TRZYDZIEŚCI DWA

— Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha — stwierdziła Zebra. Zmusiła mnie, bym usiadł w atrium i wypił coś gorącego,

słodkiego i nieokreślonego.

— Nawet nie próbuj sobie tego wyobrazić.

— Co tak tobą wstrząsnęło? Musiałeś się tego spodziewać, bo nie prosiłbyś Miksera o przeskanowanie.

— Powiedzmy raczej, że się bałem, a nie, że się spodziewałem, rozumiesz?

Nie wiedziałem, od czego zacząć, czy choćby od kogo. Cały czas od przybycia na Yellowstone miałem uszkodzone wspomnienia; ponadto musiałem sobie radzić z dodatkową komplikacją w postaci wirusa indoktrynacyjnego. Wirus dostarczył mi nieproszonych zerknięć w psychikę Skya Haussmanna, a jednak równocześnie problemy mojej własnej przeszłości zaczynały nabierać ostrości. Kim byłem? Co robiłem? Dlaczego chciałem zabić Reivicha? Nasuwały się odpowiedzi, choć bardzo niepokojące. Ale mogłem się z nimi pogodzić. Na tym się jednak nie kończyło. Nie skończyło się nawet, kiedy zacząłem myśleć jak Sky i szukać swej drogi w przeszłości Skya; kiedy powierzono mi tajemnice o jego zbrodniach, których nie znał nikt więcej. Nie zatrzymało się to także, kiedy plątały mi się wspomnienia na temat Gitty; gdy pamiętałem ją raczej z punktu widzenia Cahuelli, a nie ze swojego własnego.

Nawet to mógłbym zracjonalizować. Zanieczyszczenie moich wspomnień wspomnieniami Cahuelli? Cóż, to było możliwe. Wspomnienia mogły być mimo wszystko zapisywane i przekazywane. Nie widziałem powodów, dla których niektóre doświadczenia Cahuelli miałyby być zmieszane z moimi, ale to było możliwe. Ale prawda, ta, którą właśnie zaczynałem dostrzegać, niepokoiła o wiele bardziej.

Nie miałem nawet właściwego ciała.

— To nie tak łatwo wytłumaczyć — powiedziałem.

Zebra syknęła:

— Człowiek nie wchodzi po prostu do salonu Miksera z prośbą, by go przeskanowano na uszkodzenia tkanki wewnętrznej, jeśli nie spodziewa się czegoś znaleźć.

— Nie, ja…

Przerwałem. Czy to było urojenie, czy też przed chwilą zobaczyłem znów tę twarz, wśród tłumu wokół Matuzalema? Może teraz naprawdę mam halucynację, pchnięty w szaleństwo tym, co pokazał mi Mikser? Może to było już moje przeznaczenie: widzieć Reivicha wszędzie, gdzie rzucę okiem, bez względu na okoliczności?

— Tanner…?

Nie śmiałem spojrzeć głębiej w tłum.

— Tam powinno coś być — powiedziałem. — Rana, która powinna być obecna, ale jej nie było. Coś, co raz mi się zdarzyło. Została wyleczona… ale nic nie goi się tak doskonale.

— Jaki rodzaj rany?

— Moje wspomnienia mówią mi, że straciłem stopę. Mogę ci opowiedzieć dokładnie, jak to się stało, dokładnie, co czułem. Ale nie ma ani śladu uszkodzenia.

— Cóż, procedura odrastania musiała być doskonała.

— Co w takim razie z drugą raną? Tą, którą odniósł w tym samym czasie człowiek, dla którego pracowałem? Został przeszyty wyładowaniem broni promieniowej. A skanowanie to wykazało.

— Zgubiłeś mnie, Tanner. — Rozejrzała się, jej wzrok napotkał coś lub kogoś, zanim ponownie odwróciła się ku mnie. — Czy próbujesz mi powiedzieć, że nie jesteś tym, kim — jak myślisz — jesteś?

— Powiedzmy, że poważnie się nad tym zastanawiam. — Poczekałem chwilę, a potem dodałem: — Też go zobaczyłaś, prawda?

— Co takiego?

— Reivicha. Właśnie go zobaczyłem; przez moment sądziłem, że to złudzenie. Ale sobie tego tylko nie wyobrażałem, prawda?

Zebra otworzyła usta, by coś powiedzieć, szybko i płynnie zaprzeczyć. Jej warstwa ochronna popękała.

— Wszystko, co ci mówiłam, to prawda — rzekła spokojnie, gdy odzyskała mowę. — Nie pracuję już dla niego. Ale masz słuszność. Zobaczyłeś go naprawdę. — Po chwili dodała: — Tylko że to nie jest prawdziwy Reivich.

Skinąłem głową. Częściowo odgadłem już prawdę.

— Przynęta?

— Coś w tym rodzaju. — Wbiła wzrok w swój napój. — Wiedziałeś, że będzie miał czas zmienić wygląd natychmiast po przybyciu do miasta. W gruncie rzeczy to byłoby dla niego jedyne rozsądne wyjście. I dokładnie to zrobił. Prawdziwy Reivich gdzieś tam jest, gdzieś w mieście, ale teraz musiałbyś wziąć próbkę tkanek lub wsadzić go pod skaner Miksera, by się upewnić. A nawet wówczas mógłbyś nie uzyskać pewności. Wiesz, oni mogą zmienić wszystko, jeśli mają dość czasu. Nawet DNA Reivicha nie musi go zdradzić, jeśli zainwestował sporo pieniędzy. — Zebra przerwała na chwilę. Kątem oka widziałem tego człowieka; nadal trzymał się obrzeży tłumu zebranego wokół wielkiej ryby. To był on, tak — albo niezwykle dobra podróbka. Zebra kontynuowała: — Przykrywka Reivicha była dobra, ale nadal chciał cię załatwić. Mógłby spokojnie spać po nocach i gdyby sobie życzył, powrócić do starego wyglądu i starej tożsamości.

— Więc namówił kogoś, by przyjął jego postać.

— Namawianie nie było potrzebne. Człowiek był bardziej niż chętny.

— Ktoś pragnący śmierci? Pokręciła głową.

— Nie bardziej niż inni nieśmiertelni w Baldachimie. Chyba nazywa się Voronoff, ale nie wiem na pewno, gdyż nigdy nie byłam tak blisko Reivicha. Nie słyszałeś o Voronoffie, ale jego nazwisko w kręgach Baldachimu jest dość dobrze znane. To jeden z najbardziej ekstremalnych Graczy. Dla niego polowanie zawsze będzie zbyt uładzone. Jest też dobry, inaczej już byłby trupem.

— Mylisz się — powiedziałem. — Słyszałem o Voronoffie.

Opowiedziałem jej o mężczyźnie, którego widziałem, jak skakał we mgłę Rozpadliny, gdy Sybilline zabrała mnie do restauracji na łodydze.

— To się zgadza — powiedziała. — Voronoff bierze udział w każdym przedsięwzięciu, które łączy się z ekstremalnym ryzykiem osobistym, pod warunkiem, że trzeba w nim się wykazać sporymi umiejętnościami. Niebezpieczne sporty, wszystko, co daje prawdziwego adrenalinowego kopa i co go pcha do cienkiej granicy między śmiertelnością a jego własną długowiecznością. Teraz już nigdy się nie zniży do polowania; uznał je za rozrywkę, a nie prawdziwą grę. Nie z powodu braku fair play, ale dlatego, że nie ma w nim osobistego ryzyka uczestników.

— Oczywiście z wyjątkiem jednego uczestnika.

— Wiesz przecież, co mam na myśli. Zamilkła.

— Ludzie w rodzaju Voronoffa to ekstremiści — ciągnęła po chwili. — W ich przypadku zwykłe metody walki z nudą już nie działają. Jakby wyrobili sobie odporność na nudę. Potrzebują czegoś mocniejszego.

— Ustawić się na linii ognia?

— To było pod kontrolą. Voronoff miał sieć szpiegów, którzy cię stale śledzili. Kiedy po raz pierwszy pomyślałeś, że go widzisz, on już cię widział od dawna. — Przełknęła ślinę. — Za pierwszym razem postarał się, by Matuzalem był między tobą a nim. To nie przypadek. Bardziej panował nad wydarzeniami, niż ci się wydaje.

— To był błąd. Za bardzo mi to ułatwił. Dzięki temu zacząłem się zastanawiać, co się dzieje.

— Owszem — potwierdziła Zebra tonem osoby poinformowanej — ale wtedy było za późno, by go powstrzymywać. Voronoff już nad sobą nie panował.

Spojrzałem w jej niewyraźnie pręgowaną twarz. Nie musiałem jej zachęcać do dalszych wywodów.

— Voronoff za bardzo polubił swą rolę. Pasowała do niego zbyt dobrze. Przez dłuższy czas działał tak, jak miał działać — utrzymywać dyskretną odległość; nigdy nie pozwalał, byś go zobaczył. Pomysł polegał na tym, że umieści ślad szczegółów, prowadzących do niego, ale w taki sposób, żebyś myślał, że sam wykonałeś całą pracę. Ale on chciał więcej.

— Więcej niebezpieczeństwa.

— Tak — odparła zdecydowanie. — Zostawianie śladów i oczekiwanie, że za nimi pójdziesz, nie wystarczyło Voronoffowi.

Zaczął się częściej pokazywać. Coraz bardziej ryzykował, ale stale panował nad sytuacją. Dlatego powiedziałam, że jest dobry. Reivichowi jednak z oczywistych względów to się nie podobało. Voronoff już mu nie służył. Służył sobie; znalazł nowy sposób odparcia nudy. I myślę, że z tego punktu widzenia granie tej roli okazało się skuteczne.

— Jak dla mnie, to nie.

Wstałem, omal nie przewracając stołu. A moja dłoń już rozpoczęła podróż do kieszeni.

— Tanner! — zawołała Zebra, łapiąc mój płaszcz, kiedy od niej odchodziłem. — Zabicie go nic nie zmieni.

— Voronoff — powiedziałem z mocą. Nie krzyczałem, lecz dobrałem siłę głosu, by być słyszanym, jak aktor. — Voronoff, odwróć się i odejdź od tłumu.

Pistolet błysnął mi w ręce i ludzie po raz pierwszy zaczęli go dostrzegać.

Mężczyzna, który wyglądał jak Reivich, spojrzał mi w oczy; udało mu się nie okazać zbyt wielkiego zdziwienia. Ale nie był jedynym, który spojrzał mi w oczy. Zdołałem skupić na sobie uwagę wszystkich, a ci, którzy nie próbowali odczytać wyrazu mojej twarzy, skoncentrowali się na pistolecie. Jeśli polowanie było tak powszechne wśród mieszkańców Baldachimu, jak sądziłem, wielu z tych ludzi umiało się posługiwać bronią o znacznie większej mocy, niż mój pistolet. Ale nigdy w tak publicznym miejscu; nigdy z taką prymitywną wulgarnością. Spoglądano na mnie z osłupieniem i odrazą, jakbym siusiał na klomb wokół stawku z karpiami.

— Może mnie nie usłyszałeś, Voronoff. — W moich uszach własny głos dźwięczał przyjemnie i rozsądnie. — Wiem, kim jesteś i o co w tym wszystkim chodzi. Jeśli o mnie coś niecoś wiesz, na pewno wiesz również, że jestem zdolny do wykorzystania tego. — Broń trzymałem teraz w dwóch dłoniach i celowałem w jego stronę. Stałem w lekkim rozkroku.

— Rzuć to, Mirabel.

To nie był głos, który ostatnio słyszałem; nie dobiegał też z tłumu. Na karku poczułem dotknięcie delikatnego metalicznego zimna.

— Ogłuchłeś? Powiedziałem: rzuć to. Szybko, albo twoja głowa spadnie tuż za nim.

Zacząłem opuszczać broń, ale mojemu rozmówcy z tyłu to nie wystarczyło. Zwiększył nacisk na moją szyję w sposób, który jednoznacznie sugerował, że upuszczenie pistoletu leży w moim najlepszym interesie.

Puściłem broń.

— Ty. — Mężczyzna najwidoczniej zwracał się do Zebry. — Kopnij do mnie pistolet i niczego twórczo nie kombinuj.

Zrobiła, co jej kazano.

Zobaczyłem, jak na skraju mojego pola widzenia wysuwa się ręka i chwyta pistolet z ziemi — nacisk broni na mój kark lekko się zmienił, kiedy człowiek klęknął. Ale mężczyzna był dobry. Mogłem to powiedzieć, więc — podobnie jak Zebrę — nie kusiło mnie, by choćby myśleć o kombinowaniu. To dobrze, ponieważ siły twórcze zupełnie mnie opuściły.

— Voronoff, ty głupcze — usłyszałem za plecami głos mężczyzny. — Patrz, w co nas omal nie wpakowałeś. — Usłyszałem szczękające dźwięki, gdy sprawdzał pistolet, a potem rozbawione gwizdnięcie ukrytego mówcy, którego głos niemal rozpoznawałem. — Pusty. Ta cholerna rzecz była cały czas nienabita.

— To dla mnie nowość — oznajmiłem.

— Ja to zrobiłam. — Zebra wzruszyła ramionami. — Chyba nie masz mi tego za złe? Czułam, że w końcu możesz wycelować we mnie, więc przedsięwzięłam środki ostrożności.

— Następnym razem nie trudź się — poradziłem.

— I tak nie miało to znaczenia — powiedziała Zebra, nędznie maskując irytację. — Nigdy nawet nie próbowałeś wypalić z tej pieprzonej rzeczy.

Wzniosłem oczy, jakbym usiłował zerknąć za swoją głowę.

— Czy masz coś wspólnego z tym błaznem?

Wtedy poczułem ostry ból między uszami. Mężczyzna zwrócił się głośno do gapiów:

— Wszystko w porządku. To służba bezpieczeństwa Baldachimu. Sytuacja jest opanowana.

Kątem oka dostrzegłem błysk znaczka identyfikacyjnego — oprawną w skórę kartę, ozdobioną przesuwającymi się danymi, którą mężczyzna machał w stronę tłumu.

Chyba odniosło to pożądany skutek — połowa ludzi odpłynęła, a inni próbowali udawać, że to, co się dzieje, nigdy naprawdę ich nie interesowało. Nacisk na kark zelżał; człowiek obszedł mnie i przyciągnął sobie krzesło. Voronoff również dołączył do nas: dokładna kopia Reivicha, prezentująca się z grymasem niezadowolenia na twarzy.

— Przepraszam, że popsułem ci zabawę — powiedziałem.

Drugim mężczyzną okazał się Quirrenbach, choć od czasu naszego ostatniego spotkania zmienił wygląd. Był wredniejszy, chudszy, a także znacznie mniej cierpliwy i do tego zakłopotany. Pistolet w jego ręku był tak mały i delikatny, że mógłby uchodzić za gadżetowatą zapalniczkę.

— Jak idzie z symfonią?

— To było podstępne z twojej strony tak mnie zostawić. Powinienem ci podziękować za zwrot pieniędzy uzyskanych za moje eksperientale, ale wybacz: nie zaleję cię wdzięcznością.

— Miałem robotę do wykonania. Ty nie byłeś w nią wkalkulowany.

— Jak ta robota wygląda obecnie? — spytał Voronoff, nadal szyderczo się uśmiechając. — Czas na przemyślenia, Mirabel?

— Ty mi to powiedz.

Quirrenbach błysnął szerokim uśmiechem.

— Twarde słowa osoby, która nawet nie wiedziała, że ma nienaładowany pistolet. Może nie jesteś takim agresywnym zuchem, jak nam mówiono. — Poczęstował się moją herbatą, ani na chwilę nie spuszczając mnie z oczu. — A nawiasem mówiąc, skąd wiedziałeś, że to nie Reivich?

— Zgadnij — wtrąciła Zebra.

— Mógłbym cię zabić za to, że nas zdradziłaś — rzucił jej Quirrenbach. — Ale akurat w tej chwili nie jestem pewien, czy zdołam zmobilizować niezbędny do tego entuzjazm.

— Czemu nie zaczniesz od Voronoffa, kutasie?

Spojrzał na Zebrę, później na człowieka przebranego za Reivicha, jakby serio rozważał ten pomysł.

— To chyba nic by nie dało. — Potem znowu skierował uwagę na mnie. — Wywołaliśmy tam spore zamieszanie, Mirabel. Niedługo ci, co uchodzą tutaj za władzę, przybędą rzucić tu okiem, a przypuszczam, że żaden z nas nie chciałby być wtedy w okolicy.

— Więc naprawdę nie jesteś z sił bezpieczeństwa Baldachimu?

— Przykro mi, że burzę twoje iluzje.

— Och, nie przejmuj się, zburzono je już dość dawno temu. Quirrenbach uśmiechnął się i wstał, mały pistolecik nadal tkwił w jego dłoni — miało się wrażenie, że jednym skurczem palców mógłby go rozgnieść na miazgę. Machał lufą między mną a Zebrą, w drugiej dłoni trzymając swój sfałszowany identyfikator niczym talizman. Tymczasem Voronoff wyjął własną broń. Razem skutecznie nas szachowali. Przeszliśmy przez tłum, Quirrenbach z powodzeniem zniechęcał każdego, kto chciał obdarzyć nas czymś więcej niż przelotnym zainteresowaniem. Ani Zebra, ani ja nie próbowaliśmy oporu czy ucieczki. Nie miało to sensu.

Tylko trzy pojazdy stały zaparkowane na półce lądowiska, zakapturzone ciemne kształty, lśniące od deszczu, umieszczone na dachu ramiona częściowo wyciągnięte, niczym trzy przewrócone na grzbiet martwe pająki. Rozpoznałem wagonik, którym przybyliśmy z Zebrą, oraz jeden z pozostałych wagoników, ale nie ten, do którego eskortował nas Quirrenbach.

— Czy zamierzasz mnie teraz zabić? — spytałem. — Jeśli tak, mógłbyś zaoszczędzić sobie mnóstwa kłopotów, wyrzucając mnie tutaj przez krawędź. Nie ma sensu ubarwiać moich ostatnich chwil przejażdżką po Baldachimie.

— Nie wiem, Mirabel, jak wytrzymywałem bez dawek twojego wspaniałego humoru — odparł Quirrenbach z cierpiętniczym westchnieniem. — Ach, przy okazji, nie żeby cię to obchodziło, symfonia akurat wychodzi mi wspaniale. Dziękuję.

— To nie była przykrywka?

— Zapytaj mnie o to za jakieś sto lat.

— Jeśli już mówimy o ludziach, którzy się wahają przed zabiciem innych — wtrącił Voronoff — możesz, Mirabel, niespodziewanie stać się obiektem dyskusji. Mogłeś mnie położyć, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, przy Matuzalemie. To intrygujące, że przynajmniej nie spróbowałeś. I nie mów, że na linii strzału była ryba. Masz wiele cech, ale z pewnością nie jesteś sentymentalny.

Miał rację: zawahałem się, choć wolałem nie przyznawać się do tego przed samym sobą. W innym życiu — przynajmniej na innym świecie — położyłbym Reivicha (albo Voronoffa), nim mój mózg zarejestrowałby jego obecność. Bez etycznych debat na temat wartości nieśmiertelnej ryby.

— Może wiedziałem, że nie jesteś właściwym człowiekiem — odpowiedziałem.

— A może jednak nie masz jaj. — Było ciemno, ale dostrzegłem błysk uśmiechu Quirrenbacha. — Znam twój życiorys, Mirabel. Wszyscy znamy. Kiedyś byłeś całkiem dobry, tam, na Skraju Nieba. Kłopot polega na tym, że po prostu nie wiesz, kiedy dać sobie spokój.

— Jeśli jestem taki wykończony, to po co poświęcacie mi tyle uwagi?

— Ponieważ jesteś muchą — wyjaśnił Voronoff. — Muchę czasami trzeba pacnąć.

Gdy podeszliśmy, pojazd przygotował się na nasze przyjęcie, drzwi otworzyły się z jednej strony jak wywalony język; w ich powierzchnię wewnętrzną wprawiono komfortowe schody. Para mięśniaków, wyposażona w nieprzyzwoicie ciężką broń, zasłaniała drzwi. Wszelkie myśli o oporze, jakie jeszcze kołatały mi się po głowie, w tym momencie zniknęły. To byli zawodowcy. Miałem poczucie, że nie pozwoliliby mi nawet na godny skok za krawędź. Gdybym to zrobił, władowaliby mi — spadającemu — parę pocisków w plecy.

— Dokąd jedziemy? — spytałem, bez pewności, czy chcę znać odpowiedź ani czy mogę oczekiwać odpowiedzi.

— W kosmos — wyjaśnił Quirrenbach. — Na spotkanie z panem Reivichem.

— W kosmosie?

— Przykro mi cię rozczarować, Mirabel. Ale Reivich w ogóle nie przebywa w Chasm City. Ścigałeś cienie.

Загрузка...