętałem, że zabiłem najdroższą mi istotę. Było znacznie gorzej. Zbrodnie Tannera nie dały się nawet porównać z tymi, o których pamięć stłumiłem, zagrzebałem i ukryłem pod wspomnieniami Tannera — teraz wylewały się z mojej świadomości. Nadal czułem się jak Tanner, czułem, że jego przeszłość jest tą właściwą, ale na tyle poznałem prawdę, by wiedzieć, że to tylko iluzja, która z czasem stanie się coraz mniej przekonująca, i że w istocie przeszłość i wspomnienia Cahuelli są przypisane do tego ciała. Zresztą na tym też się nie kończyło, gdyż sam Cahuella stanowił tylko powłokę nałożoną na jeszcze głębszą warstwę wspomnień.

Nie chciałem o tym myśleć, ale widziałem, do czego to wszystko zmierza.

Ukradłem wspomnienia Tannera, przez pewien czas myślałem, że jestem Tannerem. Potem, gdy odrzucałem to przebranie, zaczynałem odczuwać skutki działania wirusa indoktrynacyjnego, katalizatora odsłonięcia głębszych warstw pamięci. Zaczęły mnie nachodzić obrazy z mojej ukrytej historii, historii, która ciągnęła się od wieków.

Od epoki Skya Haussmanna.

Gdy to sobie uświadomiłem, coś się we mnie załamało. Kolana się pode mną ugięły, padłem na mokry grunt i ogarnęły mnie mdłości. Upuściłem telefon — leżał teraz koło mnie do góry ekranikiem, na którym ciągle widniała lekko zdziwiona twarz Tannera.

— Coś się stało? — spytał.

— Amelia — szepnąłem do telefonu, potem powtórzyłem jej imię wyraźniej: — Amelia jest z tobą? Oszukałeś ją.

— Powiedzmy, że okazała się bardzo użyteczna.

— Nie wie, co zamierzasz zrobić? Tannera to rozbawiło:

— To naiwna duszyczka. Wiesz, że miała co do ciebie wątpliwości. Gdy opuściłeś Idlewild, zdała sobie sprawę z pewnych nieprawidłowości w twoim kodzie genetycznym, co uznała za dowód wrodzonej choroby. Usiłowała się z tobą skontaktować, ale stałeś się już nieuchwytny. — Znów się uśmiechnął. — W tym czasie odżyłem i odzyskałem swoje umiejętności. Pamiętałem, kim jestem i dlaczego znalazłem się na statku lecącym ze Skraju Nieba. Pamiętałem, że cię ścigam, bo ukradłeś mi tożsamość i pamięć. Oczywiście nie powiedziałem o tym Amelii. Powiedziałem jej tylko, że jesteśmy braćmi i że byłeś po prostu nieco zdezorientowany. Takie nieszkodliwe oszustwo. Nie możesz mieć mi tego za złe.

To prawda. Ja również oszukałem Amelię, gdyż miałem nadzieję, że da mi namiary na Reivicha.

— Puść ją — zażądałem. — Nic dla ciebie nie znaczy.

— Mylisz się. Ona stanowi dodatkowy motyw, byś tu przybył. Dodatkowy powód, byśmy się spotkali, Cahuello.

Jego twarz znieruchomiała na chwilę, po czym połączenie się urwało. Stałem w deszczu. Oddałem aparat Zebrze.

— A druga rana? — spytała, gdy mknęliśmy jej samochodem przez miasto. — Powiedziałeś, że Tanner stracił stopę, ale nie znalazłeś żadnych śladów. Jednak nie tylko tego kazałeś Mikserom szukać u siebie. — Pokręciła głową. — Chciałabym nadal mówić do ciebie „Tanner”. Niełatwo zwracać się do kogoś, kto wypiera się własnego imienia.

— Zapewniam cię, że mi też jest trudno z tego powodu konwersować.

— Powiedz nam o drugim urazie. Nabrałem tchu. Czekało mnie najtrudniejsze.

— Tanner strzelił do kogoś… do Cahuelli, człowieka, dla którego pracował.

— To ładnie z jego strony — rzekła Chanterelle.

— Nie, to nie tak. Tanner, strzelając, w istocie wyświadczył temu człowiekowi przysługę. Było to jak podczas porwania zakładników. Tanner musiał strzelić przez niego, by… — głos mi się załamał — …zabić rewolwerowca, który trzymał nóż na gardle żony Cahuelli. Strzał nie miał zabić Cahuelli i Tanner wiedział, że promień ma taki kąt, że nie spowoduje u niego poważnych obrażeń.

— I co?

— Tanner strzelił.

— I udało się? — spytała Zebra.

Oczami duszy widziałem, jak Gitta pada na podłogę nie z powodu ciosu nożem, lecz po niecelnym strzale Tannera.

— Mężczyzna żył — powiedziałem po paru sekundach. — Tanner, jako zawodowy zabójca, doskonale znał anatomię. Uczą ich, w który organ trzeba mierzyć, by zabić. Te wiedzę można też odwrócić: jak znaleźć najbezpieczniejszą drogę promienia, by przeszedł przez ciało.

— Mówisz o tym jak o operacji chirurgicznej — zauważyła Chanterelle.

— Bo to tak wygląda.

Powiedziałem im, że skanowanie u Miksera wykazało podłużną, zaleczoną ranę biegnącą na wskroś, pokrywającą się z drogą promienia wchodzącego w plecy i niegroźnie opuszczającego ciało w okolicy brzucha. Na obrazie rana przypominała smugę dyssypacyjną samolotu.

— Ale to oznacza… — wtrąciła Zebra.

— Dokończę za ciebie. To oznacza, że jestem tym człowiekiem, dla którego pracował Tanner Mirabel. Jestem Cahuellą.

— Pogarsza mu się! — stwierdził Quirrenbach.

— On tego nie zmyśla — oznajmiła Zebra. — Byłam razem z nim u Miksera.

Odwróciłem się do Chanterelle.

— Widziałaś, jakim zmianom genetycznym poddano moje oczy. Cahuella zamówił to sobie u Ultrasów. Lubił polować.

Było w tym jeszcze coś. Cahuella chciał widzieć w nocy, bo nie cierpiał ciemności od czasu, gdy jako malec, samotny i zapomniany, siedział w ciemnym przedszkolu.

— Mówisz o Cahuelli jak o osobie trzeciej — zauważyła Zebra. — Dlaczego? Nie jesteś pewien, że ty to on?

Pokręciłem głową, pamiętając, jak klęczałem w deszczu. Wszystkie punkty odniesienia zniknęły. Miałem poczucie całkowitej dezorientacji, ale udało mi się je opanować, zbudować rusztowania, wprawdzie chwiejne, lecz przynajmniej umożliwiające mi funkcjonowanie w teraźniejszości.

— W zasadzie tak. Ale jego wspomnienia są we mnie poszatkowane i nie bardziej wyraziste od wspomnień Tannera.

— Powiedzmy wprost: nie masz pojęcia, kim jesteś — powiedział Quirrenbach.

— Przeciwnie — odparłem, zdziwiony własnym spokojem. — Jestem Cahuellą. Teraz mam całkowitą pewność.

— Tanner chce cię zabić, mimo że kiedyś byliście sobie bliscy? — spytała Zebra, gdy opuściliśmy samochód przy hali dworcowej.

Przed oczami migały mi urywane obrazy, jakby oświetlone lampą stroboskopową: biały pokój, na podłodze klęczy nagi mężczyzna; każda następna klatka była nieco wyraźniejsza od poprzedniej.

— Stało się coś bardzo złego — rzekłem. — Człowiek, którym jestem… Cahuellą… zrobił coś bardzo złego Tannerowi. Nie mogę winić Tannera, że chce się zemścić.

— Nie winię ani jego, ani ciebie, skoro ty, Tanner, zastrzeliłeś go — powiedziała Chanterelle.

Skrzywiła się. Ale czy mogłem się dziwić? Połapanie się w tych wszystkich posplatanych warstwach tożsamości i pamięci było jak odtwarzanie wzorów skomplikowanego gobelinu.

— Tanner chybił — rzekłem. — Strzał miał ocalić żonę Cahuelli, a okazało się, że w końcu ją zabił. To mogła być pierwsza i ostatnia pomyłka w jego karierze. I tak nieźle. Wszystko, co robił, robił pod wrażeniem tamtej chwili.

— Mówisz tak, jakbyś nie miał do niego pretensji, że cię prześladuje — stwierdziła Zebra.

Weszliśmy do hali, teraz znacznie ruchliwszej niż przed paroma godzinami. Nie było widać oznak, by jakieś władze zainteresowały się namiotem Dominiki, ale również klienci nie kręcili się w pobliżu. Prawdopodobnie nadal jej obłożone wężami ciało wisiało nad fotelem zabiegowym, gdzie odprawiała swe neuronowe egzorcyzmy. Informacje o jej śmierci na pewno rozniosły się w Mierzwie, ale czyn tak nielegalny, naruszający wszelkie niepisane prawa, powodował, że wokół namiotu stworzyła się strefa ochronna.

— Chyba nikt by go za to nie winił — powiedziałem. — Bo to, co mu zrobiłem…

Widok białego pokoju powrócił, ale tym razem patrzyłem z perspektywy mężczyzny skulonego przy podłodze. Czułem jego nagość i dręczący strach, który otwierał szczeliny niewyobrażalnych dotychczas emocji, jak u człowieka, który doznaje halucynacji nowych barw.

Patrzyłem z perspektywy Tannera.

Stworzenie poruszyło się w niszy, leniwie się prostowało, jakby nieskomplikowane rozumowanie jego malutkiego umysłu doprowadziło je do wniosku, że ofiara nigdzie nie ucieknie.

Młodzieńczy osobnik nie był dużą hamadriadą — zapewne urodził się z drzewa-matki w ostatnich pięciu latach — sądząc po różowawym odcieniu fotoelektrycznego kaptura, złożonego wokół głowy niczym skrzydła śpiącego nietoperza. Zwierzęta traciły tę barwę, gdy zbliżały się do okresu dojrzałości, bo tylko w pełni rozwinięta hamadriadą osiągała dostateczną długość, by sięgnąć do szczytu drzewa i rozwinąć kaptur. Jeśli stworzeniu pozwoli się rosnąć, za rok lub dwa różowawa barwa ustąpi ciemnej kropkowanej — czarna pokrywa wysadzana podobnymi do irydoforów fotoelektrycznymi ogniwami.

Zwinięte stworzenie opuściło się na podłogę jak kłąb sztywnej liny rzuconej z okrętu na nabrzeże. Przez chwilę tkwiło nieruchomo, fotoelektryczny kaptur rozwierał się i zamykał powoli jak rybie skrzela. Był rzeczywiście wielki — teraz mężczyzna mógł się mu dobrze przyjrzeć.

Wielokrotnie widział hamadriady na swobodzie, ale nigdy z tak bliska i nigdy w całej krasie, a zawsze między drzewami z bezpiecznej odległości. Choć za każdym razem miał ze sobą broń, z której łatwo mógł zabić, podczas wszystkich takich spotkań czuł lekki strach. Rozumiał, to było naturalne: ludzki strach przed wężami zapisany w genach przez miliony lat roztropnej ewolucji. Hamadriadą nie była wężem, a jej przodkowie w ogóle nie przypominali żadnej istoty żyjącej na Ziemi, ale wyglądała jak wąż, poruszała się jak wąż. Tylko to miało znaczenie.

Wrzasnął.

Загрузка...