CZTERDZIEŚCI

— W końcu zawiodłem się na tobie, ale nie da się zaprzeczyć, że wykonałeś fantastyczną pracę. — Przekazywałem bezgłośną wiadomość dla Norquinco, który w żaden sposób nie mógł jej usłyszeć.

Klaun uśmiechnął się.

— Armesto, Omdurman? Mam nadzieję, że patrzycie na to i widzicie, co zamierzam zrobić. Niech to będzie dla was jasne i przejrzyste. Rozumiecie?

Głos Armesta dotarł z opóźnieniem, jakby z połowy drogi do najbliższego pulsara. Był słaby, bo tamte statki pozbyły się wszystkich mniej istotnych anten — setek ton zbędnego sprzętu.

— Palisz za sobą wszystkie mosty, Sky. Już nic więcej nie po zostało ci do zrobienia, chyba że skłonisz kolejnych, jeszcze żywych, by przekroczyli Styks.

Uśmiechnąłem się, słysząc ten klasyczny odnośnik.

— Chyba nie podejrzewasz, że to ja zamordowałem część tamtych ludzi?

— Nie w większym stopniu, niż podejrzewam, że zamordowałeś Balcazara — odparł pokrętnie Armesto. Potem milczał kilka sekund. Ciszę wypełniały zakłócenia i trzaski szumu międzygwiazdowego. — Interpretuj to sobie, jak chcesz, Haussmann…

Moi oficerowie patrzyli na niego dziwnie, gdy wspomniał starego kapitana, ale żaden się nie odezwał. Większość z nich musiała coś podejrzewać. Wszyscy byli lojalni w stosunku do mnie — kupiłem ich lojalność, awansując miernoty na wyższe stanowiska; Norquinco usiłował to osiągnąć szantażem. Przeważnie byli to słabeusze, ale cóż mnie to teraz obchodziło? Norquinco pokonał automatyczne zabezpieczenia i w zasadzie mogłem samodzielnie kierować „Santiago”.

Wkrótce może dojść do takiej sytuacji.

— O czymś zapomniałeś — powiedziałem zadowolony. Armesto musiał mieć pewność, że niczego nie przeoczył, i już przypuszczał, że wyścig da się wygrać.

Jakże się mylił.

— Nie sądzę.

— Ma rację. — To był głos Omdurmana z „Bagdadu”, też słaby. — Haussmann, wykorzystałeś wszystkie swoje opcje. Nie masz żadnej innej przewagi.

— Z wyjątkiem tej.

Wklepałem komendy do konsoli w podłokietniku. Czułem, podświadomie, jak ukryte warstwy statkowych podsystemów poddają się mojej woli. Na głównym ekranie pojawił się widok osi podobny do tego, który miałem przedtem, gdy odczepiałem szesnaście pierścieni ze zmarłymi.

Teraz jednak proces przebiegał inaczej.

Pierścienie odczepiały się wzdłuż osi, wzdłuż jej wszystkich sześciu boków. Panował w tym ład — ja, perfekcjonista, nie mogłem tego zaprojektować inaczej — ale pierścienie nie tworzyły uporządkowanej linii. Z osiemdziesięciu pozostałych co drugi pierścień odpadał. W sumie czterdzieści z nich opuściło „Santiago”…

— Boże mocny — powiedział Armesto. Musiał do niego dotrzeć obraz tego, co się dzieje. — Boże, Haussmann… Nie! Nie możesz tego zrobić!

— Za późno. Już się stało — odparłem.

— To przecież żyjący ludzie! Uśmiechnąłem się.

— Już nie.

Znów spojrzałam na ekran, by obserwować wspaniały, przygotowany przeze mnie spektakl. Piękny, ale i okrutny, przyznaję. Ale czymże byłoby piękno bez odrobiny okrucieństwa?

Teraz wiedziałem, że zwyciężę.


* * *

Zefirem pojechaliśmy do terminalu behemotów. Pociąg ciągnęła wielka, smocza lokomotywa; zaledwie przed kilkoma dniami ta sama przywiozła do miasta mnie i Quirrenbacha.

Wykorzystując pozostałe niewielkie zasoby waluty, kupiłem od pokątnego handlarza fałszywą tożsamość, nazwisko i skrótową historię kredytową na tyle solidną, bym mógł wydostać się z planety i przy odrobinie szczęścia dotrzeć do Azylu. Przybyłem jako Tanner Mirabel, ale nie ośmieliłem się ponownie wykorzystywać tego nazwiska. Normalnie potrafiłbym odruchowo wyciągnąć z kapelusza fałszywe nazwisko i wcielić się w postać, ale teraz coś kazało mi ostrożniej wybierać tożsamość. W końcu, gdy handlarz tracił cierpliwość, powiedziałem:

— Niech będzie Shuyler Haussmann.

Nic mu to nie mówiło, a nazwisko nie wywołało komentarza. Powtórzyłem je sobie parokrotnie, by się z nim oswoić i bym mógł od razu zareagować, gdyby je wywołano głośno w miejscu publicznym, albo gdyby ktoś wymienił je w tłumie. Potem zarezerwowaliśmy miejsca w najbliższym behemocie z Yellowstone.

— Ja oczywiście też jadę — oznajmił Quirrenbach. — Jeśli mówisz poważnie, że chcesz ochronić Reivicha, tylko przeze mnie możesz się do niego dostać.

— A jeśli nie mówię poważnie?

— Jeśli nadal planujesz go zabić? O to ci chodzi? Skinąłem głową.

— Przyznasz, że nadal istnieje taka możliwość. Quirrenbach wzruszył ramionami.

— Wówczas zrobię to co zawsze zamierzałem zrobić. Zabiję cię przy najbliższej okazji. Oczywiście oceniam, że nigdy do tego nie dojdzie, ale niech ci się nie wydaje, że nie byłbym do tego zdolny.

— Nawet mi się nie śni.

— Oczywiście potrzebujesz również mnie — rzekła Zebra. — Ja też mam związki z Reivichem, choć nie tak bliskie jak Quirrenbach.

— To może być niebezpieczne, Zebro.

— A czy odwiedziny u Gideona były bezpieczne?

— Racja. Przyznaję, że jestem wdzięczny za wszelką pomoc.

— Więc ja też się przydam — stwierdziła Chanterelle. — Przecież tylko ja z was wszystkich wiem, jak kogoś złapać.

— Twój łowiecki talent nie podlega dyskusji — powiedziałem. — Ale to nie będzie polowanie. O ile znam Tannera, a znam go jak samego siebie, nie będzie się stosował do żadnych reguł.

— Więc my zaczniemy grać nieczysto wcześniej od niego. Po raz pierwszy od wieków zaśmiałem się szczerze.

— Jestem pewien, że staniemy na wysokości zadania.

Godzinę później Quirrenbach, Zebra, Chanterelle i ja wznieśliśmy się behemotem, który zanurkował łukiem nad Chasm City, a potem poleciał w niskie chmury, kapryśnie poskręcane wskutek zderzenia stałych wiatrów z unoszącymi się z rozpadliny wyziewami. Spojrzałem w dół: miniaturowe miasto, Mierzwa i Baldachim trudne do rozdzielenia, ściśnięte w jedną misternie poplątaną strukturę.

— Dobrze się czujesz? — spytała Zebra. Przyniosła nam drinki do stołu.

Patrzyłem na nią.

— Tak. Dlaczego pytasz?

— Bo masz taką minę, jakbyś wyjeżdżał stąd z żalem.


* * *

Podróż dobiegała kresu; to, co zaplanowałem, musiało skończyć się sukcesem; na statku traktowano mnie jak bohatera. Wtedy postanowiłem odwiedzić swoich dwóch więźniów.

W ubiegłych latach nikomu nie udało się dotrzeć do pomieszczenia ukrytego w głębi „Santiago”, choć niektórzy — zwłaszcza Constanza — domyślali się, że takie pomieszczenie istnieje. Bardzo oszczędnie czerpało ze statkowego systemu zasilania i podtrzymywania życia i nawet Constanza, mimo swych umiejętności i uporu, nie potrafiła go zlokalizować. To dobrze dla mnie, bo choć obecnie sytuacja nie była tak krytyczna, to w poprzednich latach odkrycie tej komory skończyłoby się dla mnie zgubą. Teraz miałem dość sojuszników — a większość wrogów już załatwiłem — by wyciszyć pomniejsze skandale.

Formalnie więźniów było trzech, ale Obły w zasadzie się do tej kategorii nie zaliczał. Wykorzystywałem tylko jego obecność i choć może on to traktował inaczej, to ja nie uważałem jego izolacji za prawdziwą karę. Zawsze gdy go odwiedzałem, wyginał się w zbiorniku, ale ostatnio jego ruchy stały się ospałe, a małe ciemne oczy ledwie mnie dostrzegały. Zastanawiałem się, czy dobrze pamięta swe poprzednie życie, gdy pływał w basenie wielkim jak morze w porównaniu ze zbiornikiem, w którym żył przez ostatnie pięćdziesiąt lat.

— Chyba dotarliśmy już na miejsce?

Odwróciłem się, zaskoczony skrzeczącym głosem Constanzy.

— Prawie — odparłem. — Na własne oczy widziałem Koniec Podróży. Wyobraź sobie. W pełni ukształtowany świat, a nie tylko jasną gwiazdę. Cudowny widok, Constanzo.

— Ile czasu minęło? — Usiłowała na mnie spojrzeć, napinając mięśnie. Była przywiązana do noszy zgiętych pod kątem czterdziestu pięciu stopni.

— Od kiedy tu jesteś? Nie wiem. Cztery miesiące, może pięć. — Wzruszyłem ramionami, jakbym w ogóle się tym nie przejmował. — To przecież nie ma znaczenia.

— Sky, jak to wyjaśniłeś reszcie załogi? Uśmiechnąłem się.

— Nie musiałem im niczego wyjaśniać. Powiedziałem, że popełniłaś samobójstwo, skacząc przez jedną ze śluz powietrznych. W takich wypadkach nie trzeba nikomu pokazywać ciała. Pozwoliłem, żeby sami wyciągnęli wnioski.

— Kiedyś się dowiedzą.

— Wątpię. Dałem im świat, Constanzo. Chcą mnie kanonizować, a nie ukrzyżować. I to się raczej szybko nie zmieni.

Constanza zawsze sprawiała trudności. Podważyłem jej wiarygodność po wypadku z „Caleuche”, ujawniając sfabrykowane dowody na to, że konspirowała wraz z kapitanem Ramirezem. To zakończyło jej karierę w służbie ochrony. I tak miała szczęście, że uniknęła egzekucji czy uwięzienia, zwłaszcza w strasznych dniach po odpaleniu modułów spaczy. Constanza stanowiła dla mnie problem, nawet gdy przesunąłem ją do prac fizycznych. Załoga uznała odczepienie pierścieni za akt konieczny, choć desperacki. Ukierunkowałem ich rozumowanie propagandą, rozsiewając pogłoski i przekłamania na temat zamiarów statku. Sam nie traktowałem tego jako zbrodni. Constanza myślała inaczej i w ciągu ostatnich lat wolności prostowała dezinformacje, jakie na swój temat preparowałem. Cały czas drążyła sprawę incydentu z „Caleuche”; utrzymywała, że Ramirez jest niewinny; spekulowała co do przyczyn śmierci staruszka Balcazara; twierdziła, że jego dwóch lekarzy stracono niesłusznie. Czasami nawet wyrażała wątpliwości na temat śmierci Tytusa Haussmanna.

W końcu postanowiłem ją uciszyć. Sfingowałem samobójstwo Constanzy; potajemnie zaciągnąłem ją do komory tortur. Nie wymagało to specjalnych przygotowań. Przez cały czas Constanza pozostawała pod wpływem narkotyków, otępiona, choć niekiedy pozwalałem jej na krótkie okresy jasności umysłu.

Dobrze jest mieć osobę, z którą można pogadać.

— Dlaczego tak długo trzymałeś go przy życiu? — spytała. Spojrzałem na nią. Jakże się postarzała! Pamiętałem naszą wyprawę do delfinów. Staliśmy przy szklanym wielkim zbiorniku. Dzieci, niemal rówieśnicy.

— Tego chimeryka? Wiedziałem, że się przyda, i tyle.

— Żeby go torturować?

— Nie. Został ukarany za to, co zrobił, ale to tylko uwertura. Może przyjrzysz mu się lepiej? — Przechyliłem nosze tak, by widziała infiltratora. Był teraz całkowicie mój i nie musiałem stosować środków otępiających. Jednak dla spokoju ducha przykułem go do ściany.

— Wygląda jak ty — stwierdziła Constanza ze zdziwieniem.

— Ma dwadzieścia dodatkowych mięśni twarzy — odparłem z ojcowską dumą. — Dzięki nim potrafi dowolnie wymodelować swoje oblicze i utrzymać je w takim stanie. Niezbyt się postarzał od czasu, gdy go tu przyprowadziłem. Sądzę, że może uchodzić za mnie. — Potarłem sobie twarz, czując szorstkość makijażu, który miał maskować moją nienaturalną młodzieńczość. — Zrobi wszystko, dosłownie wszystko, o co go poproszę. Prawda, Sky?

— Tak — odparł chimeryk.

— Co planujesz? Wykorzystać go jako przynętę?

— Jeśli to się okaże potrzebne, w co raczej wątpię — powiedziałem.

— Ale on ma tylko jedną rękę. Nikt się nie da nabrać, że to ty. Ustawiłem nosze w poprzedniej pozycji.

— Ten problem da się pokonać. — Z apteczki przy Bożej Skrzynce wyjąłem dużą strzykawkę z długą igłą. Używałem jej, by zniszczyć i przebudować umysł infiltratora.

— Dla mnie? — spytała Constanza, widząc strzykawkę.

— Nie. — Podszedłem do zbiornika delfinów. — To dla Obłego. Dla staruszka Obłego, który wiernie mi służył przez te lata.

— Chcesz go zabić?

— Och, myślę, że uzna to za akt miłosierdzia. — Odchyliłem wieko zbiornika. Skrzywiłem się, czując odrażający zapach mętnej, słonawej wody. Obły wygiął się; uspokajającym gestem położyłem mu dłoń na grzbiecie. Skóra, kiedyś gładka i błyszcząca, teraz w dotyku przypominała beton.

Zrobiłem zastrzyk, pchając igłę przez warstwę tłuszczu. Delfin szarpnął się gwałtownie, ale zaraz się uspokoił. Spojrzałem mu w oko — niczego nie wyrażało.

— Sądzę, że umarł.

— Myślałam, że przyszedłeś mnie zabić — powiedziała Constanza z odcieniem nerwowej ulgi w głosie.

Uśmiechnąłem się.

— Taką strzykawką? Chyba żartujesz. Ta jest dla ciebie.

Wyjąłem inną, mniejszą.


* * *

Koniec Podróży, pomyślałem, trzymając się rozporki w bezgrawitacyjnej kopule obserwacyjnej „Santiago”. Nazwa była trafna. Świat wisiał pode mną jak zielony papierowy lampion ze słabą świecą. Łabędź, 61 Cygnus A, nie był jasnym słońcem i choć planeta krążyła po ciasnej orbicie wokół karła, dzień wyglądał na niej inaczej niż na pokazywanych mi przez Klauna obrazach Ziemi. Gwiazda dawała oświetlenie marne, ponure i miała czerwone spektrum, choć nieuzbrojone ludzkie oko odbierało światło jako białe. Te dane nie zaskakiwały — półtora wieku temu, nim Flotylla wyruszyła w podróż, wiedziano, ile energii otrzymuje planeta.

Głęboko w ładowniach „Santiago” znajdowała się rzecz przecudnej urody; lekka, więc pozbycie się jej nie miało sensu. Załoga teraz właśnie przy niej pracowała. Wyciągnięto ją ze statku, przyczepiono do orbitalnego holownika i odciągnięto poza pole grawitacyjne planety, do punktu Lagrange’a między Końcem Podróży a Łabędziem. Tam miała zostać na wieki, stabilizując swą pozycję drobnymi korektami silnika jonowego. Tak to przynajmniej zaplanowano.

Odwróciłem wzrok od tarczy planety i spojrzałem w przestrzeń międzygwiazdową. „Brazylia” i „Bagdad” nadal leciały; według obecnej oceny — może obarczonej pewnym błędem — miały tu dotrzeć za trzy miesiące.

Nieważne.

Przeprowadziliśmy już pierwszą serię powrotnych lotów promami, zrzuciliśmy na powierzchnię sporo ładunków wyposażonych w transpondery — za kilka miesięcy je odszukamy. Teraz na planetę opuszczał się prom w kształcie delty — ciemny trójkąt rysował się na tle równikowego języka lądu, ochrzczonego przez zespół geografów Półwyspem. Pomyślałem, że na pewno za kilka tygodni wymyślą mniej dosłowną nazwę. Jeszcze pięć lotów i reszta kolonistów znajdzie się na powierzchni; pięć następnych wypraw i wyląduje tam cała załoga wraz z ciężkim sprzętem, którego nie można zrzucić w kontenerach. Szkielet „Santiago”, wypatroszony ze wszystkich użytecznych przedmiotów, zostanie na orbicie.

Silniki promu włączyły się na krótko, wprowadzając go na kurs w atmosferę. Sylwetka pojazdu malała, wreszcie zniknęła mi z oczu. Po kilku minutach zauważyłem nad horyzontem rozbłysk, gdy prom wchodził w warstwę powietrza. Wkrótce miał osiąść na powierzchni. Tam, na południowym cyplu Półwyspu, powstał już tymczasowy obóz. Zamierzaliśmy go nazwać Nueva Santiago, ale jak już wspominałem, były to pierwsze dni.

Teraz rozwarła się Źrenica Łabędzia.

Znajdowała się zbyt daleko, więc stąd nie widziałem, jak w punkcie Lagrange’a rozwija się cienka na angstrem warstwa plastiku.

Pozycja była niemal idealna.

Na ponury świat w dole padł krąg światła, zakreślając elipsę jasności. Promień poruszył się, szukał, zmieniał kształt. Właściwie wyregulowany, podwoi oświetlenie tego rejonu Półwyspu.

Wiedziałem, że istnieje tam życie. Ciekawe, jak dostosuje się do zmienionego słońca, zastanawiałem się, ale nie potrafiłem wskrzesić w sobie entuzjazmu dla tego problemu.

Odezwała się moja bransoleta komunikacyjna. Kto z załogi ośmiela się zawracać mi głowę teraz, w chwilach triumfu? Dostałem informację, że w kwaterze czeka na mnie nagrana wiadomość. Rozdrażniony, choć ciekaw, opuściłem kopułę obserwacyjną i przez system śluz uszczelniających i przejściówek dotarłem do głównej, rotującej części statku. Znalazłem się w sferze grawitacji i szedłem swobodnie, spokojnie, nie dopuszczałem, by na mej twarzy pojawił się wyraz niepewności. Od czasu do czasu mijali mnie członkowie załogi lub starsi oficerowie, salutowali, niekiedy wymienialiśmy uściski dłoni. Panowało ogólne zadowolenie. Udało nam się pokonać przestrzeń międzygwiezdną, dotarliśmy bezpiecznie do nowego świata. Przywiodłem tu statek przed rywalami.

Przystanąłem i zagadałem do jednej z osób — należało cementować przyjaźnie, gdyż czekały nas ciężkie czasy — ale bezustannie myślałem, co za wiadomość mi zostawiono.

Wkrótce ją odtworzyłem.

— Przypuszczam, że do tego czasu mnie zabiłeś — mówiła Constanza. — Albo sprawiłeś, że na dobre zniknęłam. Nic nie mów, to nie jest nagranie interaktywne; nie zajmie ci zbyt wiele cennego czasu. — Twarz Constanzy na ekranie wyglądała nieco młodziej niż wówczas, gdy po raz ostatni ją widziałem. — Jak się zapewne domyśliłeś, nagrałam to jakiś czas temu i załadowałam do sieci danych statku. Co sześć miesięcy musiałam interweniować, by zapobiec przesłaniu wiadomości. Wiedziałam, że coraz bardziej ci brużdżę i że zechcesz się mnie pozbyć.

Uśmiechnąłem się w duchu. Przypomniałem sobie, jak Constanza dopytywała się, ile czasu jest już uwięziona.

— Dobra robota, Constanzo.

— Dopilnowałam, by kopia dotarła do kilku wyższych oficerów i załogi. Oczywiście nie sądzę, by potraktowano mnie poważnie. Z pewnością starannie sfabrykowałeś wszystkie fakty związane z moim zniknięciem. To nieistotne: najważniejsze, że zasiałam wątpliwości. Nadal masz sojuszników i admiratorów, ale nie zdziw się, Sky, jeśli nie wszyscy ślepo za tobą pójdą.

— To wszystko? — spytałem.

— Na koniec dodam — powiedziała, jakby właśnie w tym miejscu oczekiwała mojej odzywki — że przez te wszystkie lata zgromadziłam mnóstwo dowodów przeciwko tobie. Część to poszlaki, część można rozmaicie interpretować, ale zabrało mi to kawał życia i szkoda, by wysiłek się zmarnował. Więc przed nagraniem tej wiadomości dobrze to wszystko schowałam w małym, trudnym do wykrycia miejscu. — Zamilkła na chwilę. — Czy już dotarliśmy na orbitę Końca Podróży? Jeśli tak, nie ma sensu, byś tego szukał. Materiały już na pewno wylądowały na powierzchni.

— Nie.

Constanza uśmiechnęła się.

— Możesz się ukryć, Sky, ale ja zawsze będę cię prześladować. Choćbyś nie wiem jak starał się pogrzebać przeszłość, choćbyś nie wiem jak skutecznie przerobił się na bohatera, tamta paczka poczeka, aż ktoś ją znajdzie.


* * *

Później, znacznie później, przedzierałem się przez dżunglę. Bieg sprawiał mi kłopoty, ale nie z powodu mojego wieku. Trudność polegała na utrzymaniu równowagi — miałem tylko jedno ramię i ciało nie pamiętało o swej asymetrii. Straciłem rękę w pierwszych dniach kolonizacji planety, w strasznym wypadku; tamten ból stał się teraz jedynie abstrakcyjnym wspomnieniem. Ramię spaliło się do czarnego kikuta, gdy trzymałem je przy wylocie rury palnika jądrowego.

Oczywiście to wcale nie był wypadek.

Od lat wiedziałem, że to zrobię, ale wstrzymałem się do czasu lądowania na planecie. Musiałem stracić ramię w taki sposób, by żadna interwencja medyczna nie mogła go uratować — na przykład nie mogło to być równe, czyste odcięcie — ale jednocześnie musiałem przeżyć stratę kończyny.

Na trzy miesiące trafiłem do szpitala, ale się wykaraskałem. Potem podjąłem swoje obowiązki. Na planecie i wśród wrogów rozeszła się wiadomość o nieszczęściu i odtąd wszyscy wiedzieli, że jestem jednoręki. Fakt ten stał się tak powszechnie znany, a po latach na tyle oczywisty, że prawie nikt już o tym nie wspominał. Nikt też nie podejrzewał, że utrata ręki stanowiła fragment większego planu, środek zapobiegawczy, który dopiero później miał się przydać. Teraz nadszedł czas, gdy błogosławiłem własną przezorność. Miałem osiemdziesiątkę, byłem uciekinierem.

W pierwszych dobrych latach kolonizacji przesłanie Constanzy zza grobu przyćmiło na chwilę tę epokę, ale dość szybko okazało się, że ludzie potrzebują bohatera. To przesłaniało ewentualne wątpliwości co do mojej osoby. Straciłem część zwolenników, ale zyskałem sympatię tłumów; akceptowalna zamiana. Ukryta przesyłka Constanzy nigdy nie ujrzała światła dziennego i z czasem zacząłem podejrzewać, że w ogóle nie istniała, a Constanza po prostu zastosowała w stosunku do mnie broń psychologiczną, by mnie wytrącić z równowagi.

Czasy pionierskie były naprawdę ekscytujące. Trzymiesięczna przewaga, jaką zapewniłem „Santiago”, pozwoliła nam na zorganizowanie systemu małych kolonii na planecie. Gdy pozostałe statki dotarły na orbitę, mieliśmy już trzy dobrze bronione osady. Nueva Valparaiso w pobliżu równika (dobre miejsce na zainstalowanie windy kosmicznej w przyszłości) była osadą najnowszą. Potem planowano inne. Wydawało się czymś niesłychanym, by ludzie — z nielicznymi wyjątkami osób lojalnych — tak podle się przeciw mnie obrócili.

A jednak.

Przez gąszcz liści przezierało światło. Sztuczne. Miałem nadzieję, że są tam sojusznicy, którzy na mnie czekają. Obecnie pozostało mi niewielu sprzymierzeńców. Tych kilku przyjaciół w tradycyjnych strukturach władzy pomogło mi wydostać się z więzienia, ale nie mogli zapewnić mi schronienia. Najprawdopodobniej zostaną rozstrzelani za zdradę. Trudno — to konieczne poświęcenie z ich strony. Przynajmniej tego oczekiwałem.

Początkowo nie była to nawet wojna.

Gdy „Brazylia” i „Bagdad” dotarły na orbitę, zobaczyły szkielet „Santiago”. Przez długie miesiące nic się nie działo, dwa statki zachowywały ciszę. Obserwowały. Potem wystrzeliły dwa promy na trajektoriach, które swój koniec miały w północnej części Półwyspu. Szkoda, że w starym statku nie zostawiłem odrobiny antymaterii; teraz mógłbym na chwilę włączyć silniki i unicestwić promy zabójczym sztychem. Nigdy jednak nie nauczyłem się, jak zamykać zbiornik z antymaterią.

Promy wylądowały, potem wracały na orbitę, transportując spaczy.

Znów nastały miesiące oczekiwania.

Wreszcie rozpoczęto atak. Z północy ruszyły oddziały, nacierając na osadników z „Santiago”. Na całej planecie żyło wtedy najwyżej trzy tysiące osób — wystarczyło do małej, początkowo spokojnej, wojenki. Wrogie obozy miały czas się okopać, zewrzeć szeregi. Rozmnażać.

Wojna nie na serio.

Moi ludzie nadal chcieli mnie zgładzić za przestępstwa wojenne. Nie zależało im specjalnie na pokoju z wrogiem — sprawy poszły już za daleko — ale obwiniano mnie o spowodowanie tej całej sytuacji. Zamierzali mnie zabić i znów wrócić do walk.

Niewdzięczni dranie. Wszystko spieprzyli. Wymyślili nawet nową nazwę planety. Koniec Podróży zmienił się w Skraj Nieba. Taki niby dowcip.

Jakoby ja, Sky, lądując tu jako pierwszy, częściowo przychylił im nieba.

Nienawidziłem tego; nazwa miała jednocześnie przypominać dokonaną przeze mnie zbrodnię.

Ale nazwa się przyjęła.

Przystanąłem nie tylko po to, by nabrać tchu. Nigdy nie lubiłem dżungli. Opowiadano dziwne rzeczy o wielkich pełzających tu stworach. Ale żadna wiarygodna osoba ich nie widziała. Takie tam bujdy.

Straciłem orientację. Zniknęło światło, które przedtem zauważyłem — może gęste drzewa je zakryły, a może widziałem je tylko oczami wyobraźni. Rozejrzałem się: wokół jednolita ciemność. Niebo czarne; 61 Cygni B, najjaśniejsza po Łabędziu gwiazda, skryła się za horyzontem i wkrótce dżungla stanie się przedłużeniem kosmicznej czerni.

Może pisane mi było umrzeć w tym miejscu?

Wtedy wydało mi się, że widzę przed sobą jakiś ruch, mleczny kształt; przypuszczałem, że to ta sama plama światła, którą dostrzegłem wcześniej. Teraz jednak znacznie się przybliżyła — postać mężczyzny kroczyła ku mnie przez krzaki; jasna, jakby rozświetlona wewnętrznym blaskiem.

Uśmiechnąłem się. Poznałem go. Nie powinienem się bać, powinienem pamiętać, że nigdy nie byłem prawdziwie samotny, że zawsze pojawi się mój przewodnik i wskaże mi drogę.

— Nie sądziłeś chyba, że o tobie zapomniałem? — powiedział Klaun. — Chodź, to już niedaleko.


* * *

Klaun prowadził.

Światło nie było wytworem mojej wyobraźni. Jaśniało między drzewami jak widmowa mgła. Sojusznicy…

Gdy do nich dotarłem, Klauna już przy mnie nie było. Zniknął jak powidok. Wtedy widziałem go po raz ostatni. To był jedyny przyjaciel, któremu mogłem ufać, choć wiedziałem, że jest tylko wytworem psychiki, rzutowanym w rzeczywistość elementem podświadomości, zrodzonym z moich wspomnień o przedszkolnym opiekunie.

Jakie to miało znaczenie?

— Kapitan Haussmann! — zawołali przyjaciele. — Dotarł pan! Zaczynaliśmy się niepokoić, że tamtym się nie udało…

— Dobrze odegrali swoją rolę — odparłem. — Przypuszczam, że do tej pory są już aresztowani, a może nawet rozstrzelani.

— To dziwne, proszę pana. Nadchodzą raporty o aresztowaniach, twierdzi się, że pana pojmano.

— To bzdury, prawda?

Ale to nie bzdury, pomyślałem, jeśli osoba, którą pojmano, tylko przypominała mnie, gdyż pod cienką skórą twarzy miała dwadzieścia dodatkowych mięśni, dzięki którym mogła się prawie do każdego upodobnić. Ten człowiek mógł również mówić i poruszać się jak ja, ponieważ przez wiele lat tak go uwarunkowałem, wytresowałem, by myślał o mnie jak o swoim bogu, któremu pragnął być bezinteresownie posłuszny. A brakujące ramię? To go zdradziło. Mężczyzna, którego aresztowali, wyglądał jak Sky Haussmann, no i nie miał ręki.

Nie wątpili, że schwytali właśnie mnie. Zorganizują proces, oskarżony będzie się bronił niezbornie, ale czegóż można oczekiwać od osiemdziesięcioletniego starca? Objawów sklerozy. Najlepszy byłby jakiś pokaz, który pozostanie w pamięci publiki. Nawet gdyby akt miał cechy niehumanitarne. Na przykład ukrzyżowanie znakomicie by się nadawało do tego celu.

— Tędy, proszę pana.

Pojazd terenowy na gąsienicach czekał w kręgu światła. Wpakowano mnie do środka i pojazd pognał po leśnej ścieżce. Przez wiele godzin oddalaliśmy się od cywilizacji.

W końcu terenowiec dotarł do dużej polany.

— To tu? — spytałem.

Potwierdzili. Oczywiście wiedziałem już, na czym polega plan. Obecnie atmosfera mi nie sprzyjała. To nie były czasy bohaterów — ludzie woleli ich przemianować na przestępców wojennych. Do tej pory przyjaciele jakoś mnie przechowali, ale nie mogli zapobiec aresztowaniu. Mogli jedynie wydostać mnie z prowizorycznego więzienia w Nueva Iquique. Teraz, gdy pochwycono mojego sobowtóra, musiałem zniknąć na pewien czas.

W dżungli przygotowano dla mnie schronienie. Miałem z niego korzystać niezależnie od tego, jak potoczą się losy moich sojuszników w głównym osiedlu. Przyjaciele ukryli sprawną kasetę snu wraz z zasilaniem w energię, wystarczającym na dziesięciolecia. Sądzili, że mój pobyt w kasecie wiąże się z pewnym ryzykiem, ale przecież uważali, że mam osiemdziesiąt lat. Ja wiedziałem, że ryzyko jest mniejsze. Gdy nadejdzie właściwy moment, by się obudzić — oceniałem, że nastąpi to za co najmniej sto lat — moi pomocnicy, mając dostęp do znacznie lepszych technik, bez problemu mnie obudzą i prawdopodobnie nawet odtworzenie ręki będzie możliwe.

Musiałem tylko spać. Przez dziesięciolecia będą się o mnie troszczyć, tak jak ja troszczyłem się o spaczy na „Santiago”.

Tyle że ze znacznie większym oddaniem.

Zaczepili pojazd o metalowy hak schowany w poszyciu i dali gaz do przodu. Odchyliła się ukryta klapa, a pod nią schody do dobrze oświetlonej, sterylnie czystej sali.

Dwaj moi ludzie pomogli mi zejść, doprowadzili mnie do kasety. Została odnowiona po poprzednim transportowanym z Ziemi spaczu. Doskonale pasowała.

— Lepiej, żeby pan jak najszybciej wszedł — stwierdził mój asystent.

Z uśmiechem kiwnąłem głową. Zrobił mi podskórny zastrzyk.

Sen nadszedł niemal od razu. Ostatnią moją myślą było to, że gdy się obudzę, będę potrzebował nowego nazwiska. Takiego, by nikt mnie nie skojarzył ze Skyem Haussmannem, ale w jakiś sposób musiał mnie łączyć z przeszłością. Coś, czego znaczenie będę znał tylko ja.

Powróciłem myślą do „Caleuche” i opowieści Norquinco o statku-widmie. Przypomniałem sobie biedne, chore psychicznie delfiny, zwłaszcza Obłego o twardej, chropowatej skórze; nieszczęsny szamotał się w wodzie, gdy dałem mu zastrzyk z trucizny. Na statku-widmie też był delfin, ale nie pamiętałem jego imienia. Czy Norquinco w ogóle mi je powiedział? Dowiem się po przebudzeniu.

Dowiem się, i to wykorzystam.

Загрузка...