Znów poczułem przymus — żołnierski instynkt kazał mi sięgnąć po narzędzie śmierci. Nic nie miałem pod ręką, a poza tym, mimo całej swej brawury, wiedziałem, że nie potrafię zabić Tannera Mirabela z zimną krwią. Byłoby to jak zastrzelenie samego siebie.
Siostra Amelia wyszła za nim, wyłoniła się z mroku i stanęła w stożku złotawego światła. Nie nosiła wprawdzie habitu Lodowych Żebraków, lecz inny, praktyczny, prosty strój, ale bez wątpienia to była ona. Na szyi miała wisior z symbolicznym płatkiem śniegu.
Tanner, w szynelu sięgającym prawie podłogi, podszedł z tyłu do fotela Reivicha. Był wyższy, niż się spodziewałem — jakieś trzy centymetry wyższy ode mnie — i inaczej się poruszał, kroczył butnie; ten element zachowania nas różnił, mimo naszego fizycznego podobieństwa. Nie wyglądaliśmy na bliźniaków, ale mogliśmy uchodzić za braci albo za dwa egzemplarze tego samego człowieka, widzianego w różnym oświetleniu, w którym aspekty cienia delikatnie zróżnicowały nasze rysy. W jego wyrazie twarzy było dostrzegalne okrucieństwo, którego nigdy u siebie nie zaobserwowałem, ale może nie patrzyłem w lustro w odpowiednich momentach.
Pierwsza odezwała się Amelia:
— Nie rozumiem, o co chodzi.
— Też chciałbym wiedzieć — odparł Tanner. Położył dłoń w rękawiczce na wysokim, rzeźbionym oparciu fotela.
— Celne pytanie. — Wychylił się zza oparcia i spojrzał w pozbawioną wzroku twarz mężczyzny, którego przyszedł zabić.
— Jeśli tylko zechcesz odpowiedzieć, bardzo proszę, przystojniaczku.
— Wiesz, kim jestem? — spytał Reivich.
— Taa. Najwyraźniej pośpieszyli się i sknocili. Niech zgadnę. Rozległy uraz neuronowy, komórkowy i genetyczny. Matoły zabezpieczyły cię medmaszynami, ale to jakby podpierać walący się budynek koktajlowymi słomkami. Patrzę na ciebie i oceniam, że zostało ci parę godzin, a może nawet mniej. Mam rację?
— Niewątpliwie — odparł Reivich. — Mam nadzieję, że przynosi ci to niejaką pociechę.
— Pociechę? Z jakiego powodu? — Tanner przesuwał palcami po głowie Reivicha. Wyglądało to, jakby badał teksturę globusa-antyku.
— Przybyłeś, by mnie zabić, ale się spóźniłeś.
— Mogę to nadrobić.
— Bardzo dobrze. Ale jaki to ma sens? Mógłbyś zniszczyć to moje ciało, a ja podziękowałbym ci w swoim ostatnim tchnieniu. Wszystko, czym jestem, wszystko, co kiedykolwiek wiedziałem lub czułem, zostało zachowane na wieczność.
Tanner cofnął się.
— Skanowanie się udało? — spytał rzeczowo.
— Całkowicie. Kiedy my tu rozmawiamy, ja się wykonuję gdzieś w wielkich komputerowych systemach rozproszonych. Kopie zapasowe mojej osoby zostały już przekazane do pięciu innych habitatów, których nazw nawet nie znam. Możesz w Azylu zdetonować bombę atomową i nie zmieni to ani bitu.
A więc godzinę temu rozmawiałem z zeskanowaną kopią Reivicha. Ci dwaj grali razem, konspirowali. Reivich miał rację. Nie miało znaczenia, co Tanner zrobi. Również dla niego, ponieważ, przywabiwszy mnie tutaj, już osiągnął swój główny cel.
— Umarłbyś. Myślisz, że uwierzę, że to cię nie obchodzi?
— Nie wiem, w co wierzysz. Naprawdę, Tanner, to mnie i tak nie interesuje.
— Kim jesteś? — spytała Amelia. Widziałem, że jest zdezorientowana. Zrozumiałem, że nadal mu ufa; zataił przecież przed nią prawdziwy cel swojej misji. — Dlaczego mówisz o zabijaniu?
— Bo właśnie tym się zajmujemy — powiedziałem. — Obaj kłamaliśmy, ale ja nigdy nie planowałem zabicia ciebie.
Tanner wyciągnął do niej rękę, ale nie był dość szybki, zbyt się ociągał przy Reivichu. Amelia przeszła parę kroków. Na twarzy miała zdumienie.
— Powiedz mi, proszę, co się tu dzieje?
— Nie ma czasu — odparłem. — Musisz nam zaufać. Wybacz, skłamałem, ale wtedy nie byłem sobą.
— Uwierz mu — wtrąciła się Chanterelle. — Przychodząc tu, ryzykował życie, a zrobił to głównie po to, by cię ocalić.
— To prawda — powiedziała Zebra.
Spojrzałem Tannerowi w oczy. Ciągle stał za fotelem Reivicha. Trzy serwitory sterczały bez ruchu, sprawiając wrażenie obojętnych na to, co się wokół nich dzieje.
— Tanner, już jesteś tylko jeden ty — stwierdziłem. — Myślę, że teraz koniec z tobą. — Zwróciłem się do pozostałych. — Możemy go pojmać, jeśli pozwolicie mi przewodzić. Mam jego wspomnienia i potrafię przewidzieć każdy jego ruch.
Quirrenbach i Zebra stanęli po obu moich bokach, Chanterelle nieco z tyłu, a Amelia wycofała się za nas.
— Ostrożnie — szepnąłem. — Mógł tu przemycić broń, choć nam się to nie udało.
Zrobiłem dwa kroki w stronę Reivicha.
Pod kocem coś się poruszyło. Z ciemności wynurzyła się dotychczas niewidoczna ręka z małym pistoletem. Reivich uniósł broń z imponującą szybkością, cała jego słabość zniknęła, gdy wycelował i oddał trzy strzały. Pociski przeleciały obok mnie, zostawiając mi na siatkówce oka srebrne smugi.
Quirrenbach, Chanterelle i Zebra padli na podłogę.
— Usunąć ich — zaskrzeczał Reivich.
Serwitory ożyły i cicho prześlizgnęły się obok mnie, jak trzy widma; potem uklękły, podniosły ciała i odtransportowały je w cień, jak leśne duchy wycofujące się ze zdobyczą w gęstwinę.
— Ty gówniany draniu! — powiedziałem.
— Będą żyli — odparł Reivich, znów wkładając rękę pod koc.
— Są jedynie pod wpływem środka uspokajającego.
— Dlaczego?
— Sam się nad tym zastanawiałem — odparł Tanner.
— Psuli symetrię. Teraz jest tylko was dwóch, rozumiesz? Idealne zakończenie twojego polowania. — Pochylił ku mnie czaszkę.
— Musisz przyznać, że prostota jest czarująca.
— Czego chcesz? — spytał Tanner.
— Chcę tego, co już mam. Was dwóch w jednym pomieszczeniu. Trochę to trwało.
— Nie dość długo — odparłem. — Wiesz więcej, niż jesteś gotów przyznać, prawda?
— Powiedzmy, że dane wywiadowcze, zebrane przeze mnie, nim opuściłem Skraj Nieba, były co najmniej intrygujące.
— Chyba wiesz więcej ode mnie — stwierdziłem.
Spod koca Reivich celował lufą pistoletu, tym razem w Tannera. Celował niezbyt dokładnie, ale osiągnął pożądany skutek — Tanner odstąpił od fotela i teraz obaj staliśmy od niego w tej samej odległości.
— Powiedzcie mi obaj, co pamiętacie — powiedział Reivich. — Uzupełnię luki. — Skinął na Tannera. — Ty zacznij.
— Od czego?
— Od śmierci żony Cahuelli, skoro to ty się do niej przyczyniłeś.
Dziwny odruch kazał mi go bronić.
— Nie zabił jej umyślnie, ty draniu. Usiłował ocalić jej życie.
— A jakie to ma znaczenie? — stwierdził Tanner pogardliwie. — Zrobiłem, co musiałem zrobić.
— Niestety, chybiłeś — powiedział Reivich.
Tanner jakby nie słyszał. Mówił, wywołując fakty z pamięci.
— Może chybiłem, a może nie. Może wolałem ją zabić, niż mieć świadomość, że ona żyje, nie należąc do mnie…
— Nie — przerwałem. — Próbowałeś ją uratować. Wątpiłem jednak, czy wiem, jak naprawdę potoczyły się wydarzenia.
— Potem wiedziałem, że koniec z Gittą — ciągnął Tanner — mogłem jednak uratować Cahuellę. Odniósł rany, ale nie śmiertelne. Więc podłączyłem oboje do systemów podtrzymywania życia, transportując ich do Gadziarni.
Odruchowo skinąłem głową, pamiętając piekielnie długą podróż powrotną przez dżunglę i ból nogi z odciętą stopą. Tylko że to nigdy nie przytrafiło się mnie… to przydarzyło się Tannerowi, a ja znałem wypadki jedynie z jego wspomnień.
— Gdy dotarłem do Gadziarni, na spotkanie wyszli mi ludzie Cahuelli. Zabrali ode mnie ciała i starali się zrobić coś dla Gitty, choć wiedzieli, że na nic wszystkie wysiłki. Cahuella trwał w stanie śpiączki przez kilka dni. W końcu odzyskał przytomność, ale prawie niczego nie pamiętał z poprzednich wydarzeń.
Obudziłem się po długim, pozbawionym marzeń śnie, zadławiony gorączką, z poczuciem, że jestem przygwożdżony. Pamiętałem, że nic nie pamiętałem. Zawołałem Tannera — powiedziano mi, że odniósł rany, ale żyje. Nikt nie wspominał o Gitcie.
— Tanner mnie odwiedził — kontynuowałem opowieść. — Widziałem, że stracił stopę, i wiedziałem, że przydarzyło nam się coś bardzo złego. Prawie niczego nie pamiętałem, tylko to, że szliśmy na północ, by zorganizować zasadzkę na oddział Reivicha.
— Zapytałeś o Gittę. Pamiętałeś, że była z nami.
Wracały do mnie urywki rozmowy, jakby wspominane przez muślinowe zasłony.
— A ty mi wszystko powiedziałeś. Mogłeś kłamać, wymyślić jakąś historyjkę, która by cię chroniła; powiedzieć, że Gittę zabił człowiek Reivicha. Ale nie skłamałeś. Opowiedziałeś wszystko tak, jak było.
— Po co miałbym kłamać? — spytał Tanner. — I tak w końcu byś sobie wszystko przypomniał.
— Ale musiałeś wiedzieć.
— Co? — odezwał się Reivich.
— Że bym cię za to zabił.
— Ach. — Z modułu podtrzymywania życia Reivicha wydobył się cichy śmiech. — Doszliśmy do tego najważniejszego.
— Nie sądziłem, że mnie zabijesz — powiedział Tanner. — Myślałem, że mi przebaczysz. W ogóle nie przyszło mi do głowy, że będę potrzebował przebaczenia.
— Może nie znałeś mnie tak dobrze, jak mi się wydawało.
— Może i nie znałem.
Reivich wolną dłonią poklepał podłokietnik swego ozdobnego fotela. Poczerniałe paznokcie stukały o metal.
— Tak więc kazałeś go zamordować? — zwrócił się do mnie. — W sposób odpowiadający twoim własnym obsesjom?
— Naprawdę nie pamiętam — odparłem. Była to niemal prawda.
Przypomniałem sobie, jak patrzyłem na Tannera zamkniętego w białym pomieszczeniu bez sufitu. Pamiętałem, jak powoli uświadamiał sobie swoje położenie, zdawał sobie sprawę, że nie jest sam, że coś jeszcze dzieli z nim to pomieszczenie.
— Powiedz mi, co pamiętasz. — Reivich zwrócił się do Tannera. Jego głos brzmiał teraz płasko, bez emocji, jak syntetyczne dźwięki wydawane przez Reivicha:
— Pamiętam, że zjedzono mnie żywcem. Tego się szybko nie zapomina, wierz mi.
Wspomniałem, jak hamadriada zdechła niemal natychmiast, zabita obcymi truciznami, które nosi w sobie każdy człowiek — doszło do kolizji procesów metabolicznych. Stworzenie dostało skurczy i zwinęło się jak pusty wąż strażacki.
— Rozpłataliśmy ją — powiedziałem — wyjęliśmy jej z gardła Tannera. Nie oddychał, ale jego serce nadal biło.
— Mogliście to wtedy zakończyć — stwierdził Reivich. — Nóż w serce i byłoby po wszystkim. Ale musieliście jeszcze coś od niego wziąć, prawda?
— Potrzebowaliśmy jego tożsamości. A zwłaszcza wspomnień. Utrzymywałem go więc przy życiu za pomocą kirysu, a w tym czasie przygotowywano trałowanie.
— Po co? — spytał Reivich.
— By nadal cię ścigać. Wiedziałem wtedy, że opuściłeś planetę i wkrótce polecisz światłowcem na Yellowstone. Ukarałem Tannera i teraz musiałem również ukarać ciebie. Za Gittę. Ale żeby to zrobić, musiałem stać się Tannerem.
— Na tej planecie mogłeś się stać każdą osobą.
— Odpowiadały mi jego umiejętności. I miałem go pod ręką. — Zamilkłem. — Nie zamierzałem dokonać zmian trwałych, na stałe. Stłumiłem swoją własną osobowość do czasu wejścia na pokład statku. Wspomnienia Tannera miały stopniowo blaknąć, istnieć w postaci resztkowej, jak to ma miejsce teraz, ale oddzielnie od moich.
— A twoje pozostałe tajemnice?
— Oczy? To musiałem ukryć. To też się udało. Ale teraz wróciły do stanu zmienionego. Może tak to sobie zaplanowałem.
— Jednak nie pamiętasz wszystkiego — stwierdził Reivich, uśmiechając się koszmarnie. — Wiesz, że było tam jeszcze coś. Nie tylko oczy.
— Skąd wiesz?
Uniósł rękę i postukał w swoje szczątkowe uzębienie dziwnym gestem osoby wiele wiedzącej.
— Zapomniałeś. Przekonałem Ultrasów, by mi cię wydali. Potem łatwo było zbadać, co z tobą zrobili. — Ponownie się uśmiechnął. — Rozumiesz, musiałem wiedzieć, z kim mam do czynienia, do czego jesteś zdolny.
— A teraz wiesz?
— Sądzę, Cahuella, że jesteś człowiekiem, który jest w stanie zaskoczyć nawet samego siebie. Oczywiście jeśli pominąć to, że twierdzisz, że nim nie jesteś.
— Nienawidzę go tak samo jak ty — odparłem. — Spojrzałem na sprawy z perspektywy Tannera. Wiem, co on mu zrobił. On nie jest mną.
— Więc sympatyzujesz z Tannerem? Pokręciłem głową.
— Ten Tanner, którego znałem, zginął w szybie. Nie ma znaczenia to, że coś z niego przetrwało. To nie on, tylko potwór, stworzony przez Cahuellę.
Tanner parsknął pogardliwie.
— Myślisz, że zdołasz mnie zabić?
— Gdybym tak nie myślał, to bym tu nie przybył.
Tanner szybko przesunął się naprzód do fotela. Zamierzał zabić Reivicha, wiedziałem o tym. Ale Reivich go wyprzedził: wyciągnął pistolet, nim Tanner zdołał wykonać dwa kroki.
— No, no. Jakiż sens miałoby dla was rozstrzyganie nieporozumienia, gdybyście nie mieli widowni? — spytał.
Zastanawiałem, co Amelia — stojąca gdzieś w cieniu — rozumie z tego wszystkiego.
Tanner cofnął się o krok, uniósł puste dłonie w rękawiczkach.
— Przypuszczam, że usiłujesz zgadnąć, w jaki sposób przeżyłem — powiedział do mnie.
— Coś takiego telepało mi się po głowie.
— Nie powinienieś zostawiać mnie przy życiu, nawet przy życiu podtrzymywanym kirysem. — Pokręcił głową. — Sam nie mogłeś mnie załatwić, zwłaszcza gdy wąż cię zawiódł. Więc powiedziałeś jednemu ze swych ludzi, by zrobił to za ciebie, gdy ty będziesz zwiewał z Gadziarni.
Mówił prawdę, choć dopiero za sprawą jego opowieści moje wspomnienia skrystalizowały się w pewność.
— Ruszyłem na południe — rzekłem — w kierunku obozu zajętego przez zbiegów z Koalicji Północnej. Mieli tam chirurgów. Wiedziałem, że potrafią wycofać to, co Ultrasi mi zrobili, przykamuflować moje geny i spowodować, że będę wyglądał jak Tanner. Zawsze zamierzałem wrócić do Gadziarni przed wyjazdem z planety.
— Ale nie dane ci było — rzekł Reivich. — Koalicjanci Północni dotarli do Gadziarni, gdy ty byłeś daleko z Dieterlingiem. Zabili większość twoich ludzi, z wyjątkiem Tannera, do którego czuli pełen urazy szacunek. Ocucili go.
— Fatalny błąd — stwierdził Tanner. — Nawet nie mając stopy, odebrałem im broń i zabiłem wszystkich.
Nic z tego nie pamiętałem. Ani trochę. Skąd miałbym pamiętać — to wydarzyło się po tym, jak stratowano Tannera, po tym, jak ukradłem mu wspomnienia.
— Co się stało później? — spytałem.
— Miałem miesiąc na to, by dostać się na światłowiec, zanim opuści orbitę. — Tanner pochylił się i podrapał w kostkę stopy pod płaszczem. — Nie byłem daleko w tyle. Naprawiłem sobie stopę i ruszyłem za tobą. Zabiłem Dieterlinga, rozumiesz… któż inny mógłby podejść do niego tak blisko? Pomaszerowałem do niego, gdy siedział w kołowcu, i puknąłem go. — Odegrał scenę morderstwa.
To był klasyczny sposób odwracania uwagi.
Tanner wyprostował się, zrobił to bardzo płynnie. Z ręki wyleciał mu nóż, który zatoczył bezbłędnie obliczony łuk; w trajektorii Tanner uwzględnił nawet siłę Coriolisa wywołaną rotacją Azylu.
Nóż utkwił w tyle głowy Reivicha.
Z modułu podtrzymywania życia wydobył się komputerowy jęk; sztucznie stabilny, trwał nawet wówczas, gdy głowa Reivicha pochyliła się bez życia na pierś. Broń wyślizgnęła mu się z dłoni i z brzękiem upadła na podłogę. Rzuciłem się, by ją podnieść. Wiedziałem, że to prawdopodobnie jedyna szansa wyrównania szans w starciu z Tannerem.
On jednak był szybszy. Uderzył mnie i poleciałem plecami na podłogę. W płucach zabrakło mi tchu. Stopą przypadkowo kopnął pistolet — broń śmignęła w półmrok między kręgiem złotawego światła a otaczającymi go cieniami.
Tanner sięgnął po nóż i wyjął go z czaszki Reivicha. Monomolekularne ostrze błyskało kolorami tęczy jak warstewka ropy naftowej na wodzie.
Nie zaryzykuje rzutu nożem, pomyślałem. Gdyby chybił, straciłby jedyną broń.
— Koniec z tobą, Cahuella. Teraz nadszedł kres.
W jednej ręce miał nóż, trzymał go ostrożnie w urękawicznionej dłoni. Drugą ręką wyszarpnął z oczodołów Reivicha zasilanie optyczne; każdy z przewodów ciągnął za sobą włókna skrzepłej krwi.
— Dla ciebie wszystko się skończyło dawno temu — rzekłem. Wszedłem w zasięg rzutu. Machał nożem, ostrze chirurgicznie bezgłośnie cięło powietrze srebrnymi łukami.
— Więc w takim razie, kim jesteś? — Tanner zepchnął Reivicha z fotela. Chude ciało okryte kocem padło na podłogę jak worek suchego drewna.
— Nie wiem — odparłem. — Ale w niczym nie jestem podobny do ciebie.
Usiłowałem wybadać, pod jakim kątem uderzy nożem, koncentrując się na tych szczególnych wspomnieniach Tannera, które mogły mi się teraz przydać. Na jego umiejętnościach walki w zwarciu.
To było niemożliwe. Nie mogłem uzyskać nad nim przewagi — on nie musiał się wysilać, by wydobyć te wspomnienia. Nadchodziły spontanicznie, na zasadzie odruchu.
Rzuciłem się do przodu, chcąc wykręcić mu swobodne ramię i wytrącić go z równowagi, nim zada cios.
Spóźniłem się.
Nie czułem samego cięcia, tylko chłód, jaki się we mnie potem wsączał. Nie ośmieliłem się spojrzeć, ale kątem oka widziałem rozcięcie w swoim ubraniu na piersiach. Cios nie był na tyle głęboki, by mnie zabić — nie sięgnął nawet żeber — ale tylko teraz mi się poszczęściło. Byłem pewien, że następnym razem Tanner mnie dostanie.
— Tanner!
To Amelia zawołała z tyłu, okryta cieniem. Wyciągała do mnie rękę.
Oczywiście, pomyślałem, dla niej nadal jestem Tannerem. Nie zna mnie pod innym imieniem.
Trzymała pistolet Reivicha.
— Rzuć mi go! — krzyknąłem do niej.
Rzuciła. Pistolet uderzył o podłogę i przesunął się po niej z szuraniem kilka metrów; posypały się odpryski wysadzanej klejnotami obudowy.
Odwróciłem się od Tannera i skoczyłem po pistolet.
Padłem na kolana i ślizgając się, dosięgłem broni. Zacisnąłem dłoń na kolbie, gdy nóż Tannera świsnął w powietrzu i trafił mnie w rękę. Upuściłem pistolet, wyjąc z bólu. Ostrze noża wystawało z mojej dłoni jak żagiel jachtu.
Tanner ruszył ku mnie, w ciemności było słychać głuchy odgłos szybkich kroków. Łzy zalały mi oczy. Ująłem broń drugą ręką i usiłowałem w niego wycelować.
Nacisnąłem spust, poczułem delikatny odrzut broni. Pocisk minął Tannera o parę cali. Ponownie wymierzyłem i nacisnąłem spust.
Pistolet nie zareagował.
Tanner rzucił się na mnie, dla pewności jeszcze kopnął pistolet. Nagiął mnie do podłogi i zwycięsko przydusił kolanami. Siłowaliśmy się — próbowałem dźgnąć go końcem noża, wystającym z mej dłoni.
Uchwycił mnie za nadgarstek powyżej przedziurawionej na przestrzał dłoni i przez sekundę się uśmiechał. Wygrał. Już to wiedział. Wystarczyło, żeby wyszarpnął nóż tkwiący w mojej dłoni i zadał mi cios.
Kątem oka widziałem ciało Reivicha, rozchylone usta, złotawe światło odbite w paru pozostałych zębach.
Przypomniało mi się, jak stukał palcami o zęby.
W końcu przypomniałem sobie, co jeszcze Cahuella nabył od Ultrasów, że modyfikacja dotyczyła nie tylko wzroku; kupił dodatkowe wspomaganie umiejętności myśliwskich, o których nigdy nie wspomniał Tannerowi Mirabelowi.
Jaki pożytek masz z nocnego polowania, jeśli nie możesz zabić tego, co udało ci się złapać?
Szeroko rozwarłem szczęki; szerzej, niż pozwalała na to anatomia człowieka. Miałem wrażenie, że dysponuję dodatkowym mięśniem, z którego istnienia dotychczas nie zadawałem sobie sprawy, mięśniem przyczepionym wysoko do podniebienia. Coś bezboleśnie łupnęło mi w szczęce.
Zdrowym ramieniem otoczyłem głowę Tannera i obróciłem ku sobie jego twarz. On tymczasem usiłował wyszarpnąć nóż, sądząc, że mu się na coś przyda.
Spojrzał w moje usta i wtedy musiał to zobaczyć.
— Za chwilę umrzesz — powiedziałem. — Rozumiesz teraz: nie tylko wzrok węża kupiłem od Ultrasów.
Poczułem, jak uaktywniają się moje gruczoły jadowe, pompują truciznę kanalikami wydrążonymi w wystających kłach.
Przyciągnąłem Tannera, jakby w ostatnim braterskim uścisku.
I zatopiłem zęby w jego w szyi.