Gdy Ratko prowadził nas do Gideona, przywołałem kolejny epizod. Właśnie tak: teraz ode mnie zależało, kiedy miałem widzenie; jakby polegało to jedynie na przekopaniu się przez trzysta lat wspomnień, chronologicznym uporządkowaniu i wpuszczeniu do umysłu kolejnego fragmentu. Tym razem nie doznawałem nieprzyjemnego wrażenia obcości. Tak jak bym już wcześniej wiedział, co się stanie, i tylko ostatnio nie poświęcał temu uwagi; jakbym miał do czynienia z powieścią, którą dawno odłożyłem, ale jej akcja nie mogła mnie już zaskoczyć.
Sky i Norquinco wynurzyli się z szybu i schodzili po śliskich ścianach jaskini, aż wreszcie stanęli nad czerwonym jeziorem.
Kilkadziesiąt metrów od nich w jeziorze siedział robal. Lago, jak się przedstawił.
Sky się przygotował. Czuł niesamowity strach, ale był przekonany, że przeżyje, bo takie jest jego przeznaczenie.
— Lago? — spytał. — Czyżby? Z tego, co wiem, Lago był człowiekiem.
— Jestem również tym, który istniał przed Lagiem. — Głos, choć mocny, brzmiał spokojnie, bez cienia groźby. — Trudno to wyrazić w języku Laga, ale jestem również Nieustraszonym Podróżnikiem.
— Co się stało z Lagiem?
— To też niełatwe. Wybacz. — Zamilkł. Z ciała robala zaczęły tryskać litry czerwonego płynu, a potem jeszcze więcej jeziornej cieczy wlewało się w robala. — Tak lepiej. Znacznie lepiej. Wyjaśnię. Przed Lagiem był po prostu Nieustraszony Podróżnik i pomocne larwy Nieustraszonego Podróżnika i nory pustki. — Macki wskazywały na ściany i sufit jaskini. — Ale potem nory pustki zostały zniszczone i wiele nieszczęsnych larw-pomocników musiało ulec… nie ma na to słowa w umyśle Laga. Zniszczeniu? Rozpuszczeniu? Degeneracji? Ale nie zniknęli całkowicie.
Sky spojrzał na milczącego Norquinca.
— Co się stało, zanim twój statek został zniszczony?
— Tak… statek. To właśnie to. Nie nory pustki. Statek. Znacznie lepiej. — Usta uśmiechnęły się ohydnie i ze stwora znów wy płynęła czerwona ciecz. — Dawno temu.
— Zacznij od początku. Dlaczego lecieliście za nami?
— Nami?
— Za Flotyllą. Za pięcioma statkami. Pięcioma norami pustki. — Mimo strachu Sky czuł złość. — Jezu, to przecież proste. — Uniósł pięść i wyprostował wszystkie palce. — Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Rozumiesz? Postanowiłeś lecieć za pięcioma innymi norami pustki zbudowanymi przez nas, przez takich ludzi jak Lago. Chcę wiedzieć dlaczego.
— To było przed szkodą. Po szkodzie zostały tylko cztery puste nory pustki.
Sky skinął głową. Wyglądało na to, że stwór mniej więcej rozumiał, co stało się z „Islamabadem”.
— A więc tego też nie pamiętasz?
— Niezbyt dobrze.
— Postaraj się. Skąd pochodzisz? Dlaczego przyczepiłeś się do naszej Flotylli?
— Było bardzo dużo pustek. Zbyt dużo, żeby Nieustraszony Podróżnik wszystko od początku pamiętał.
— Nie musisz wszystkiego pamiętać. Powiedz tylko, jak się tam dostałeś.
— Kiedyś były tylko larwy, choć było dużo pustek. Szukaliśmy innych typów larw, ale nic nie znaleźliśmy.
Czyli kiedyś lud Nieustraszonego Podróżnika wędrował w przestrzeni kosmicznej, ale nie spotkał istot inteligentnych, pomyślał Sky.
— Jak dawno to było?
— Epoki temu. Półtora obrotu.
Sky poczuł niesamowity kosmiczny chłód. Czyżby robal liczył czas w jednostkach obrotu Drogi Mlecznej? Czas potrzebny na pełny obrót typowej gwiazdy, znajdującej się w obecnej odległości od centrum galaktyki, to ponad dwieście milionów lat. Czyli społeczna pamięć larwy — jeśli jest to pamięć — obejmowała trzysta milionów lat podróży kosmicznych. Tak dawno temu ewolucja nawet jeszcze nie miała w swych planach dinozaurów.
W takiej skali czasowej ludzkość i wszystkie dokonania ludzkości są jak warstewka pyłu na szczycie góry.
— Powiedz, co dalej.
— Znaleźliśmy inne larwy. Nie były takie jak my. W ogóle nie były jak larwy. Nie chciały… nas tolerować. Były jak nory pustki… ale bez niczego. Po prostu nory pustki.
Statek bez istot żywych na pokładzie.
— Inteligencje maszynowe?
Usta znów rozciągnęły się w uśmiechu. Wyglądało to naprawdę ohydnie.
— Tak. Inteligencje maszynowe. Głodne maszyny. Zjadały larwy. Maszyny, które zjadały nas.
Maszyny, które zjadały nas.
Jak on to powiedział? — myślałem. Jakby wszystko sprowadzało się do zaledwie irytującego aspektu rzeczywistości. Coś, co trzeba tolerować, ale o co nikogo nie można winić. Pamiętałem, z jaką odrazą potraktowałem jego defetyzm.
Nie, to nie była moja odraza, pomyślałem, ale Skya Haussmanna.
Tak było, prawda?
Ratko prowadził nas przez prymitywnie wydrążone tunele do fabryki Paliwa Snów. Od czasu do czasu przechodziliśmy przez większe, mroczne komory, gdzie robotnicy w szarych błyszczących fartuchach pochylali się nad stołami z urządzeniami chemicznymi, które tworzyły miniaturowe szklane miasta. W wielkich retortach stało ciemnokrwiste Paliwo Snów. Na końcu linii produkcyjnej, w równych stojakach, gotowy wyrób czekał na wysyłkę. Wielu robotników nosiło gogle takie jak Ratko; wyspecjalizowane soczewki dostosowywały się do konkretnego zadania w procesie produkcyjnym.
— Dokąd nas prowadzisz? — spytałem.
— Chciałeś się przecież napić?
Quirrenbach szepnął:
— Chyba prowadzi nas do tego, który tu rządzi, więc go nie lekceważ, nawet jeśli ten człowiek ma niezwykły system przekonań.
— Gideon? — spytała Zebra.
— To część problemu — odparł Ratko. Najwyraźniej źle ją zrozumiał.
Przeszliśmy przez kilka laboratoriów produkcyjnych i wreszcie wkroczyliśmy do biura o kostropatych ścianach. Przed olbrzymim metalowym, zniszczonym biurkiem leżał, a może siedział, wysuszony starzec. Spoczywał w fotelu na kółkach — opancerzonej czarnej, połyskliwej machinie, z której nieszczelnych zaworów wydobywała się sycząca para. Ze ściany do fotela prowadziły linie zasilania. Prawdopodobnie można go było odłączyć, gdyby mężczyzna chciał pojeździć po pomieszczeniu na wielkich szkieletowych kołach o zakrzywionych szprychach.
Ciało mężczyzny ledwo się rysowało pod pokrytymi aluminium kocami, spod których wystawały bardzo chude ramiona. Lewa ręka leżała na udzie, prawa manipulowała baterią dźwigni i guzików w oparciu fotela.
— Witaj! — powiedziała Zebra. — To ty na pewno jesteś tym człowiekiem.
Spojrzał na nas po kolei. Twarz — kości obleczone cienką jak pergamin skórą — miał dziwnie przezroczystą. Mimo to roztaczał aurę mężczyzny przystojnego. Jego oczy — gdy się w końcu na mnie zatrzymały — były jak dwa ostre kawałki międzygwiazdowego lodu. Mocno zarysowana szczęka wyrażała niemal pogardę. Usta mu zadrgały, jakby zamierzał odpowiedzieć.
Tymczasem prawa dłoń przesunęła się po przyciskach, pchała dźwignie i przyciskała guziki z zadziwiającą zręcznością. Palce miał cienkie, ale mocne i niebezpieczne jak szpony sępa.
Podniósł dłoń znad dźwigni. Z fotela zaczęły się wydobywać szybkie szczęknięcia mechanicznych przełączników. Gdy ustały, fotel przemówił: syntetyzował słowa w postaci urywanych, melodyjnych gwizdów, które dało się jednak zrozumieć.
— Oczywiście. Czym mogę służyć?
Patrzyłem na niego zdziwiony. Nie spodziewałem się, że Gideon to ktoś taki.
— Ratko obiecał, że moglibyśmy dostać coś do picia.
Mężczyzna skinął mu głową bardzo oszczędnym ruchem i Ratko podszedł do kredensu wbudowanego w skalną wnękę w kącie pomieszczenia. Wrócił z dwiema szklankami wody.
Wypiłem swoją jednym haustem. Miała niezły smak jak na płyn, który przed chwilą był parą. Drugą szklankę podał Zebrze — przyjęła ją nieufnie, ale pragnienie przeważyło nad strachem przed trucizną. Odstawiłem pustą szklankę na zniszczone metalowe biurko.
— Gideon, nie takiej osoby się spodziewałem — rzekłem. Quirrenbach szturchnął mnie.
— Tanner, to nie Gideon. To… ten człowiek, jak ci mówiłem.
Mężczyzna wydał nową porcję komend, używając przycisków fotela. Przez piętnaście sekund rozlegało się klekotanie, potem wydobył się głos:
— Nie jestem Gideonem. Ale chyba słyszeliście o mnie. Zbudowałem to wszystko.
— Co? Ten labirynt tuneli? — spytała Zebra.
— Nie — odrzekł po krótkiej pauzie, gdy fotel przetwarzał słowa. — Nie ten labirynt tuneli. Całe miasto. Całą planetę. — W tym miejscu zaprogramował pauzę. — Jestem Marco Ferris.
Quirrenbach wspominał mi przed chwilą o jego niezwykłym systemie wierzeń. Tak, to się zgadzało. Jednak w jakiś sposób rozumiałem uczucia tego mężczyzny na parowym wózku inwalidzkim.
Przecież ja sam nie byłem już pewien, kim właściwie jestem.
— Więc, Marco, niech mi pan powie, czy to pan zarządza tą fabryką, czy Gideon? — spytałem. — I czy Gideon w ogóle istnieje?
Wózek zaterkotał:
— Tak, ja tym zarządzam, panie… — Drobnym ruchem ręki pominął moje nazwisko; nie warto było przerywać zdania, by o nie pytać. — Ale Gideon tu jest. Gideon zawsze tu był. Bez Gideona mnie by tu nie było.
— Może by nas pan do niego zaprowadził? — spytała Zebra.
— Nie ma potrzeby. Bo nikt nie widuje Gideona bez wyraźnej przyczyny. Wszystko załatwiasz ze mną, więc po co ci Gideon? Gideon to tylko dostawca. Niczego nie wie.
— Mimo to chcielibyśmy z nim pogadać — oznajmiłem.
— Przykro mi. Niemożliwe. Zupełnie niemożliwe. — Odsunął wózek od biurka. Wielkie koła hałasowały na podłodze.
— Mimo to chcę zobaczyć Gideona.
— Co jest? — Ratko wszedł między mnie a rzekomego Marka Ferrisa. — Słyszałeś przecież, co człowiek mówił.
Ratko natarł na mnie, ale niefachowo. Powaliłem go na ziemię; jęczał, miał złamane przedramię. Skinąłem na Zebrę, by się pochyliła i zabrała Ratkowi pistolet, który ten już wyciągał. Teraz oboje byliśmy uzbrojeni. Wyjąłem swój pistolet, a Zebra celowała w rzekomego Ferrisa.
— Wybieraj pan! — rozkazałem. — Albo zaprowadzisz mnie pan do Gideona, albo zrobisz to w śmiertelnych mękach. Co pan wolisz?
Naciskał rozmaite guziki — wózek odłączył się od linii zasilania parą. Podejrzewałem, że są w nim zainstalowane jakieś bronie, ale oceniałem, że nie dość szybkie, by mógł z nich zrobić użytek.
— Tędy — powiedział Ferris po chwili wypełnionej wózkowym klekotem.
Poprowadził nas opadającymi spiralnie korytarzami. Wózek poruszał się seriami szybkich odrzutów. Ferris z wprawą sterował po wąskich zdradliwych skałach. Zastanawiałem się, kim on jest. Quirrenbach i Zebra chyba założyli, że to maniak. Ale jeśli nie jest tym, za kogo się podaje, to kim jest?
— Niech pan powie, jak się pan tu dostał — poprosiłem. — I co to ma wspólnego z Gideonem.
Po chwili klekotania odpowiedział:
— To długa historia. Ale często proszą mnie, żebym ją powtórzył, więc mam gotową zaprogramowaną opowieść.
— Urodziłem się na Yellowstone — dobiegł głos z wózka. — Stworzony w stalowym łonie, wychowany przez roboty. Było to w czasach, gdy nie potrafiliśmy jeszcze transportować żywych ludzi między gwiazdami. Można było powstać jedynie z zamrożonej komórki jajowej, ożywionej przez roboty, które zdążyły wcześniej przybyć. — Ferris był jednym z Amerikanos, tyle wiedziałem. To było dawno temu, jeszcze przed epoką Skya Haussmanna, i w moim umyśle te wydarzenia zlewały się w dalekie historyczne tło wraz z żaglowcami, konkwistadorami, obozami koncentracyjnymi i epidemiami dżumy.
— Znaleźliśmy rozpadlinę — mówił dalej Ferris. — Dziwny twór. Z układu Ziemi nikt jej nie dostrzegł, nawet za pomocą najczulszych instrumentów. Była zbyt mała. Ale odkryliśmy ją, gdy tylko zaczęliśmy badać nasz świat — głęboką dziurę w skorupie planety, buchającą żarem i mieszanką gazów, które można by przetworzyć w powietrze.
W ramach teorii geologicznych nie dawało się tego wyjaśnić. Oczywiście znałem hipotezy: w niedawnej przeszłości na Yellowstone wystąpiły pływy podczas spotkania z gazowym gigantem i wewnętrzna energia cieplna przenikała na powierzchnię, uciekając przez otwory takie jak ta rozpadlina. Może jest w tym trochę prawdy, ale teoria nie rozstrzyga wszystkiego. Dlaczego rozpadlina jest taka dziwna; dlaczego gazy są odmienne od reszty atmosfery: cieplejsze, bardziej wilgotne, mniej toksyczne? Charakterystyczne, rzekłbyś: wizytówka. Zszedłem na dół, by się przekonać, co jest na dnie.
Poleciał jedną z sond atmosferycznych. Schodził po spirali coraz głębiej w rozpadlinę, aż dotarł znacznie poniżej warstwy mgły. Radar pomógł mu w orientacji — uniknął rozbicia o skały, ale wyprawa była niebezpieczna: w jednoosobowym pojeździe Ferrisa na chwilę popsuł się silnik i maszyna nagle opadła. W końcu wylądował na samym dole, trzydzieści kilometrów poniżej powierzchni planety, na luźnym gruzie, którym zasłane było całe dno rozpadliny. Automatyczne układy naprawcze podjęły swoje funkcje, ale dopiero po kilkudziesięciu godzinach maszyna mogła wrócić na górę.
Tymczasem Ferris, nie mając nic lepszego do roboty, włożył skafander przeznaczony do pracy w ekstremalnych ciśnieniach, w rozmaitych warunkach cieplnych i chemicznych, i tak ubrany wybrał się na eksplorację warstwy gruzu. Nazwał ją piargiem. Przez szczeliny w skałach wydobywało się bogate w tlen, wilgotne powietrze.
Ferris znalazł drogę, biegnącą setki metrów w dół przez luźne skały. Było tam niebezpiecznie gorąco, wielokrotnie groziła mu śmierć, ale zdołał utrzymać się na nogach. Wyższe warstwy gruzu parły na niższe, ale zawsze udawało mu się znaleźć szczelinę, przecisnąć, włożyć lub wbić haki i zaczepić linę. Cały czas myślał o śmierci, lecz raczej abstrakcyjnie. Żaden z pierwszego pokolenia Americanos nie rozumiał, co to śmierć — nigdy nie widzieli ludzi starszych od siebie, umierających. Instynktem tego nie pojmowali.
I dobrze. Bo gdyby Ferris lepiej rozumiał to, co wiąże się ze śmiercią, nie podjąłby ryzyka, nie dotarłby w głąb rumowiska.
I nigdy by nie znalazł Gideona.
Rozprzestrzenili się i w końcu spotkali inny gatunek — inteligencję robotów czy cyborgów.
Sky stopniowo chwytał sens opowieści Nieustraszonego Podróżnika. Larwy przez miliony lat tworzyły kulturę spokojnych kosmicznych wędrowców, aż natknęły się na maszyny. Nieustraszony Podróżnik nie wyjaśnił, po co larwy opanowały przestrzeń — miały jakieś swoje tajemne powody, choć nie należały do nich ani ciekawość, ani konieczność poszukiwania surowców. Larwy po prostu takie już były — zamierzchła ewolucja wbudowała w nie ten imperatyw podróży. Nie przejawiały czystego zainteresowania techniką czy nauką, wystarczyła im wiedza, którą dawno temu zgromadziły w pamięci swej rasy, tak dawno, że zasady, na jakich się opierała, zostały zapomniane.
Jak łatwo przewidzieć, nie wyszły na tym dobrze, gdy ich wysunięte kolonie zetknęły się z maszynami-pożeraczami-larw. Pożeracze powoli wciskały się w kosmos larw, zmuszając je do modyfikacji zachowania utrwalonego przez dziesiątki milionów lat. By przeżyć, larwy najpierw musiały sobie uświadomić, że są prześladowane.
Nawet to zajęło im milion lat.
Potem z prędkością sunącego lodowca zaczęły tworzyć strategie przeżycia. Porzuciły stałe kolonie i całkowicie wycofały się w przestrzeń międzygwiezdną, by się lepiej ukryć przed pożeraczami. Skonstruowały nory pustki wielkości małych planet. Spotykały ostatki innych gatunków istot, również nękanych przez pożeraczy — choć one nazywały ich inaczej. W zależności od potrzeb, larwy przejmowały różne technologie, nie troszcząc się o ich zrozumienie. Sterowanie grawitacją i inercją zdobyły od symbiotycznej rasy zwanej Gniazdownikami. Jedną z technik łączności natychmiastowej przekazała im kultura określająca siebie mianem Klaunów-Skoczków. Larwy zostały ostro obrugane, gdy się dopytywały, czy te same techniki można stosować do natychmiastowych podróży. Dla Klaunów istniała subtelna linia granicy bluźnierstwa, oddzielająca nadświetlne przekazywanie informacji od podróży z prędkościami nadświetlnymi. To pierwsze akceptowali w ramach ściśle określonych parametrów; to drugie było wstrętną perwersją, bluźnierstwem i na samą myśl o tym subtelni Klauni-Skoczkowie kurczyli się i umierali z obrzydzenia.
Tylko młode nieokrzesane rasy mogły tego nie pojmować.
Larwy i ich luźni sojusznicy posiedli wiele technik, ale to nie wystarczyło, by pokonać maszyny. Te zawsze były szybsze, silniejsze. Od czasu do czasu istoty organiczne zwyciężały, ale ogólnie pożeracze powoli wygrywali.
Sky rozmyślał o tym, gdy odezwał się Gomez. Mimo słabego sygnału słyszeli nerwowowść w jego głosie.
— Złe wieści. Dwa promy wystrzeliły parę dron. Może to tylko kamery, ale przypuszczam, że są wyposażone w przeciwzderzeniowe głowice jądrowe. Lecą na trajektoriach dla dużych przyśpieszeń i dotrą do nas za kwadrans.
— Nie zaatakują nas, nim się nie upewnią, co tu się dzieje — powiedział Norquinco. — Nie zaryzykują całkowitego zniszczenia całego statku Flotylli, na którym, jak sądzą, są ludzie i zaopatrzenie, tak jak my przedtem sądziliśmy.
— Jestem innego zdania — stwierdził Sky. — Zdecydują się na to, choćby po to, by nas powstrzymać przed zagarnięciem domniemanego łupu.
— Nie wierzę w to.
— Dlaczego? Ja bym właśnie tak postąpił.
Kazał Gomezowi nie ruszać się z miejsca i przerwał połączenie. Przypuszczał wcześniej, że mają w zapasie kilka godzin — teraz okazało się, że został kwadrans. Nie wystarczy na wydostanie się ze statku i ucieczkę. Jednak w tym czasie coś mógł zrobić: wysłuchać dalszej opowieści Nieustraszonego Podróżnika; to może zmienić bieg spraw. Sky usiłował zapomnieć o upływających minutach i nadciągających pociskach. Poprosił larwę o dalsze szczegóły.
Ta ochoczo kontynuowała.
— Gideon — powiedział mężczyzna na wózku inwalidzkim, gdy uciął swą opowieść szybką sekwencją wstukiwanych poleceń.
Dotarliśmy do naturalnej pieczary, wysoko we wklęsłej skalnej ścianie. Szliśmy po półce, na której wystarczało miejsca dla wózka. Myślałem nawet o zepchnięciu Ferrisa w dół, ale na całej długości półkę zabezpieczała solidna barierka, przerwana tylko w jednym miejscu, gdzie odchodziły kręcone, okratowane schody na samo dno jaskini.
— O, cholera! — rzekł Quirrenbach, spojrzawszy w dół.
— Zaczynasz kapować — powiedziałem.
Chyba też doznałbym takiego szoku jak on, gdybym przedtem nie widział tego, co Sky znalazł na „Caleuche”. W dole jaskini zobaczyliśmy robala, większego od tamtego ze statku, ale samotnego, bez larw-pomocników.
— Nie tego się spodziewałam — stwierdziła Zebra.
— To dla wszystkich jest zaskoczenie — odezwał się człowiek na wózku.
— Czy ktoś może mi wyjaśnić, co to za cholerstwo? — pytał Quirrenbach takim tonem, jakby już go opuszczały ostatnie oznaki zdrowych zmysłów.
— Jak widzisz: to obcy. Olbrzymi. Istota inteligentna na swój sposób. Same nazywają się larwami.
— A. Ty. Skąd. To. Wiesz. — Mówił przez zaciśnięte zęby.
— Bo już miałem przyjemność spotkać jedną.
— Kiedy? — spytała Zebra.
— Dawno, dawno temu.
— Nie rozumiem, Tanner. — Quirrenbach mówił głosem człowieka, który wariuje.
— Zapewniam cię, że sam nie do końca w to wierzę. — Skinąłem do Ferrisa. — Pana i tego robala łączą zażyłe stosunki, prawda?
Wózek zaterkotał.
— To proste. Gideon daje nam to, czego potrzebujemy. A ja go trzymam przy życiu. Czy może być uczciwszy układ?
— Stosuje pan tortury.
— Czasami potrzebuje zachęty, to wszystko.
Spojrzałem na robala: zakuty w łańcuchy, spoczywał w metalowej wannie o stromych ścianach, w ohydnej ciemnej cieczy metrowej głębokości. Wokół piętrzyły się rusztowania i kładki. Nad nim na suwnicach czekały dziwne urządzenia. W różnych punktach jego ciała zanurzały się kable elektryczne i rury.
— Gdzie go pan znalazł? — spytała Zebra.
— Tak się składa, że tutaj — odparł Ferris. — Był wewnątrz szczątków statku, który się rozbił na dnie rozpadliny może z milion lat temu. Milion lat. Ale dla niego to bedłka. Statek był uszkodzony i niezdolny do lotu, ale przez ten czas podtrzymywał robala przy życiu w stanie półhibernacji.
— Rozbił się tutaj? — spytałem.
— Statek przed czymś uciekał, ale nigdy się nie dowiedziałem przed czym.
Przerwałem potok dźwięków dochodzących z wózka.
— Jak sądzę, chodzi o rasę inteligentnych maszyn-zabójców. Przez miliony lat atakowały inne rasy, w tym rasę robala. Przeganiały je od gwiazdy do gwiazdy. W końcu larwy zostały wy pchnięte w przestrzeń międzygwiezdną, schowały się poza światłem gwiazd. Coś jednak musiało je tu przyciągnąć. Może jakaś misja wywiadowcza.
Ferris wklepał komendy w podłokietnik i wózek zatrąbił.
— Skąd wiesz to wszystko?
— Przed chwilą wyjaśniłem Quirrenbachowi: ja i robale znamy się od bardzo dawna.
Pobrałem z pamięci Skya informacje uzyskane od larwy. Prześladowane gatunki zrozumiały, że aby przeżyć, muszą się zmyślnie ukryć. Istniały w kosmosie kieszenie, gdzie w ostatnich czasach nie powstały żadne formy inteligencji — miejsca wysterylizowane przez wybuchy hipernowych czy przez zlewanie się gwiazd neutronowych — i te jałowe strefy stanowiły najlepsze kryjówki. Niebezpieczeństwo jednak nie zniknęło. Zawsze powstawały jakieś inteligentne formy życia, nowe kultury ewoluowały i wymykały się w kosmos. To przyciągało drapieżne maszyny. W pobliżu obiecujących układów gwiezdnych rozmieściły automatyczne systemy śledzące i pułapki, które reagowały, gdy tylko natknęła się na nie jakaś kultura eksplorująca przestrzeń kosmiczną. Zatem larwy wraz z nielicznymi pozostałymi jeszcze sojusznikami z coraz większą obawą wypatrywały oznak nowych form życia.
Larwy w zasadzie nigdy się nie interesowały Układem Słonecznym. Ciekawość wymagałaby od nich siły woli i dopiero gdy oznaki inteligentnego życia na Ziemi stały się oczywiste, larwy wykazały zainteresowanie. Czekały i obserwowały, czy ludzie podejmą wyprawy w przestrzeń międzygwiezdną; przez wieki, przez tysiąclecia nic się nie działo.
Wreszcie coś drgnęło, ale wydarzenia nie zapowiadały nic dobrego.
To, co Gideon powiedział Ferrisowi, dokładnie uzupełniało to, czego Sky dowiedział się na „Caleuche”. Larwa Ferrisa uciekała przez lata świetlne, przez wieki; gonił ją pojedynczy wróg, którego maszyna poruszała się szybciej niż statek larwy oraz potrafiła ostrzej hamować i była bardziej zwrotna. W porównaniu z jej sprawnością larwie techniki kontroli pędu i inercji wydawały się nadzwyczaj prymitywne. Maszyny-zabójcy, wprawdzie szybkie i silne, miały jednak swoje słabe punkty, starannie dokumentowane przez larwy na przestrzeni tysiącleci. Techniki wyczuwania grawitacyjnego u tych efektywnych morderców okazały się bardzo zgrubne i statki larw potrafiły przetrwać atak, chowając się w pobliżu lub wewnątrz większej kamuflującej masy.
Gdy maszyna doganiała Gideona, znalazł on żółtą planetę, a na niej zlokalizował głęboką szczelinę geologiczną, co przyjął z błogosławioną radością — na ile jego układ neuropsychologiczny dopuszczał takie uczucia.
Wróg strzelił do niego z broni dalekiego zasięgu, ale larwa schowała statek za księżycem planety, więc salwa antymaterii wydrążyła tylko łańcuch kraterów na powierzchni księżyca. Larwa poczekała, aż pozycja księżyca pozwoli jej błyskawicznie, niepostrzeżenie zejść w atmosferę, a potem w rozpadlinę, wykrytą wcześniej z kosmosu. Gideon rozszerzył przepaść swoimi własnymi broniami, ryjąc głęboko w planetarnej skorupie. Na szczęście gruba warstwa trujących wyziewów kamuflowała jego poczynania. Jednak, schodząc coraz niżej, popełnił poważny błąd: wysuniętymi motkami sił pancerza odłupał warstwę litej skały i miliardy ton skalnego gruzu zwaliły się na niego, przykrywając go jak w grobie, gdy Gideon zamierzał tylko ukryć się do czasu, aż maszyna poszuka sobie innego celu. Oceniał, że potrwa to najwyżej tysiąc lat — mgnienie oka w skali larwiego życia.
Ale, nim ktoś się wreszcie pojawił, trwało to znacznie dłużej.
— Na pewno chciał, żebyś go znalazł — powiedziałem.
— Tak — odparł Ferris. — Musiał się zorientować, że wróg się odsunął. Za pomocą statku Gideon sygnalizował swoją obecność, zmieniając skład chemiczny gazów w rozpadlinie. Również podnosił ich temperaturę. Wysyłał też inne sygnały, na przykład egzotyczne promieniowanie, ale tego nie wykryliśmy.
— Sądzę, że inne larwy też nie wykryły.
— Przez długi czas na pewno się kontaktowali. Znalazłem w statku coś, co nie należało do statku i nie zostało naruszone, choć wszystkie inne zespoły wyglądały na bardzo stare i zużyte. Przypominało to błyszczący owoc dmuchawca metrowej szerokości, unoszący się we własnej komorze zawieszonej w kołysce sił. Piękny i fascynujący widok.
— Co to było? — spytała Zebra. Przewidział to pytanie.
— Usiłowałem to zbadać, ale słabe i ograniczone testy — tylko takie zdołałem przeprowadzić — dały wyniki wzajemnie sprzeczne, paradoksalne. Obiekt wydawał się zadziwiająco gęsty, zdolny do zatrzymania w miejscu neutrin słonecznych. Zakrzywiał promienie światła tak, że sugerowało to obecność niezwykle silnego pola grawitacyjnego, a jednak nic nie wykryłem. Obiekt się unosił, prawie mogłeś wyciągnąć rękę i dotknąć go, tylko że wokół istniała bariera, która powodowała, że palce mrowiły. — Ferris cały czas wprowadzał komendy, poruszając palcami sprawnie i szybko jak pianista grający apreggio. — W końcu dowiedziałem się, co to jest, gdy przekonałem larwę, by udzieliła mi wyjaśnień.
— Przekonał pan?
— Gideon ma coś w rodzaju receptorów bólu, a w układzie nerwowym obszary tworzące reakcje emocjonalne analogiczne do strachu i przerażenia. Należało je tylko zlokalizować.
— Więc co to było? — spytała Zebra.
— Bardzo osobliwe urządzenie łączności.
— Szybszej od światła?
— Niezupełnie — odparł po zwykłej przerwie. — Nie w takim sensie, jak my to rozumiemy. Ani nie wysyłał, ani nie odbierał informacji. Ten obiekt oraz siostrzane urządzenia na innych larwich statkach tego nie potrzebowały. Już zawierały całą informację, która kiedykolwiek zostałaby otrzymana.
— Nie rozumiem — powiedziałem.
— Pozwólcie, że inaczej to sformułuję. — Ferris musiał mieć przygotowaną zawczasu odpowiedź. — Każde z ich urządzeń łączności już zawiera wszelkie informacje, jakie mogą być przesłane do danego statku. Wiadomości są zamknięte w środku, ale niedostępne, dopóki nie nadejdzie moment ich uwolnienia. Podobnie jak to było na dawnych żaglowcach, gdy przekazywano zalakowane koperty z rozkazami.
— Nadal nie rozumiem — przyznałem.
— Ja też nie — powiedziała Zebra.
— Słuchajcie. — Ferris z wyraźnym wysiłkiem pochylił się. — To bardzo proste. Larwy przechowują zapisy wszystkich wiadomości przesłanych kiedykolwiek w dziejach ich gatunku. W ich odległej przyszłości — a jest to również nasza odległa przyszłość — scalą zapisy w coś. W zasadzie nie zrozumiałem, co to takiego, wiem tylko, że to jakieś ukryte urządzenie rozmieszczone w galaktyce. Przyznaję, że szczegółów nie pojąłem. Znam tylko nazwę, a i to w przybliżonym tłumaczeniu. — Zamilkł i zmierzył nas szczególnie chłodnym wzrokiem. — Ostateczna Pamięć Galaktyczna. To jest, a raczej będzie, coś w rodzaju wielkiego, żyjącego archiwum. Istnieje teraz częściowo, zaledwie szkielet tego, co będzie za miliony czy miliardy lat. Istota sprawy jest jednak prosta: archiwum wykracza poza czas. Zachowuje łączność ze wszystkimi swoimi przeszłymi i przyszłymi wersjami, aż do epoki obecnej i głębiej w przeszłość. Stale przesuwa dane w górę i w dół, wykonując nieskończone iteracje. A larwie urządzenie komunikacyjne jest, o ile rozumiem, odpryskiem starego bloku, małym fragmentem archiwum, niosącym tylko zaetykietowane przekazy między larwami a garstką sprzymierzonych gatunków.
— Co przeszkadza larwom przeczytać wiadomości wcześniej, nim zostają wysłane, by się przygotować na przyszłe wydarzenia?
Tego pytania Ferris się również spodziewał.
— Nie mogą. Wszystkie informacje w urządzeniu są zakodowane, nie można ich wydobyć bez klucza. Na tym polega pomysł. Sam klucz, jak mi to wyjaśnił Gideon, jest promieniowaniem grawitacyjnym tła. Gdy larwy umieszczają wiadomość w urządzeniu łączności — w ten sposób również je magazynują — urządzenie wyczuwa grawitacyjny puls wszechświata: tykanie obiegających się pulsarów, niskie jęki dalekich czarnych dziur, pożerających gwiazdy w sercu galaktyk. Urządzenie słyszy to wszystko i tworzy unikalną sygnaturę, klucz, za pomocą którego dekoduje nadchodzącą wiadomość. Każde urządzenie ma te wiadomości, ale nie mogą być odczytane, dopóki urządzenie się nie upewni, że ma do czynienia z tym samym tłem grawitacyjnym. Albo prawie tym samym, gdyż oczywiście dopuszczono odchylenia związane z pozycją odbiorcy wiadomości. Dzięki temu urządzenia mają zakres kilku tysięcy lat świetlnych i jeśli dzieli je większa odległość, nie traktują sygnatury tła jako poprawnej. Nie powiodły się żadne próby fałszowania czy przewidywania na podstawie poprzednich danych, jaka będzie sygnatura grawitacyjna wszechświata. W takim wypadku urządzenia zwijają się i zamierają.
Zatem przez wieki larwa pozostawała w kontakcie ze swymi odległymi sprzymierzeńcami. Potem jej urządzenie komunikacyjne zaczęło osiągać granice pojemności informacyjnej, w związku z czym larwa nadawała bardzo rzadko. Jak twierdzi, wróg również ma dostęp do tych wiadomości — posiada własne wersje urządzenia — więc zawsze istniało niebezpieczeństwo, że to wykorzysta. Larwie się zdawało, że była samotna, gdy ją ścigano, ale teraz zrozumiała, że nie doznała prawdziwej samotności. Samotność to przytłaczająca siła, jak warstwa rumowiska, które zasypało larwę. Mimo to nie zwariowała, a rozmawiając ze sprzymierzeńcami co kilkadziesiąt lat, zachowała kruche poczucie wspólnoty, nadal ważne na wielkiej scenie larwich problemów.
Ale Ferris usunął larwę ze statku, pozbawił ją urządzenia łączności. To na pewno wtedy Gideon zaczął popadać w larwie szaleństwo.
— Doi go pan, tak? — powiedziałem. — Wyciska pan Paliwo Snów. Więcej, wykorzystuje jego przerażenie i samotność. Pan je destyluje i sprzedaje.
Ferris zapiszczał.
— W mózg wszczepiliśmy mu sondy, które czytają wzorce neuronowe. Przepuszczamy to przez oprogramowanie w Pasie Złomu i destylujemy do postaci akurat na granicy wytrzymałości psychicznej istot ludzkich.
— O czym on teraz mówi? — spytała Zebra.
— O eksperientalach — wyjaśniłem. — Czarnych, z motywem małego robaka na górze. Prawdę mówiąc, próbowałem tego kiedyś. Nie wiedziałem wtedy, czego się po tym spodziewać.
— Słyszałam o tych eksperientalach — rzekła Zebra — ale nigdy ich nie próbowałam. Sądziłam nawet, że to miejska legenda.
— Naprawdę istnieją — powiedziałem. Pamiętałem zamęt emocjonalny, jaki w moim mózgu spowodował eksperiental, gdy go użyłem na „Strelnikovie”. Dominującym wrażeniem była przerażająca klaustrofobia i strach, ale w tle tkwiło przekonanie, że ta koszmarna klaustrofobia jest lepsza od czyhającej pustki, nawiedzanej przez drapieżcę. Nadal czułem posmak tamtej trwogi z eksperientala, trwogi zawierającej elementy obce, a jednak rozpoznawalnej. Wówczas nie rozumiałem, dlaczego ludzie są gotowi płacić za takie doznania; teraz stało się to dla mnie jasne: chodziło o wrażenia ekstremalne, które by stępiły ostrze nudy.
— A co on za to dostaje? — spytała Zebra.
— Ulgę — odparł Ferris.
Przekonałem się, jak to wygląda. W basenie, po kolana w czarnej bryi, taplali się robotnicy w szarych kombinezonach. Długimi ościeniami szturchali robala; jego obłe ciało reagowało drgawkami bólu. Z porów plamistej srebrnej skóry ciekła bladoczerwona substancja, którą jeden z robotników zbierał do butelki.
Z drugiego końca, z okolic warg dobiegał przenikliwy, długi skowyt.
— Widzę, że produkuje Paliwo Snów inaczej niż dawniej — stwierdziłem. Ogarnęły mnie mdłości. — Co to? Jakaś organiczna maszyneria?
— Tak sądzę — odparł Ferris, usiłując zachować obojętność. — W końcu on tu przywlókł Parchowa Zarazę.
— On przywlókł? — dziwiła się Zebra. — Przecież jest tu od tysięcy lat.
— Tak, i przez ten czas był uśpiony, aż do naszego przybycia, gdy na powierzchni zaczęliśmy pośpiesznie wznosić nasze żałosne osady i miasta.
— Wiedział, że jest nosicielem? — spytałem.
— Wątpię. Prawdopodobnie był nieświadomym nosicielem zarazy, starej infekcji, na którą od dawna był uodporniony. Paliwo Snów jest chyba nieco młodsze; to rodzaj ochrony, jaką wytworzyli sobie drogą ewolucji lub manipulacji. Żywa mieszanka mikroskopijnych maszyn, wydzielana stale przez ich ciała. Maszyny były odporne na zarazę i trzymały ją pod kontrolą, ale poza tym spełniały znacznie ważniejszą rolę: leczyły i odżywiały swego gospodarza, przekazywały informacje od i do jego larw-pomocników… w końcu, jak sądzę, Paliwo stało się ich częścią do tego stopnia, że nie mogły już bez niego żyć.
— Ale zaraza w jakiś sposób dotarła do miasta? — powiedziałem. — Ferris, jak długo pan przebywa tu na dole?
— Większą część czterech niekończących się wieków, od kiedy go odkryłem. Zaraza to dla mnie bedłka, nie mam w sobie nic, co mogłaby uszkodzić. Przeciwnie, jego Paliwo Snów — jego krew — trzyma mnie przy życiu i nie muszę korzystać z innych procedur przedłużania życia. — Pogłaskał palcami srebrny koc. — Oczywiście proces starzenia się nie został całkowicie powstrzymany. Paliwo działa dobroczynnie, ale stanowczo nie jest cudownym lekiem.
— A więc nigdy nie widział pan Chasm City? — spytałem.
— Nie… ale wiem, co się stało. — Spojrzał na mnie nieustępliwie. Czułem, jak pod wpływem jego badawczego wzroku spada mi temperatura ciała. — Przewidziałem to, że miasto zmieni się w potworność i wypełni demonami i upiorami. Wiedziałem, że nasze sprytne, sprawne, maleńkie maszyny obrócą się przeciwko nam, niszcząc nasze umysły i ciała, rodząc perwersje i odrażające zwyczaje. Wiedziałem, że nadejdzie czas powrotu do prostszych maszyn, do starszych i bardziej topornych konstrukcji. — Uniósł palec oskarżycielsko. — Wszystko to przewidziałem. Wyobrażacie sobie, że zbudowałem ten wózek zaledwie w siedem lat?
Zobaczyłem, jak przy drugim końcu robala robotnik na kładce nachyla się z piłą łańcuchową. Wycinał wielki opalizujący płat ciała z grzbietu Gideona.
Spojrzałem na plamistą łatę na moim płaszczu.
— Dobrze — odezwała się Zebra. — Ferris, czy pozwoli pan, że nim odejdziemy, zadam panu ostatnie pytanie?
Wklepał odpowiedź w podłokietnik.
— Tak?
— A to pan przewidział?
Wyjęła pistolet i strzeliła do niego.
W drodze powrotnej na górę rozmyślałem o Ferrisie i o tym, czego dowiedziałem się ze wspomnień Skya.
Larwy zauważyły w pobliżu Układu Słonecznego uwolnienie wielkich ilości energii: pięć ogników mających parametry charakterystyczne dla anihilacji materii i antymaterii. Pięciu norom pustki nadano prędkość, na jaką Klauni-Skoczkowie by nie wybrzydzali: zaledwie osiem procent prędkości światła. Było to jednak znaczne osiągnięcie, zważywszy, że jeszcze milion lat wcześniej te naczelne okładały się kośćmi.
Zanim zauważono pięć ziemskich statków, larwy poniosły poważne straty. Potężne kiedyś nory pustki zostały — wskutek potyczek z wrogiem — zniszczone i rozproszone. Potem podzielono je na mniejsze, bardziej zwinne jednostki. Długo żyjące larwy patrzyły z perspektywy na ten okres ze smutkiem. Były istotami społecznymi i podział na podnory sprawił im niewysłowiony ból, choć nadal mogły utrzymywać ograniczone kontakty ze swymi braćmi dzięki nadświetlnemu systemowi łączności Klaunów-Skoczków.
W końcu jedna z podnor przyłączyła się do floty pięciu ziemskich statków, przekształciła tak, by przypominać śledzone statki. Analiza statystyczna z dziesięciu milionów lat spotkań z innymi istotami pokazała, że taka taktyka opłaca się larwom w długiej perspektywie, choć w pojedynczym spotkaniu mogła się okazać zgubna.
Plan Nieustraszonego Podróżnika był dość prosty w larwich terminach. Zamierzał dokładniej poznać ludzi, a potem podjąć decyzję co robić. Gdyby się okazało, że bardzo się rozprzestrzeniają w tym sektorze kosmosu, tworząc anomalie, które pożeracze musieliby zauważyć, wówczas należałoby ludzi ubić. Istniały gatunki, które wzięłyby na siebie to bolesne, acz konieczne rzeźnickie zadanie.
Nieustraszony Podróżnik miał nadzieję, że do tego nie dojdzie, że ludzie będą jedynie drobnym utrapieniem, niewymagającym natychmiastowego uboju. Jeśli ludzie planowaliby tylko zasiedlenie paru pobliskich układów słonecznych, larwa dałaby im na razie spokój. Sam proces uboju był ryzykowny — mógł przyciągnąć pożeraczy — dlatego nigdy go nie wdrażano bez dostatecznego uzasadnienia. Mijały dziesięciolecia, ludzie nie wykonali żadnego wrogiego ruchu, więc Nieustraszony Podróżnik przesuwał swą pustą norę coraz bliżej ziemskich statków. Może powinien się ujawnić i nawiązać z ludźmi dialog, wyjaśniając im całą tę niezręczną sytuację. Larwa opracowywała właśnie plan pierwszego posunięcia, gdy jeden ze statków wybuchł.
Parametry eksplozji odpowiadały detonacji kilku ton antymaterii. Nora Nieustraszonego Podróżnika przejęła na siebie znaczną część wybuchu; zniszczeniu uległa duża część osłony kamuflującej, zginęło wiele larw pracujących blisko osłony. Ich śmiertelne męki dotarły do Podróżnika za pośrednictwem ich wydzielin. Co mógł, to zaabsorbował z ich indywidualnych pamięci, choć same poranione larwy-pomocnicy zostały z powrotem rozpuszczone na swe organiczne komponenty.
W bólu, ze zmacerowaną połową pamięci, Nieustraszony Podróżnik odsunął norę pustki od Flotylli.
Niektórzy ludzie to zauważyli — nadciągnęli wkrótce Oliveira i Lago, nie wiedząc, co ich spotka; do pewnego stopnia wierzyli w stare opowieści o statku-widmie, o szóstym statku Flotylli, wymazanym z historii.
Oczywiście znaleźli zupełnie co innego.
Oliveira posłał naprzód Laga, by znalazł potrzebne im na drogę powrotną paliwo, i Lago szybko się zorientował, że nie ma do czynienia ze statkiem człowieka. Gdy larwa-pomocnik zaprowadziła go do Komory Nieustraszonego Podróżnika, sprawy poszły źle. Nieustraszony Podróżnik usiłował tylko wyjaśnić obcej istocie, że niepotrzebny jej skafander kosmiczny, że obaj oddychają tym samym powietrzem. Wybrał jednak niefortunny sposób — kazał swoim pomocnikom zjeść skafander człowieka. Lago się zdenerwował i zaczął ranić pomocników palnikiem. Nieustraszony Podróżnik pił agonalne wydzieliny przypieczonych ogniem larw, odczuwając ich ból jak swój własny.
Podróżnik nie miał innego wyjścia, jak rozmontować Laga, co było operacją nieprzyjemną. Lago również nie odnosił się do tego z entuzjazmem, ale było już za późno. Larwy pomocnicze odłączyły większą część jego członków i interesujących składników wnętrza, zapoznając się z ich działaniem i współpracą; potem dopiero rozpuściły jego centralny układ nerwowy w wydzielinie. Nieustraszony Podróżnik strawił tyle pamięci Laga, ile mógł z niej zrozumieć. Nauczył się wydawać dźwięki takie same jak Lago i sporządził sobie kopię jego ust. Inne larwy skopiowały narządy zmysłów Laga, a nawet wbudowały kawałki jego ciała w swoje własne korpusy.
Teraz, gdy uzyskał większą wiedzę, Nieustraszony Podróżnik zrozumiał po pewnym czasie, dlaczego Lagowi nie spodobał się widok komory pełnej robali. Przykro mu było, że musiał to uczynić człowiekowi, i próbował mu zadośćuczynić, wykorzystując jak najwięcej jego pamięci i części ciała.
Był pewien, że ludzie docenią jego starania.
— Gdy Lago przybył, znowu zapanowała samotność — powiedziały usta. — Znacznie większa niż przedtem.
— Ty pieprzony głupi robalu, nie wiedziałeś, co to samotność, póki go nie zjadłeś.
— To… możliwe.
— Dobrze, słuchaj mnie uważnie. Wyjaśniłeś mi, że czujesz ból. Właśnie to chciałem wiedzieć. Przypuszczalnie posiadasz dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy, inaczej byś tak długo nie przeżył. Mam przy sobie portowca. Jeśli nie rozumiesz, co to jest, poszukaj w pamięci Laga. Jestem pewien, że on to wiedział.
Zapadła cisza; robal wiercił się niespokojnie. Czerwony płyn chlupał jak woda morska pod wyrzuconym na brzeg wielorybem.
Portowce to przenośne głowice nuklearne, w które była wyposażona Flotylla. Miały wspomóc pozyskiwanie terenów na Końcu Podróży.
— Rozumiem.
— Dobrze. Może triki grawitacyjne mogłyby to zepsuć, ale założę się, że nie potrafisz łatwo wygenerować dowolnie silnego pola, bo inaczej użyłbyś tego sposobu do unieruchomienia Laga, gdy zaczynał sprawiać ci kłopoty.
— Za dużo ci powiedziałem.
— Chyba tak. Ale chcę wiedzieć więcej. Przede wszystkim o tym statku. Prowadziliście wojnę? Może nie zakończyła się dla was zwycięstwem, ale przypuszczam, że nie przetrwalibyście, nie dysponując jakąś bronią.
— Nie mamy broni. — Układ warg larwy wyrażał poczucie zniewagi. — Tylko motki pancerzowe.
— Motki pancerzowe? — Sky próbował przez kilka chwil przestawić swój umysł na sposób myślenia larwy. — To technika rzutowanych sił? Tworzycie jakiś rodzaj pola wokół statku?
— Kiedyś potrafiliśmy to robić, ale uszkodzone zostały niezbędne urządzenia, gdy piąta nora pustki została zniszczona. Teraz możemy stworzyć tylko częściowe motki. Są bezużyteczne w walce z tak przebiegłymi wrogami jak pożeracze larw. Oni widzą wszystkie dziury.
— Dobrze. Posłuchaj. Czy wyczuwasz dwie małe maszyny, które się do nas zbliżają?
— Tak. Czy to przyjaciele Laga?
— Niezupełnie. — Może załogi statku są jego przyjaciółmi, pomyślał Sky, ale raczej nie są przyjaciółmi Skya Haussmanna, a tylko to się liczyło. — Chciałbym, żebyś zastosował swoje motki przeciwko tym maszynom, albo ja użyję portowca przeciwko tobie. Jasne?
Larwa zrozumiała.
— Chcesz, żebym ich zniszczył?
— Tak. Albo ja ciebie zniszczę.
— Nie zrobisz tego. To by cię zabiło.
— Nie rozumiesz — odparł Sky przyjaźnie. — Nie jestem Lagiem i nie myślę tak jak on. A już z pewnością nie działam tak jak on.
Sky namierzył najbliższą larwę i wpakował w nią porcję magazynku swojego karabinu maszynowego. Pociski zrobiły w bladoróżowej skórze stworzenia dziury grube jak kciuk. Sky zobaczył wyciekający czerwony płyn i usłyszał przeraźliwy krzyk, wydobywający się z jakiejś części ciała stworzenia. Ale gdy wsłuchał się uważniej, zrozumiał, że krzyk dochodzi od dużej larwy, a nie od tej, do której strzelił.
Ranna larwa niemal całkowicie pogrążyła się w czerwonym morzu. Kilka innych larw falistymi ruchami podsunęło się do niej i zaczęło dźgać ją czułkami.
Bolesne zawodzenie stopniowo przeszło w cichy jęk.
— Raniłeś mnie.
— Chciałem tylko zaprezentować swoje stanowisko — powiedział Sky. — Gdy Lago cię ranił, zrobił to chaotycznie, bo był przerażony. Ja nie jestem przerażony. Raniłem cię, bo chcę, żebyś wiedział, do czego jestem zdolny.
Parę larw-pomocników, miotając się, wypełzło na brzeg, kilka metrów od Skya i Norquinco.
— Nie podchodźcie bliżej — ostrzegł Sky — bo zastrzelę jeszcze jednego. I nie próbujcie sztuczek z grawitacją, bo wybuchnie portowiec.
Larwy się zatrzymały, histerycznie machając liściastymi końcami swych ciał.
Na sekundę zgasło żółte światło. Skya zaskoczyła nagła ciemność, poczuł przerażenie. Zapomniał, że larwy sterują oświetleniem. W ciemności mogły zrobić wszystko. Już widział oczami wyobraźni, jak wypełzają z czerwonego jeziora, wciągają go i pożerają, tak jak pożarły Laga; i jest już za późno, by odpalić portowiec i przerwać własne cierpienia.
Może trzeba to zrobić już teraz?
W tym momencie ponownie zapaliło się żółte światło.
— Zrobiłem to, o co prosiłeś — powiedział Nieustraszony Podróżnik. — To było trudne. Musieliśmy użyć całej naszej mocy, by pchnąć motki na taką odległość.
— Skutecznie?
— Zostały tam jeszcze dwa… dwie mniejsze nory pustki. Promy.
— Tak, ale nie pojawią się tu przez pewien czas. Potem możesz powtórzyć swoją sztuczkę. — Po chwili spytał Gomeza: — Co się stało?
— Sky, sondy wybuchły… jakby coś odpaliły.
— Ładunek nuklearny?
— Nie. Nie miały ze sobą portowców.
— Dobrze. Zostań na miejscu.
— Sky, co tam się dzieje w środku?
— Naprawdę chcesz wiedzieć? Lepiej, żebym ci nie mówił. Następny komunikat od Gomeza był ledwo słyszalny.
— Znalazłeś… jak on się nazywał? Lago?
— Tak, znaleźliśmy Laga. Prawda, Lago?
Teraz odezwał się Norquinco.
— Posłuchaj, Sky, powinniśmy już iść. Nie musimy zabijać innych ludzi. Nie powinniśmy wszczynać wojny między statkami. — Podniósł głos, aż dźwięki dudniły, odbite od powierzchni czerwonego jeziora. — Przecież możesz nas ochronić w inny sposób? Przesunąć ten cały statek… tę norę pustki w bezpieczne miejsce, poza zasięg promów.
— Nie, promy mają być zniszczone. Jeśli oni chcą wojny między statkami, będzie wojna. Przekonamy się, jak długo przetrwają.
— Na litość boską, Sky! — Norquinco wyciągnął ku niemu rękę, jakby chciał go złapać. Sky cofnął się i stracił grunt pod nogami na śliskiej podłodze. Przewrócił się i wpadł plecami do jeziora. Wylądował na plecaku, na pół zanurzony w płyciźnie. Czerwona ciecz z dziwacznym zapałem chlapała na szybę hełmu, jakby próbując dostać się do skafandra. Kątem oka zobaczył dwie pełznące ku niemu pomocnicze larwy. Rozpaczliwie chciał wstać, ale na śliskiej powierzchni nie mógł znaleźć oparcia.
— Norquinco, wyciągnij mnie stąd. Norquinco ostrożnie podszedł do brzegu.
— Może powinienem cię tam zostawić? Tak chyba będzie dla nas wszystkich najlepiej.
— Wyciągaj mnie, ty draniu!
— Nie przyszedłem tu, żeby czynić zło, ale żeby pomóc „Santiago”… i może całej Flotylli.
— Mam portowiec.
— Ale nie masz odwagi, żeby go odpalić.
Larwy przysunęły się do Skya — najpierw dwie, potem trzecia, której wcześniej nie zauważył. Dźgały go wypustkami o różnych kształtach, badając jego skafander. Miotał się, ale czerwony płyn gęstniał, więził go.
— Wyciągaj, Norquinco! To ostatnie ostrzeżenie…
Norquinco nadal nad nim stał, ale nie zbliżył się do jeziora.
— Jesteś nienormalny, Sky. Zawsze to podejrzewałem, ale dopiero teraz widzę jasno. Nie wiem, do czego jesteś zdolny.
Nagle stało się coś nieoczekiwanego. Sky przestał się miotać, nie stać go już było na ten wysiłek, i teraz wyłaniał się z jeziora, jakby czerwona ciecz go podnosiła, a larwy popychały go łagodnie. Drżąc ze strachu, znalazł się na brzegu; ściekały z niego resztki płynu.
Przez chwilę patrzył w milczeniu na Nieustraszonego Podróżnika; wiedział, że larwa wyczuwa jego spojrzenie.
— Wierzysz mi, prawda? Nie zabiłeś mnie. Wiesz, jakie będą skutki.
— Nie chcę cię zabić — odparł robal. — Bo znów stałbym się samotny, jak przed twoim przybyciem.
Sky zrozumiał i poczuł się podle. Robal chciał jego towarzystwa, mimo że Sky zadał mu ból, mimo że zamordował część jego ciała. Stworzenie było tak rozpaczliwie samotne, że pragnęło obecności swego oprawcy. Sky przypomniał sobie małe dziecko krzyczące w ciemnościach, oszukane przez przyjaciela, który w rzeczywistości nigdy nie istniał, i — czując do stworzenia wstręt za okazaną słabość — przynajmniej je zrozumiał.
I nienawiść stała się jeszcze bardziej intensywna.
Musiał zabić jeszcze jedną larwę, nim nakłonił Nieustraszonego Podróżnika, by zniszczył dwa nadciągające promy. Tym razem robalowi sprawiło ból nie tylko zabicie larwy. Równie dotkliwe było generowanie motka, jakby robal wyczuwał destrukcję statku.
Gdy było już po wszystkim, Sky mógł zostać i nadal torturować larwę, aż wszystkiego by się dowiedział. Mógł zmusić larwę, by pokazała mu system napędu statku, i zorientować się, czy statek mógłby zawieźć ich do Końca Podróży szybciej niż „Santiago”. Mógłby nawet rozważyć projekt przeniesienia części załogi „Santiago” na pokład nory pustki — ludzie mieszkaliby w długich tunelach, zmusili larwy do odpowiedniej adaptacji składu powietrza i temperatury. Ile osób mógłby utrzymać obcy statek? Dziesiątki? Setki? Może nawet momios, gdyby ich obudzić? Może niektórych trzeba byłoby poświęcić na karmę dla larw, ale Sky przeszedłby nad tym do porządku dziennego.
Zamiast tego postanowił zniszczyć statek.
Było to znacznie prostsze, pozwoliło Skyowi uniknąć negocjacji z robalem, pozwoliło uniknąć uczucia odrazy w zetknięciu z larwią samotnością. Unikał również niebezpieczeństwa, że nora dostanie się innym statkom Flotylli.
— Wypuść nas — powiedział do Nieustraszonego Podróżnika. — Oczyść drogę prosto na powierzchnię, w miejscu gdzie weszliśmy.
Usłyszał serię szczęknięć, gdy zmieniano kierunki przejść, a śluzy otwierały się i zamykały. Wietrzyk muskał czerwone wody.
— Możecie wyjść — powiedział robal. — Przykro mi z powodu naszych sporów. Wrócisz wkrótce?
— Możesz na to liczyć — odparł Sky.
Potem odlecieli promem. Gomez nie wiedział, co się stało, i dlaczego zbliżające się obiekty po prostu wybuchły.
— Co tam znalazłeś? — spytał Skya. — Czy Oliveira mówił z sensem, czy zwariował?
— Chyba zwariował — odparł Sky. Norquinco w ogóle się nie odzywał; nie rozmawiali od tamtego zdarzenia nad brzegiem jeziora. Może Norquinco miał nadzieję, że jeśli się nie będzie o tym wspominać, cały incydent — wybaczalna krótka słabość w stresowej sytuacji — umknie z pamięci Skya. Ale Sky wielokrotnie odtwarzał sobie tamte chwile, widział czerwoną falę obmacującą szybę hełmu; zastanawiał się, ile cząsteczek dostało się do środka.
— A wyposażenie medyczne? Znalazłeś coś? Dowiedziałeś się, co stało się z kadłubem?
— Kilka rzeczy tam odkryliśmy — rzekł Sky. — Lećmy już. Silniki na maksimum.
— Ale jaką mają sekcję napędu? Muszę spojrzeć na ich butlę, muszę się przekonać, czy można zabrać stamtąd antymaterię.
— Wykonaj polecenie, Gomez! — Potem skłamał, by go pocie szyć: — Kiedyś wrócimy po antymaterię. Ten statek nigdzie nie odleci.
Gomez przeleciał na nieuszkodzoną stronę nory pustki i dogazował. Gdy oddalili się od niej dwieście, trzysta metrów, wyglądała zupełnie jak zwykły statek. Przez chwilę Sky myślał o niej znowu jako o „Caleuche”, o statku-widmie. Pomylili się, ale czy to ich wina? Rzeczywistość okazała się znacznie dziwniejsza.
Po powrocie do Flotylli Skya czekały zapewne kłopoty. Jeden ze statków wysłał promy, czyli Sky najprawdopodobniej zostanie oskarżony, może nawet postawiony przed trybunałem. Ale miał plan i wiedział, że dzięki sprytowi obróci to na swoją korzyść. Z pomocą Norquinco przygotował dowody, wskazujące Ramireza jako inicjatora i organizatora wyprawy; świadczące o tym, że Sky grał tylko podrzędną rolę wykonawcy megalomańskiej koncepcji kapitana. Ramirez zostanie usunięty ze stanowiska, może nawet skazany na śmierć. Constanza — ukarana. I nikt nie będzie miał wątpliwości, kto powinien zastąpić Ramireza.
Sky odczekał jeszcze minutę. Nie przeciągał decyzji w obawie, by Nieustraszony Podróżnik nie zaczął czegoś podejrzewać i nie podjął kontrakcji. Potem odpalił portowiec. Błysk atomowy był jasny, czysty i przerażający, i gdy sfera plazmy stała się cienka, jak kwiat, którego płatki zmieniają barwę z białoniebieskiej na międzygwiezdną czerń, nic nie pozostało.
— Co ty przed chwilą zrobiłeś? — spytał Gomez. Sky uśmiechnął się.
— Ulżyłem czemuś w cierpieniu.
— Powinnam była go zabić — powiedziała Zebra, gdy robot inspekcyjny zbliżał się do powierzchni.
— Wiem, jak to jest — odparłem. — Ale gdybyś go zabiła, nie moglibyśmy uniknąć. — Celowała w ciało, ale trudno było określić, gdzie kończy się sam Ferris, a zaczyna jego wózek. Strzał zniszczył tylko wspomagającą maszynerię i gdy Ferris jęknął i próbował coś powiedzieć, urządzenia wózka zagrzechotały, zgrzytnęły i wydały ciąg niewyraźnych gwizdów. Przypuszczałem, że potrzeba byłoby wiele celnych strzałów, by zabić czterystuletniego starca, którego krew na pewno przesycało Paliwo Snów.
— Więc co nam dała ta skromna wyprawa? — spytała Zebra.
— Też zadaję sobie to pytanie — powiedział Quirrenbach. — Teraz wiemy nieco więcej o metodach produkcji. Gideon nadal jest na dole, Ferris też. Nic się nie zmieniło.
— Ale się zmieni — rzekłem.
— To znaczy?
— To było tylko rozpoznanie. Gdy sprawy ucichną, znów tam powrócę.
— Tym razem będzie na ciebie czekał — stwierdziła Zebra. — Nie prześlizgniemy się tak łatwo.
— My? — spytał Quirrenbach. — Więc już się, Taryn, zapisujesz na drugą wyprawę?
— Tak. I bądź uprzejmy nazywać mnie odtąd Zebra.
— Na twoim miejscu, Quirrenbach, zastosowałbym się do tej prośby. — Podjeżdżaliśmy właśnie do komory, gdzie powinna na nas czekać Chanterelle, i poczułem, że robot przechyla się znów do poziomu. — Tak, wrócimy. I rzeczywiście, tym razem będzie trudniej.
— Co zamierzasz osiągnąć?
— Jak to sformułowała kiedyś bliska mi osoba: jest tam coś, czemu należy ulżyć w cierpieniu.
— Zabijesz Gideona? O to ci chodzi?
— To lepsze niż mieć świadomość, jak cierpi.
— Ale Paliwo Snów…
— Miasto musi się nauczyć żyć bez tego i innych świadczeń ze strony Gideona. Słyszałeś, co powiedział Ferris. W dole nadal są szczątki statku Gideona i ciągle zmieniają skład chemiczny gazów w rozpadlinie.
— Ale Gideon nie jest teraz na statku — powiedziała Zebra. — Sądzisz, że on nadal ma wpływ na ten statek?
— Lepiej, żeby nie miał — rzekł Quirrenbach. — Gdybyś go zabił i rozpadlina przestałaby zaopatrywać miasto w niezbędne surowce… czy wyobrażasz sobie, co by się działo?
— Owszem — odparłem. — I w porównaniu z tym zaraza stałaby się drobną niedogodnością. A jednak bym to zrobił.
Chanterelle czekała na nas. Nerwowo otworzyła luk wyjściowy i przez ułamek sekundy przyglądała się nam, nim doszła do wniosku, że to rzeczywiście my. Odłożyła swoją broń i pomogła, nam wysiąść. Wszyscy z ulgą opuściliśmy rurę. Głęboko zaczerpnąłem haust niezbyt świeżego powietrza.
— No i co? — zapytała Chanterelle. — Opłaciło się? Dostaliście się w pobliże Gideona?
— Dość blisko — wyjaśniłem.
Nagle stłumionym dzwonkiem odezwało się jakieś urządzenie schowane w ubraniu Zebry. Oddała mi swój pistolet i wyjęła niezgrabny telefon o przestarzałym kształcie — obecnie szczyt nowoczesności w Chasm City.
— Przez cały czas, gdy podjeżdżaliśmy rurą, musiał się do mnie dobijać — powiedziała. Pstryknęła, otwierając ekranik.
— Kto taki?
— Pransky. — Zebra przytknęła telefon do ucha, a ja wyjaśniłem Chanterelle, że to prywatny detektyw, częściowo wplątany we wszystko, co wydarzyło się od mojego przybycia. Zebra rozmawiała z nim cicho, dłonią zakrywając usta. Nie słyszałem, co mówi Pransky, ale połówka konwersacji w wykonaniu Zebry w zupełności mi wystarczyła.
Zamordowano kogoś, przypuszczalnie jednego z łączników Pransky’ego. Teraz Pransky dzwonił z miejsca zbrodni; sądząc po odpowiedziach Zebry, był bardzo wzburzony, jakby zmuszony przebywać w miejscu, z którym w ogóle nie chciał mieć nic wspólnego.
— Czy… — Chyba zamierzała go zapytać, czy zawiadomił władze, ale uświadomiła sobie, że tam, gdzie teraz przebywa Pransky, nie istnieje prawo. I było tam nawet gorzej niż w Baldachimie.
— Słuchaj! Nikt nie może się o tym dowiedzieć przed naszym przyjazdem. Nie ruszaj się z miejsca. — Zebra zamknęła telefon i schowała go do kieszeni.
— O co chodzi? — spytałem.
— Ktoś ją zabił — odparła. Chanterelle spojrzała na nią.
— Kogo?
— Grubaskę. Dominikę. Jest już przeszłością.