Mogło być gorzej.
Mogłem uderzyć w Mierzwę, nie przebijając się przez dwa poziomy narosłych szkieletowych ram, pełnych szałasów i straganów. Gdy wagonik się zatrzymał, utknął w nich dziobem. W półmroku paliły się dokoła niewyraźne światła i ogniska. Słyszałem podniesione głosy, ale to było raczej podniecenie i gniew niż zawodzenie rannych. Miałem nadzieję, że nikogo nie zmiażdżyłem. Po kilku sekundach uwolniłem się z fotela i szybko oceniłem swój stan. Nie znalazłem widocznych złamań, choć wszystkie członki miałem posiniaczone. Wspiąłem się na tył wagonika. Słyszałem zbliżające się głosy i nerwowe drapanie. Mogły to być ciekawskie, myszkujące w ruinach dzieci lub zaniepokojone szczury. Złapałem broń, sprawdziłem, czy nadal mam zabraną Zebrze gotówkę, a potem opuściłem pojazd. Wyszedłem na nędzną bambusową platformę, którą przebił dziób wagonika.
— Słyszycie mnie?! — zawołałem w ciemność, pewien, że ktoś słyszy. — Nie jestem waszym wrogiem. Nie jestem z Baldachimu. To ubranie Żebraków. Jestem pozaświatowcem. Potrzebuję pilnie waszej pomocy. Ludzie z Baldachimu próbują mnie zabić.
Mówiłem w norte. Było to znacznie bardziej przekonujące, niż gdybym mówił po kanazjańsku, w języku arystokracji Chasm City.
— Odłóż więc broń i zacznij wyjaśniać, skąd ją masz. — To był głos męski o innym akcencie niż akcent mieszkańców Mierzwy, których spotkałem. Wymawiał słowa wyraźnie, jakby działo się coś złego z jego podniebieniem. Też posługiwał się norte, lecz słowa brzmiały urywanie, czy też może zbyt precyzyjnie, bez rytualnych elizji, których nabywa się z prawdziwą znajomością języka. — Przybyłeś w linówce — ciągnął. — To również wymaga wyjaśnienia.
Widziałem teraz tego mężczyznę; stał na krawędzi bambusowej platformy. Ale wcale nie był człowiekiem. Patrzyłem na świnię.
Mały, bladoskóry, stał na tylnych nogach z tą samą niezręczną łatwością, którą pamiętałem u innych świń. Oczy zasłonił goglami, utrzymywanymi na miejscu przez zawiązane z tyłu głowy rzemyki. Miał na sobie czerwone poncho. W jednej ratkowo-palczastej dłoni trzymał tasak z tą niedbałą biegłością, która sugeruje, że wykorzystywał go zawodowo i już dawno ostrość narzędzia przestała go onieśmielać.
Nie odłożyłem broni, przynajmniej nie natychmiast.
— Nazywam się Tanner Mirabel — powiedziałem. — Wczoraj przybyłem ze Skraju Nieba. Szukałem kogoś i przez pomyłkę zawędrowałem do niewłaściwej części Mierzwy. Zostałem złapany przez mężczyznę o nazwisku Waverly i zmuszony do wzięcia udziału w Grze.
— I zdołałeś uciec z takim karabinem? Linówką? Niezły trik jak na przybysza, Tannerze Mirabelu.
Wymówił moje nazwisko jakby to było przekleństwo.
— Noszę ubranie Żebraków — powiedziałem. — I, jak zauważysz, mam akcent kogoś ze Skraju Nieba. Mówię trochę po kanazjańsku, jeśli łatwiej ci rozmawiać w tym języku.
— Norte jest doskonałe. My, świnie, nie jesteśmy tacy głupi, jak jesteście skłonni myśleć wy wszyscy. — Przerwał. — To dzięki akcentowi masz tę broń? W takim razie co za akcent!
— Pomogli mi ludzie — wyjaśniłem. Już miałem wspomnieć nazwisko Zebry, ale się zreflektowałem. — Nie wszyscy w Baldachimie akceptują Grę.
— To prawda — przyznał mężczyzna. — Ale są przecież z Baldachimu i na nas siusiają.
— Mogli mu pomóc. — Usłyszałem inny głos, tym razem damski. Spojrzawszy w półmrok, zobaczyłem wyższą świnię. Wyglądała na samicę. Zbliżyła się do mężczyzny, starannie wybierając drogę przez rumowisko — skutek mojego upadku. Miała obojętny wyraz twarzy, jakby robiła takie rzeczy codziennie. Ujęła mężczyznę za łokieć. — Słyszałam o takich ludziach. Nazywają siebie sabotażystami. Jak on wygląda, Lorancie?
Pierwsza świnia — Lorant — zerwał z głowy gogle i podał kobiecie. Była w dziwaczny sposób ładna; ludzkie włosy otaczały tłustymi zasłonami jej ryjowatą lalkowatą twarz. Przyłożyła na chwilę gogle do oczu i kiwnęła głową.
— Nie wygląda na Baldachimowca. Przede wszystkim to człowiek, taki jakiego miał na myśli ich Bóg. Z wyjątkiem oczu, choć to może gra świateł.
— To nie gra świateł — odparł Loran. — On nas widzi bez gogli. Zauważyłem to, kiedy przyszłaś. Skierował na ciebie wzrok. — Wziął gogle od samicy i zwrócił się do mnie: — Może częściowo powiedziałeś nam prawdę, Tannerze Mirabelu. Choć nie całkowicie, mogę się o to założyć.
Nie przegrałbyś tego zakładu, pomyślałem.
— Nie zamierzam robić wam krzywdy — oznajmiłem, a potem teatralnym gestem odłożyłem pistolet na bambus, pewien, że jeśli świnia rzuci się na mnie z tasakiem, zdołam po niego sięgnąć. — Jestem w wielkich kłopotach i ludzie z Baldachimu niedługo wrócą, by mnie wykończyć. Możliwe, że przysporzyłem sobie wrogów również wśród sabotażystów, ponieważ ich okradłem. — Oceniłem sytuację i doszedłem do wniosku, że przyznanie się do okradzenia ludzi z Baldachimu nie zaszkodzi mi w oczach Loranta, wręcz przeciwnie, może mi pomóc. — Nawiasem mówiąc, nic nie wiem o takich ludziach jak wy — ani dobrego, ani złego.
— Ale wiesz, że jesteśmy świniami.
— Takie określenie się narzuca. Trudno na to nie wpaść.
— Jak na naszą kuchnię. Też na nią wpadłeś.
— Zapłacę za nią — odpowiedziałem. — Mam również gotówkę. — Sięgnąłem do obszernych kieszeni płaszcza Vadima i z głębin wyciągnąłem zwitek. — Nie jest tego wiele. Ale może pokryje część waszych kosztów.
— Tylko że to nie nasza własność. Człowiek, właściciel tej kuchni, pojechał odwiedzić kapliczkę swego brata w Pomniku Osiemdziesiątki. Nie wróci przed wieczorem. Nie jest osobą pobłażliwą ani skłonną do przebaczania. Muszę go zmartwić nowiną o szkodzie, którą wyrządziłeś, a on, naturalnie, skupi swój gniew na mnie.
Oferowałem mu połowę drugiego zwitka, głęboko naruszając zabraną Zebrze rezerwę.
— Może to złagodzi twoje kłopoty, Lorancie. Dodatkowe dziewięćdziesiąt lub sto marek Ferrisa. Wymień jeszcze jakieś problemy, a zacznę podejrzewać, że chcesz mnie oskubać.
Chyba się uśmiechnął — nie byłem tego pewien.
— Nie mogę dać ci schronienia, Tannerze Mirabelu. To zbyt niebezpieczne.
— Chodzi mu o to — wtrąciła się druga świnia — że w twojej głowie jest implant. Ludzie z Baldachimu będą wiedzieli, gdzie jesteś, wiedzą nawet teraz. I jeśli ich rozwścieczyłeś, my wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie.
— Wiem o implancie. I właśnie w tej sprawie chciałbym waszej pomocy.
— Żebyśmy pomogli ci go wydostać?
— Nie — odparłem. — Znam kogoś, kto może to dla mnie zrobić. Nazywa się Madame Dominika. Ale nie mam pojęcia, jak się do niej dostać. Czy możecie mnie tam zaprowadzić?
— Czy wiesz mniej więcej, gdzie to jest?
— Na Dworcu Centralnym. Świnia popatrzył po ruinach kuchni.
— Hmm, nie sądzę, bym dzisiaj dużo gotował.
Byli uchodźcami z Pasa Złomu.
Przedtem byli uchodźcami skądinąd — z zimnego, kometarnego pogranicza innego Układu Słonecznego. Ale ani kucharz, ani jego żona — nie mogłem w dalszym ciągu o nich myśleć jako o świniach — w zasadzie nie mieli pojęcia, jak dostali się tam pierwsi z ich gatunku. Znali jedynie teorie i mity. Najbardziej prawdopodobna teoria mówiła, że są dalekimi, porzuconymi potomkami przedwiecznego programu inżynierii genetycznej. Organów świń używano niegdyś w ludzkiej chirurgii przeszczepowej — między tymi dwoma gatunkami było więcej podobieństw niż różnic — i wydawało się prawdopodobne, że świnie powstały w wyniku eksperymentu mającego na celu uczynienie dawców jeszcze bardziej podobnymi do ludzi. Do ich DNA wpleciono ludzkie geny. Może eksperyment poszedł dalej, niż zamierzali jego twórcy, i pewne spektrum genów przypadkowo dało świniom inteligencję. A może właśnie o taki wynik cały czas chodziło, a świnie to zaniechana próba stworzenia służebnej rasy, nie posiadającej nieprzyjemnych wad maszyn.
W pewnym momencie świnie musiano porzucić. Pozostawiono je w głębokim kosmosie, by same sobie radziły. Może ich systematyczna eksterminacja wymagała zbyt wiele zachodu albo może same wyrwały się na wolność z laboratoriów i utworzyły własne tajne kolonie. Wtedy, jak mówił Lorant, i tak stanowili kilka gatunków, każdy z innym zestawem genów ludzkich i świńskich. Niektórym grupom brakowało zdolności do tworzenia słów, choć posiadały wszystkie mechanizmy neuronowe. Wspomniałem świnie, które spotkałem, nim uratowała mnie Zebra. Pierwszy osobnik chrząkał do mnie — brzmiało to prawie jak próba języka, może o wiele bardziej udana, niż sobie wtedy wyobrażałem.
— Wczoraj spotkałem kogoś z waszego rodzaju — oznajmiłem.
— Wiesz, możesz nas nazywać świniami. Nie przeszkadza nam to. Przecież nimi jesteśmy.
— Tamte świnie chyba próbowały mnie zabić.
Przedstawiłem Lorantowi ogólny przebieg wydarzeń, nie poinformowałem go jednak o swoich zamiarach dostania się do Baldachimu, które doprowadziły do tamtej sytuacji. Uważnie wysłuchał moich słów, po czym ze smutkiem potrząsnął głową.
— Nie sądzę, żeby zależało im właśnie na tobie, Tannerze Mirabelu. Najpewniej chcieli dopaść ludzi, którzy przyszli po ciebie. Rozpoznali, że oni na ciebie polują. Prawdopodobnie próbowali cię namówić, byś poszedł z nimi i ukrył się w bezpiecznym miejscu.
Zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem Lorant nie ma słuszności.
— Postrzeliłem jednego — oznajmiłem. — Nie śmiertelnie, ale noga będzie wymagała interwencji chirurga.
— Nie rób sobie z tego powodu wyrzutów. Oni nie byli aniołkami. Mamy problemy z młodymi świniami, które wywołują awantury i wszystko niszczą.
Obejrzałem zniszczenia spowodowane przeze mnie.
— Moje przybycie to ostatnia rzecz, której wam brakowało do szczęścia.
— To się da naprawić. Postanowiłem pomóc ci w podróży, za nim wyrządzisz nowe szkody, Tannerze Mirabelu.
Uśmiechnąłem się.
— To dobry pomysł, Lorancie.
Po przybyciu z Pasa Złomu Lorant i jego żona znaleźli pracę u człowieka, który musiał być jedną z bogatszych osób w Mierzwie. Mieli własny pojazd naziemny: trycykl z silnikiem metanowym z wielkimi balonowymi kołami. Nadwozie — miszmasz plastiku, metalu i bambusa — osłaniały płachty przeciwdeszczowe i parasolki. Zdawało się, że wehikuł rozpadnie się na kawałki, jeśli tylko ktoś przypadkiem na niego dmuchnie.
— Nie patrz na to z takim niesmakiem — powiedziała żona Loranta. — To funkcjonuje. A nie jesteś w sytuacji, w której można narzekać.
— Sama prawda płynie z ust twoich.
Rzeczywiście, funkcjonował znośnie, a balonowe koła dość udatnie kompensowały niedoskonałości nawierzchni. Kiedy już Lorant przystał na moje warunki, udało mi się go przekonać, by łukiem dotarł do miejsca, gdzie uderzył wrak drugiej linówki. Zastaliśmy tam już wielki tłum. Namówiłem Loranta, by poczekał, a sam przepchnąłem się do środka. W zmiażdżonej przedniej części wagonika zobaczyłem Waverly’ego — leżał martwy, pierś przeszywał mu pęd mierzwowego bambusa; taki sam stosowałem w wilczych dołach, kiedy budowałem zasadzki na Reivicha. Całą twarz miał we krwi i byłby nierozpoznawalny, gdyby nie krwawy krater w miejscu, gdzie znajdował się monokl. Musiał być przymocowany chirurgicznie.
— Kto to zrobił?
— Obrany — powiedziała pochylona kobieta obok mnie, wypluwając słowa przez szpary w zębach. — Dobra optyka, znaczy się była. Dostaną za to dobrą cenę. Tamci.
Powstrzymałem palącą mnie ciekawość, skłaniającą do wypytywania, kim byli „tamci”.
Wróciłem do trycykla Loranta, czując, że w jakiś sposób wydarto mi część sumienia nie mniej brutalnie, niż Waverly’emu jego monokl.
— I co — spytał Lorant, kiedy już wgramoliłem się do trycykla. — Cóż takiego od niego wziąłeś?
— Sądzisz, że poszedłem tam po trofeum?
Wzruszył ramionami, jakby ta kwestia nie miała żadnego znaczenia. Ale gdy ruszyliśmy, musiałem zadać sobie pytanie, dlaczego tam poszedłem. Czy nie motywowało mnie to, o czym myślał Lorant?
Podróż do Dworca Centralnego zajęła godzinę, choć miałem wrażenie, że wiele z tego czasu poszło na cofanie się i objazdy nieprzejezdnych albo niebezpiecznych obszarów Mierzwy. Możliwe, że przebyliśmy tylko trzy czy cztery kilometry od miejsca, gdzie zaatakowali mnie ludzie Waverly’ego. Jednak nie był stąd widoczny żaden z punktów orientacyjnych, które namierzyłem z mieszkania Zebry; może zresztą były widoczne, lecz pod takim kątem, że ich nie rozpoznawałem. Moje wcześniejsze wrażenie, że znalazłem punkty oparcia, że zaczynam układać w myśli mapę miasta, wyparowało jak śmieszny sen. W końcu ją ułożę, jeśli poświęcę temu dość czasu. Ale nie dzisiaj; nie jutro i może nie w następnych tygodniach. Zresztą nie planowałem tak długiego tutaj pobytu.
Kiedy w końcu przybyliśmy na Dworzec Centralny, wydawało się, że zaledwie chwilka upłynęła od czasu, gdy go opuściłem, próbując rozpaczliwie oderwać się od Quirrenbacha. Pora dnia musiała być wcześniejsza niż wtedy — jeśli sądzić po kącie padania słońca na Moskitierę, nie nadeszło jeszcze południe — ale poza tym w mrocznym wnętrzu stacji nie odczuwało się żadnej różnicy. Podziękowałem Lorantowi za podwiezienie, chciałem postawić mu posiłek, niezależnie od wcześniejszej zapłaty, ale odmówił zejścia z fotela kierowcy swego trycykla. W goglach i fedorze, ze szczelnie zasłoniętą twarzą, wyglądał zupełnie jak człowiek, ale to złudzenie trudno byłoby utrzymać wewnątrz stacji. Wydawało się, że świnie nie cieszą się powszechną miłością i że całe rejony Mierzwy są dla nich zamknięte.
Więc uścisnęliśmy sobie dłonie — i ratki — po czym Lorant odjechał w głąb Mierzwy.