Azyl — czarne wrzeciono kilometrowej długości — nie zdradzał się zewnętrznymi światłami. Przesłaniał gwiazdy w tle i srebrny kręgosłup Drogi Mlecznej, i tylko dzięki temu był widoczny. Nadlatywało tu teraz zaledwie parę statków, ciemnych i anonimowych jak sam habitat. Podchodziliśmy do lądowania. Przy końcu wrzeciona otworzyły się cztery trójkątne segmenty, jak wyspecjalizowane szczęki bezokiego morskiego drapieżnika. Nieistotni jak plankton, wsunęliśmy się do środka.
Komora cumownicza mogła przyjąć statek akurat takich rozmiarów jak nasz — większy by się nie zmieścił. Rozwarły się zaciski dokujące, a za nimi harmonijkowe tunele transferowe, dochodzące do śluz, rozmieszczonych wokół pasa równikowego głównej sfery statku.
Tanner tu jest, pomyślałem. Może mnie zaraz zabić, a wraz ze mną każdego, kto znajdzie się zbyt blisko naszych porachunków.
Ja takich rzeczy łatwo nie zapominałem.
Azyl wysłał ku nam uzbrojone drony — błyszczące czarne kule najeżone karabinami i czujnikami — które przeskanowały nas w poszukiwaniu ukrytej broni. Oczywiście nic nie wnosiliśmy — nawet bezpieka Yellowstone nie przepuszczała takich rzeczy. Wnioskowałem więc, że Tanner też jest nieuzbrojony, choć stuprocentowo bym na to nie liczył.
Z Tannerem nigdy nic nie wiadomo.
Drony zdradzały poziom techniki znacznie bardziej zawansowanej niż to, z czym zetknąłem się po swoim ożywieniu, może z wyjątkiem mebli u Zebry. Przypuszczalnie ludzi bez wspomagania nie uznawano za nosicieli, ale mogło się zdarzyć, że odmówiono by nam wejścia, gdyby któreś z nas posiadało implanty podatne na zarazę. Gdy drony skończyły wstępną obróbkę, pojawili się urzędnicy-ludzie; mieli znacznie mniej groźnie wyglądające pistolety, a przy tym zakłopotane miny, jakby przepraszali, że są uzbrojeni. Okazali się osobami nadzwyczaj uprzejmymi; powoli zaczynałem rozumieć, dlaczego.
Nikt tu się nie dostanie bez zaproszenia. Musiano nas traktować jak gości honorowych, którymi byliśmy.
— Oczywiście zadzwoniłem wcześniej — powiedział Quirrenbach, gdy czekaliśmy w śluzie na sprawdzenie naszych dokumentów. — Reivich wie, że tu jesteśmy.
— Mam nadzieję, że ostrzegłeś go przed Tannerem.
— Zrobiłem, co mogłem — odparł.
— Co masz na myśli?
— To, że Tanner na pewno tu jest. Reivich z pewnością każe go wpuścić.
Pociłem się, z obawy, że moja fałszywa tożsamość nie wystarczy, bym mógł wejść do Azylu. Teraz pot na czole zmienił się w lodowe igiełki.
— Do diabła, w co on gra?
— Reivich musiał dojść do wniosku, że ma z Tannerem jakieś wspólne sprawy. Zaprosi go do siebie.
— Zwariował. Tanner mógłby go zabić, ot, tak, dla zabawy, choć naprawdę ma na pieńku ze mną. Nie zapominaj, że dla mnie sprawą nadrzędną było zakończenie misji, dotrzymanie słowa, że wytropię Reivicha. Nie wiem, czy ten przymus pochodzi od Tannera, czy od Cahuelli. Ale nie chciałbym z tego powodu stawiać swego życia na jedną z tych możliwości.
— Nie mów tak głośno — upomniał mnie Quirrenbach. — Te roboty rozpyliły tu urządzenia podsłuchowe na każdym angstremie kwadratowym. Pamiętaj, nie przyjechałeś tu, by polała się krew.
— Jedynie w celach turystycznych — powiedziałem, wykrzywiając się.
Otworzyły się opancerzone drzwi zewnętrzne, z zawiasów poleciały drobiny rdzy.
Wszedł funkcjonariusz trzeciego szczebla, bez broni, nawet bez wspomagającego mięśnie pancerza.
— Pan Haussmann? Przepraszam za niedogodność, ale mamy pewien problem formalny z załatwieniem pańskiej prośby o wejście do Azylu.
— Naprawdę? — Próbowałem mówić tonem nieco zdziwionym. Nie mogłem narzekać: Sky Haussmann pozwolił mi opuścić przestrzeń Yellowstone i nie mogłem od niego więcej oczekiwać.
— Jestem pewien, że to nic poważnego — oznajmił urzędnik. Szczerość miał wypisaną na twarzy. — Często natykamy się na rozbieżności między naszymi zapisami a danymi z pozostałej części układu. Tego się należało spodziewać po ostatnich nieprzyjemnościach.
„Ostatnie nieprzyjemności”. Mówił o zarazie.
— Jestem pewien, że wszystko da się ustalić, gdy nieco staranniej to sprawdzimy, przeprowadzimy dodatkowe testy fizjologiczne. Nieskomplikowane.
Najeżyłem się.
— O jaki test fizjologiczny chodzi?
— Na przykład skanowanie siatkówki. — Urzędnik pstryknął palcami na coś czy na kogoś poza naszym polem widzenia. Niemal natychmiast ze śluzy wyłonił się robot — kula w gołębim kolorze, taktownie pozbawiona broni; miała na sobie godło Mikserów.
— Nie poddam się skanowaniu siatkówki — oznajmiłem rzeczowym tonem. Nie potrzeba było maszyny, by wykryć, że mam osobliwe oczy. Wystarczyło, że człowiek spojrzał na mnie w odpowiednim oświetleniu, a już wiedział, że jest coś dziwnego z moim wzrokiem.
Funkcjonariusz jakby otrzymał policzek — zbladł. — Jestem pewien, że dojdziemy do porozumienia…
— Nie, wątpię — odparłem.
— W takim razie obawiam się, że…
Tu wkroczył Quirrenbach.
— Ja się tym zajmę — powiedział do mnie cicho, po czym zwrócił się do urzędnika: — Wybacz, kolego, ten człowiek nieco się denerwuje w obecności osoby oficjalnej. To nieporozumienie, jak zapewne pan zauważył. Czy wystarczy panu słówko od Argenta Reivicha?
Mężczyzna zareagował nerwowo:
— Oczywiście… jeśli dostanę jego gwarancje… i to osobiście…
Zauważyłem, że doskonale wiedział, kto to Argent Reivich. Quirrenbach pstryknął palcami, zwracając się do mnie:
— Ty tu zostajesz, a ja idę do niego wyjaśnić sprawę. To potrwa najwyżej pół godziny.
— Idziesz do Reivicha, żeby mnie tu wpuścił?
— Taaa. Paradoksalne, prawda — odparł Quirrenbach bez cienia wesołości.
Nie czekałem długo.
Reivich ukazał się na ekranie w aneksie, gdzie funkcjonariusze Azylu trzymali ludzi, co do których nie podjęto jeszcze decyzji. Nie zaszokował mnie widok jego twarzy — widziałem już Voronoffa, który wyglądał zupełnie tak samo. Reivich miał jednak cechy wyjątkowe, których Voronoffowi nie udało się uchwycić. Nie potrafiłem tego dokładnie sprecyzować; to było jak różnica między osobą grającą — solennie wprawdzie — a kimś, kto ma śmiertelnie poważne intencje.
— To niezły zwrot akcji — oznajmił Reivich. Twarz miał bladą, choć zdrową. Był ubrany w białą bluzę ze stójką; w tle widzieliśmy fresk przedstawiający formuły algebraiczne matematycznej teorii transmigracji. — Prosisz mnie o pozwolenie wejścia, a ja się na to zgadzam.
— Wpuściłeś Tannera — odparłem. — Jesteś pewien, że to było mądre?
— Nie, ale na pewno okaże się interesujące. Zakładając oczywiście, że on jest tym, kim jest według ciebie, a ty jesteś tym, za kogo się podajesz.
— Jeden z nas albo obaj możemy próbować cię zabić.
— A ty?
Znakomite pytanie, celne. Żeby dać mu satysfakcję, udałem, że przez chwilę się zastanawiam.
— Nie, Argent. Raz to zrobiłem, ale wtedy nie wiedziałem, kim jestem. Odkrycie, że nie jestem tym, za kogo się uważałem, zmieniło różne priorytety.
— Jeśli jesteś Cahuellą, to moi ludzie zabili ci żonę. — Głos miał słaby, piskliwy, jak u dziecka. — W takim razie tym bardziej chciałbyś mnie zabić.
— Tanner zabił żonę Cahuelli — powiedziałem. — Chciał ją uratować, ale to nie zmienia faktu.
— Więc w końcu jesteś Cahuellą czy nie?
— Mogłem być. Kiedyś. Teraz Cahuella nie istnieje. — Twardo patrzyłem w ekran. — Szczerze mówiąc, nikt chyba nie zamierza go opłakiwać.
Reivich wydął usta z odrazą.
— Broń Cahuelli zmasakrowała moją rodzinę. Handlował uzbrojeniem, przez co zginęli moi najbliżsi. Za to z przyjemnością poddałbym go torturom.
— Zabicie Gitty to dla niego większe tortury niż kłucie nożem i przykładanie elektrod.
— Tak bardzo ją kochał?
Szukając odpowiedzi, sprawdziłem swoje wspomnienia.
— Nie wiem. — Tylko tyle potrafiłem stwierdzić. — Ten człowiek był zdolny do wielu rzeczy. Wiem tylko, że Tanner kochał ją przynajmniej tak mocno, jak Cahuella.
— Ale Gitta rzeczywiście umarła. Co to znaczyło dla Cahuelli?
— Stał się pełen nienawiści — odparłem. Przypomniałem sobie biały pokój, niewyraźnie, jak koszmar nocny, nie dający się odtworzyć w umyśle po obudzeniu. — Ale wyładował tę nienawiść na Tannerze.
— Tanner jednak przeżył?
— Po części — rzekłem. — Jednak niekoniecznie ta część, którą uważamy za ludzką.
Reivich zamilkł na minutę. Najwyraźniej nasza rozmowa sprawiała mu trudność.
— Gitta — odezwał się wreszcie. — Ona jedyna była w tym wszystkim niewinna, prawda? Ona jedyna nie zasłużyła na swój los.
Tego nie dało się podważyć.
Puste wnętrze Azylu było stale pogrążone w mroku, jak zaciemnione miasto. W odróżnieniu od Chasm City tutaj wprowadzono to specjalnie, postanowieniem osób, które rościły sobie pretensje właścicieli. Nie istniała tu rodzima ekologia. We wnętrzu brakło atmosfery — unosiły się tylko gazy śladowe; w ściany gęsto wbudowano hermetycznie zamknięte komory bez okien, połączone kichami rur. Rury słabo świeciły — stanowiło to jedyne źródło oświetlenia i gdyby nie poprawiona fizjologia moich oczu, chyba nic bym tu nie widział.
Miało się wrażenie, że cała przestrzeń brzęczy nieokiełznaną energią; w kościach wyczuwało się drżenie. Staliśmy na galerii oddzielonej hermetyczną szybą, mimo to wydawało mi się, że stoję w wielkiej, mrocznej elektrowni, gdzie wszystkie generatory pracują pełną parą.
Reivich dał bezpiece pozwolenie i wpuszczono mnie, ale pod warunkiem, że wszyscy zostaniemy do niego odeskortowani. To wzbudziło moją nieufność — traciłem kontrolę nad sytuacją — ale nie mieliśmy wyboru i musieliśmy całkowicie zastosować się do życzeń Reivicha. Tu, na jego terytorium, pogoń się kończyła. Hokus-pokus! i to przestaje być pogonią za Reivichem.
Może za Tannerem.
Może za mną.
Azyl był niewielki i bez trudności dawał się przejść od końca do końca. Pomagała słaba grawitacja, generowana przez niespieszne obroty habitatu. Poprowadzono nas jednym z tuneli — rurą z dymnego grubego szkła trzymetrowej szerokości. Po drodze szklane źrenice otwierały się i zamykały. Czuliśmy się gnani jak pokarm przesuwający się przez gardło. Szliśmy wzdłuż głównej osi wrzeciona, grawitacja rosła wraz z odległością od szpica, ale nawet w przybliżeniu nie osiągała jednego g. Mroczne konstrukcje Azylu piętrzyły się nad nami jak ściany kanionu i odnosiło się wrażenie, że to miejsce wyludnione. Klienci Azylu wymagali całkowitej dyskrecji, nawet wobec sobie podobnych.
— Czy Reivicha już zmapowano? — Dotychczas nie zadałem tego oczywistego pytania. — Przecież po to tu przybył.
— Jeszcze nie — odparł Quirrenbach. — Najpierw należy przejść rozmaite testy fizjologiczne, by zapewnić optymalny proces mapowania. Na przykład badanie chemii błony komórkowej, własności neurotransmiterów, struktury tkanki glejowej, objętości krwi w mózgu. Widzisz, mapuje się człowieka tylko raz.
— Reivich zamierza się poddać pełnemu destrukcyjnemu skanowaniu?
— Coś zbliżonego. Uważa się, że tylko tak można uzyskać największą rozdzielczość.
— Gdy zostanie zeskanowany, nie musi się przejmować takimi przykrościami jak Tanner.
— O ile Tanner nie pójdzie w jego ślady.
Zaśmiałem się, ale natychmiast pojąłem, że Quirrenbach nie żartuje.
— Gdzie według ciebie jest teraz Tanner? — spytała Zebra. Szła obok mnie po lewej, stukając obcasami o podłogę; wydłużone odbicie jej ciała na ścianie wyglądało jak tańczące nożyce.
— Tam gdzie Reivich ma na niego baczenie. Mam nadzieję, że wraz z Amelią.
— Czy można jej ufać?
— Być może jest jedyną osobą, która żadnego z nas nie oszukała. Przynajmniej umyślnie — stwierdziłem. — Jednego jestem pewien: Tanner będzie ciągnął Amelię ze sobą, aż przestanie mu być potrzebna. A chwila ta może przyjść bardzo prędko i dziewczyna znajdzie się wówczas w poważnym niebezpieczeństwie.
— Przyleciałeś tu, by ją ratować? — spytała Chanterelle.
Chciałem potwierdzić, wydobyć odrobinę szacunku dla samego siebie, udać, że jestem istotą ludzką zdolną nie tylko do nikczemności. Może zresztą było w tym ziarno prawdy, może głównie z powodu Amelii tu przybyłem, choć wiedziałem, że Tannerowi na tym zależało. Amelia jednak nie była moim głównym motywem, a teraz nie chciałem już więcej kłamać, przynajmniej przed sobą.
— Jestem tu, by skończyć, co zaczął Cahuella — oznajmiłem. — I tyle.
Tunel z dymnego szkła znów się wznosił ku drugiemu szpicowi Azylu, przebijając ciemny bok jednej z hermetycznych budowli. Przy końcu tego odcinka drogę w tunelu przegradzały źreniczne, błyszczące czarne drzwi, teraz zamknięte. Nie było widać, co jest za nimi.
Podszedłem do drzwi i przyłożyłem policzek do twardego metalu. Nasłuchiwałem.
— Reivich?! — zawołałem. — Jesteśmy tu. Otwórz!
Przegroda się rozwarła z większym dostojeństwem niż poprzednie.
Chłodne zielone, mdłe światło wylewało się na nas z rozwartych łuków. Nagle z całą wyrazistością dotarł do mnie fakt, że ani ja, ani nikt z mojej grupy nie miał broni. W mgnieniu oka mogłem zginąć i nawet bym sobie z tego nie zdawał sprawy. Wchodziłem do jaskini człowieka, który z mojej strony mógł się obawiać wszystkiego i nie miał powodu, by mi ufać. Kto tu był większym głupcem: Reivich czy ja? Nie mogłem tego teraz ocenić. Wiedziałem tylko, że chcę jak najszybciej wydostać się z Azylu.
Drzwi otworzyły się na całą szerokość, odsłaniając wyłożony brązem przedpokój. Z sufitu zwisały zielone lampy. Złocone płaskorzeźby widniały wzdłuż ścian, tworząc podobne formuły matematyczne jak te, które widziałem na ekranie podczas rozmowy z Reivichem; zaklęcia, zdolne rozbić umysł na ciąg zer i jedynek, na czyste liczby.
Bez wątpienia on tu był.
Drzwi za nami zamknęły się, a z przodu otworzyły inne do znacznie większego pomieszczenia, przypominającego wnętrze katedry. Było zalane złotawym światłem, ale odległe zakątki nikły w cieniu. Lekką wklęsłość podłogi podkreślała posadzka w srebrno-brązową jodełkę.
W powietrzu unosił się zapach kadzidła.
W dali, w kręgu jaśniejszego światła sączącego się zza umieszczonego wysoko witraża, tyłem do nas siedział człowiek w rzeźbionym, złoconym fotelu o wysokim oparciu. Obok stały trzy smukłe serwitory na dwóch nogach, czekając zapewne na instrukcje. Przyjrzałem się zagubionej w cieniu głowie mężczyzny i wiedziałem, że to Reivich.
Wspomniałem tamto zdarzenie w Chasm City, gdy wydawało mi się, że go widzę obok nieśmiertelnej ryby. Jak błyskawicznie wtedy zareagowałem: wyciągnąłem broń i obszedłem zbiornik, chciałem stanąć naprzeciwko Reivicha i strzelić. Ale Voronoff był o sekundę szybszy.
Teraz nie czułem przymusu, by zabić tego człowieka.
Usłyszałem głos przypominający tarcie o siebie dwóch kawałków papieru ściernego.
— Proszę, odwróć mnie twarzą do gości. — Zdanie wypowiedziane z trudem, przerywane gwizdami, słowa bardziej szeptane niż mówione.
Jeden z robotów postąpił parę kroków z charakterystycznym dla serwitorów bezszmerem i odwrócił fotel Reivicha.
Nie spodziewałem się takiego widoku.
To niemożliwe…
Reivich wyglądał jak trup, ożywiony na chwilę przez elektrycznego lalkarza. Nie przypominał istoty żywej, która by mogła mówić czy choćby wygiąć usta w lekkim uśmiechu.
Przypominał Marka Ferrisa, lecz w wersji bardziej schorowanej. Widzieliśmy tylko jego głowę i końce palców dłoni. Resztę ciała okrywał pikowany koc, spod którego wychodziły rurki, zakręcające do poręcznego modułu podtrzymywania życia, przymocowanego do podłokietnika. Podobnym aparatem, ale większym, usiłowałem utrzymać „przy życiu” Gittę, gdy transportowałem jej ciało do Gadziarni. Głowa mężczyzny była jak czaszka obleczona skórą, a skórę pokrywały siniaki w czarne ciapki. Miał puste oczodoły; z ciemności między powiekami odchodziły cienkie kable, biegnące do tego samego modułu w podłokietniku. Na czubku głowy zostały nędzne kosmyki. Szczęka opadła luźno, czarny język wypełniał usta jak czarny ślimak.
Uniósł dłoń. Gdyby nie kilka plam pigmentacyjnych, byłaby to dłoń osoby znacznie młodszej.
— Widzę, że jesteście poruszeni — powiedział Reivich. Teraz słyszałem: jego głos wcale nie dochodził od niego, ale z modułu podtrzymywania życia. Mimo to brzmiał słabo; nawet subwokalizowanie wymagało od Reivicha sporo wysiłku.
— Zrobiłeś to. — Quirrenbach podszedł bliżej do człowieka, dla którego ciągle pracował. — Poddałeś się skanowaniu.
— Może to jest przyczyną, a może źle przespana noc — odparł Reivich. — Raczej przychyliłbym się do tego pierwszego.
— Co się stało? — spytałem. — Coś się nie powiodło?
— Wszystko poszło dobrze.
— Nie powinieneś tak wyglądać — stwierdził Quirrenbach. — Wyglądasz jak człowiek stojący nad grobem.
— Bo stoję.
— Skanowanie się nie udało? — zapytała Zebra.
— Nie, Taryn, skanowanie zakończyło się całkowitym sukcesem. Tak mi powiedziano. Moja struktura neuronalna została pobrana idealnie.
— Za szybko to zrobiłeś — rzekł Quirrenbach. — O to chodzi? Nie chciałeś czekać, aż przeprowadzą wszystkie testy medyczne, i tak to się skończyło.
Reivich wykonał głową ruch zbliżony do skinięcia.
— Ludzie tacy jak ja, jak Tanner… jak ty — skierował wzrok na mnie — nie mają medmaszyn. Na Skraju Nieba prawie nikt ich nie ma w komórkach, tylko garstka mogła sobie pozwolić na usługi Ultrasów. I tak większość z nich wybrała alternatywne procedury długowieczności.
— Mieliśmy inne zamartwienia — powiedziałem.
— Oczywiście. Dlatego zrezygnowaliśmy z takich luksusów. Problem polega na tym, że potrzebowałbym medmaszyn, żeby zabezpieczyć swoje komórki przed skutkami skanowania.
— W starym stylu? Ostro i szybko — zauważyłem.
— Najlepiej, jeśli wierzyć teoretykom. Wszelkie inne metody to kompromis. Faktem jest, że jeśli chcesz przekazać do maszyny swoją duszę, a nie tylko rozmyte wrażenie, musisz podczas tego procesu umrzeć. Albo przynajmniej doznasz obrażeń, które normalnie są śmiertelne.
— Więc dlaczego nie zabezpieczyłeś się medmaszynami? — spytał Quirrenbach.
— Nie było czasu, by to należycie przeprowadzić. Medmaszyny muszą być starannie dopasowane do użytkownika i powoli wprowadzane do ciała, bo inaczej istnieje groźba wystąpienia szoku toksycznego. Umierasz, zanim medmaszyny zdążą ci pomóc.
— Jeśli stosowałeś aparaturę Sylveste’a — powiedziałem powoli, pamiętając, co słyszałem o tych eksperymentach — to w tej chwili nie powinieneś nawet oddychać.
— Proces był zmodyfikowany, oparty na oryginalnej koncepcji Sylveste’a. Ale masz rację, nawet gdyby wykorzystano techniczne ulepszenia, powinienem nie żyć. Tak się składa, że zaaplikowano mi medmaszyny o szerokim spektrum i przeżyłem skanowanie… przynajmniej chwilowo. — Pokazał ręką moduł podtrzymywania życia i trzech serwitorów. — Azyl to zapewnia. Usiłują zapobiec dalszej degeneracji komórek i wprowadzić nowocześniejsze warianty medmaszyn, ale podejrzewam, że robią to jedynie z obowiązku.
— Sądzisz, że umrzesz?
— Czuję to w kościach.
Usiłowałem sobie wyobrazić, jak mogłoby to wyglądać z jego perspektywy. Chwila męki neuralnego pobrania; schwytanie w najjaśniejszym wyobrażalnym rozbłysku; radiacja świecąca pod skórą, aż do samego szpiku kości, zmienia go w posąg z dymnego szkła, na jedną oślepiającą chwilę.
Szybkie analityczne promienie skanera, dostosowane do komórkowej rozdzielczości, omiatają mózg z prędkością minimalnie większą od prędkości impulsów synaptycznych, wyprzedzają nieco sygnały korowe, przekazujące informacje o spustoszeniu szerzącym się w umyśle. Skanowanie dociera do pnia mózgu, ale nie nadeszła tu jeszcze żadna informacja o zakłóceniach w warstwach umysłu usytuowanych wyżej. Dzięki temu małemu wyprzedzeniu ogólny obraz mózgu jest całkiem normalny, jeśli nie liczyć lekkiego rozmazania, spowodowanego skończoną przestrzenno-czasową rozdzielczością procesu. Następuje koniec skanowania, nim Reivich się zorientuje, że się rozpoczęło, i gdy jego umysł wywraca się wskutek szoku pozabiegowego, a całe procedury neuronalne zapadają w śpiączkę, nie ma to już znaczenia.
Reivich jest pobrany.
I nawet uszkodzenia nie powinny mieć znaczenia; ze wszystkim radzą sobie medmaszyny, równie szybko, jak tworzą się owe obrażenia. Jak podczas ostrzału budynku, gdy z muru wypadają cegły, ale w środku fanatyczna brygada murarzy ciągle go remontuje, nim uderzy kolejny pocisk.
Ale Reivich nie wybrał takiej możliwości.
Wolał umrzeć, wolał, by zniszczeniu uległy komórki mózgu i otaczająca je tkanka, ale chciał mieć pewność, że bez względu na los fizycznego ciała duch zostanie, pobrany na wieczność i zarejestrowany w formie, której nie są w stanie wymazać tak banalne zdarzenia, jak zabójstwo czy wojna.
I Reivichowi częściowo to się udało.
Ale nie udało się tej jego części, na którą patrzyliśmy.
— Jeśli masz umrzeć — powiedziałem — i jeśli akceptujesz, że to nieuchronne… i skoro przed skanowaniem wiedziałeś o tym… dlaczego po prostu nie umarłeś podczas skanowania?
— Umarłem — oznajmił Reivich. — Świadczy o tym kilkadziesiąt parametrów medycznych… w innych układach sąd by się nimi zadowolił. Ale wiedziałem również, że na Azylu są maszyny, które potrafią przywrócić mi życie, choć przejściowo.
— Powinieneś poczekać — powiedział Quirrenbach. — Kilka dodatkowych dni i mogliby dobrać ci idealne medmaszyny. Pod kocem poruszyły się kościste ramiona Reivicha.
— W takim wypadku musiałbym przystać na mniej dokładne skanowanie, by dać medmaszynom szanse działania. To nie byłbym ja.
— Czy ma z tym jakiś związek przybycie Tannera? — spytałem.
Reivicha rozbawiło to przypuszczenie. Usta ledwo dostrzegalnie wygięły się w uśmiechu. Wkrótce, pomyślałem, wszyscy zobaczą prawdziwy uśmiech na jego twarzy — uśmiech kościotrupa. Niewiele życia mu pozostało.
— Tanner ułatwił mi decyzję — rzekł Reivich. — Ale nie przypisywałbym mu większego wpływu na sytuację.
— Gdzie on jest? — spytała Chanterelle.
— Tutaj — odparła wysuszona istota w fotelu. — Jest już w Azylu od przedwczoraj, ale jeszcze się nie spotkaliśmy.
— Nie do wiary! — Pokręciłem głową. — W takim razie, co on knuje? A kobieta, która z nim jest?
— Tanner nie docenił moich wpływów — odpowiedział Reivich. — Nie tylko tu, w Azylu, ale w ogóle w okolicach Yellowstone. Ty zresztą też.
— Nie mówmy o mnie, ale o Tannerze. To obiekt znacznie bardziej interesujący.
Palce Reivicha głaskały brzeg koca. Druga dłoń była całkowicie przykryta — jeśli istniała druga dłoń. Usiłowałem dostrzec w tej postaci młodego arystokratę, za którym goniłem, ale te dwie osoby nie miały ze sobą nic wspólnego. Maszyna pozbawiła go nawet akcentu ze Skraju Nieba.
— Tanner przyleciał do Azylu, by mnie zabić — oznajmił Reivich — ale przede wszystkim zależało mu na wyciągnięciu z cienia ciebie.
— Sądzisz, że tego nie wiem?
— Jestem zdziwiony twoim przybyciem, tak bym to ujął.
— Mam z Tannerem niedokończoną sprawę.
— Jaką?
— Nie mogę dopuścić, by cię zabił, choćby przypadkowo. Nie zasługujesz na to. Działałeś z zemsty, może głupio, ale nie twierdzę, że niehonorowo.
Głowa pochyliła się w niemej akceptacji tego, co powiedziałem.
— Gdyby Cahuella nie zorganizował zasadzki na mój oddział, Gitta by nie umarła. Zasługiwał na coś znacznie gorszego, niż go spotkało. — Oczodoły spojrzały na mnie, jakby odruch kazał mu „patrzeć” na osobę, z którą rozmawiał, choć z pewnością jego wzrok pobierał widok z ukrytej kamery w fotelu. — Ale oczywiście rozmawiam z tobą, prawda? A może nadal utrzymujesz, że jest inaczej?
— Niczego nie utrzymuję. Po prostu nie jestem Cahuellą, już nie. Cahuella umarł, gdy ukradł Tannerowi pamięć. To, co zostało, to… ktoś inny. Osoba, która przedtem nie istniała.
Nad wyłuszczonym okiem uniosła się brew.
— Lepszym człowiekiem?
— Gitta zadała mi kiedyś pytanie: jak długo trzeba żyć, ile dobrego uczynić, by zrekompensować jeden akt czystego zła, popełnionego w młodości? Wtedy wydawało mi się, że to dziwne pytanie, ale teraz rozumiem. Ona chyba wiedziała. Wiedziała dokładnie, kto to jest Cahuella i co zrobił. Nie znam odpowiedzi, nawet teraz, ale myślę, że ją znajdę.
Na Reivichu nie zrobiło to wrażenia.
— Czy tak wygląda ta cała twoja niedokończona sprawa z Tannerem?
— Nie — odparłem. — Chodzi o kobietę, która jest z nim, o Amelię. To Lodowa Żebraczka, choć może podróżować w przebraniu. Sądzę, że Tanner ją zabije, gdy tylko przestanie być mu potrzebna.
— Przybyłeś, by ją ratować, sam narażając się na niebezpieczeństwo? Jak rycersko z twojej strony.
— Rycerskość nie ma tu nic do rzeczy. To… ludzka dobroć. — Te słowa brzmiały mi obco, ale wymówiłem je bez wstydu. — Nie sądzisz, że temu miejscu nieco jej brakuje?
— Zabiłbyś człowieka… którego wspomnienia nosisz? Czy to nie wygląda trochę na samobójstwo?
— Będę się martwił o problemy etyczne, gdy zmyję krew.
— Podziwiam twoją jasność umysłu — rzekł Reivich. — Dzięki niej to, co się za chwilę wydarzy, staje się bardziej interesujące.
Zesztywniałem.
— O czym mówisz?
— Powiedziałem przecież, że Tanner tu jest. Tu, dosłownie. Kazałem go zabawiać przed twoim przybyciem.
Na mrok z tyłu za Reivichem nałożył się ciemniejszy prostokąt. Wyszedł z niego mężczyzna bardzo podobny do mnie.