TRZYDZIEŚCI CZTERY

— Wynoś się — powiedziała Chanterelle, gdy przednie drzwi się otwarły i wyjrzała z nich potłuczona, zakrwawiona twarz Quirrenbacha. — Ty też. — Lufą wskazała drugiego mięśniaka, który był nadal przytomny, w odróżnieniu od swego kolegi.

— Powinienem ci dziękować — stwierdziłem bez przekonania. — Chyba miałaś nadzieję, że przeżyję ten atak.

— Tak mi się wydawało. Nic ci nie jest, Tanner? Trochę pobladłeś.

— Ujdzie.

Trójka przyjaciół Chanterelle z wyniosłą obojętnością pochwyciła Voronoffa. Siedział bezpiecznie w pojeździe Chanterelle i gładził swój strzaskany nadgarstek. Koso na mnie patrzyli, ale nic dziwnego, bo gdy ostatni raz ich spotkałem, przestrzeliłem im uda.

Wszyscy znaleźliśmy się w samochodzie.

— Masz poważne kłopoty — powiedział Quirrenbach, któremu Chanterelle całkowicie poświęcała teraz uwagę. — Kimkolwiek jesteś.

— Wiem, kim jest — stwierdził Voronoff. Oglądał swój nadgarstek, tymczasem pojazd wyznaczył małego serwitora, by opatrzył mu ranę. — Chanterelle Sammartini. Gracz-myśliwy. Jedna z najlepszych, cokolwiek to znaczy.

— Do diabła, skąd wiesz? — spytał Quirrenbach.

— Bo była z Mirabelem tej nocy, gdy usiłował mnie zabić. Sprawdziłem ją.

— Niezbyt dokładnie — stwierdził Quirrenbach.

— Odchrzań się. Może zapomniałeś, ale to ty miałeś go pilnować.

— Spokojnie, chłopcy — powiedziała Zebra. Oparła swobodnie pistolet na kolanie. — Tylko dlatego, że zabrano wam karabiny, nie musicie się kłócić.

Quirrenbach pokazywał palcem Chanterelle.

— Sammartini, dlaczego Taryn ciągle ma karabin? Jest jedną z nas… gdybyś nie wiedziała.

— Tanner twierdzi, że jakiś czas temu przestała dla was pracować. — Chanterelle uśmiechnęła się. — Szczerze mówiąc, mnie to nie dziwi.

— Dzięki — odparła Zebra ostrożnie. — Nie wiem, dlaczego mimo to mi ufasz. Ja bym nie ufała.

— Tanner powiedział, że powinnam. Nie we wszystkim się z nim zgadzam, ale akurat tu mu wierzę. Mogę ci ufać, Zebro? Uśmiechnęła się.

— Nie masz przecież specjalnego wyboru. No więc, Tanner, co teraz?

— To co Quirrenbach miał cały czas na myśli — odparłem. — Podróż do Azylu.

— Chyba żartujesz! To musi być pułapka.

— I jedyny sposób, żebym to wreszcie zakończył. Reivich też to wiedział.

Quirrenbach nie odpowiadał przez kilka chwil, niepewny, czy wygrał, czy przegrał bez szans na odkupienie.

— Musimy zatem pojechać do portu kosmicznego.

— W końcu pojedziemy. — Teraz przyszła moja kolej na prowadzenie gry. — Ale najpierw chciałbym pojechać nieco bliżej. I ty, Quirrenbach, wiesz, jak mnie tam doprowadzić.

Wyjąłem — teraz pustą — fiolkę Paliwa Snów, którą dała mi Zebra.

— Kojarzysz?

Nie miałem całkowitej pewności, czy Quirrenbach był bliżej niż Vadim związany z ośrodkiem produkcji Paliwa Snów, ale to było sensowne założenie. Vadim dostarczał narkotyku, ale jego małe imperium wyłudzania ograniczało się do Pasa Złomu i jego orbitalnych okolic. Tylko Quirrenbach poruszał się swobodnie między Chasm City a kosmosem i bardzo prawdopodobne, że podczas ostatniej bytności przywiózł ze sobą fiolki.

Zatem mógł wiedzieć, gdzie jest źródło tej substancji.

— No i co? Ciepło, ciepło? — spytałem.

— Nie masz zielonego pojęcia, w co się pakujesz, Tanner.

— Nie twoja sprawa. Zajmij się tym, by nas tam zabrać.

— Dokąd? — spytała Chanterelle. Odwróciłem się do niej.

— Umówiłem się z Zebrą, że będę kontynuował śledztwo, które prowadziła jej siostra, gdy zniknęła.

Chanterelle spojrzała na Zebrę.

— Co się stało?

— Moja siostra zadała o jedno niezręczne pytanie za dużo na temat Paliwa Snów — wyjaśniła Zebra spokojnie. — Dorwały ją zbiry Gideona i od tamtej pory chcę to wyjaśnić. Nawet nie próbowała ich zamknąć. Chciała się tylko dowiedzieć czegoś więcej na temat źródła.

— Na pewno nie spodziewasz się tego, co możesz tam zobaczyć — powiedział Quirrenbach. Spojrzał na mnie błagalnie. Nasza droga odgałęziała się od Dworca Centralnego, gdzie podrzuciliśmy Voronoffa i mięśniaków. — Na litość boską, Tanner, miej rozum. Po co ci ta osobista krucjata, zwłaszcza że jesteś outsiderem? Nie masz potrzeby — ani prawa — mieszać się do naszych spraw.

— Nie musi mieć — powiedziała Zebra.

— Zebro, daruj sobie święte oburzenie. Sama to zażywasz. Skinęła głową.

— Tak jak kilka tysięcy innych ludzi. Głównie dlatego, Quirrenbach, że nie mamy wyboru.

— Zawsze jest wybór — odparł. — Więc bez implantów świat wydaje się bardziej beznadziejny? Cóż, trzeba z tym żyć, a jeśli ci się nie podoba, zawsze można zastosować sposób hermetyków.

Zebra pokręciła głową.

— Bez implantów zaczynamy umierać ze starości, w każdym razie większość z nas. Z implantami musimy pół życia chować się w maszynach. Wybacz, ale nie nazwałabym tego prawdziwym wyborem, zwłaszcza że istnieje trzecia droga.

— Więc nie masz moralnych wątpliwości co do Paliwa Snów.

— Nie mam, ty namolny człowieku. Chcę tylko wiedzieć, dlaczego trudno je dostać, skoro tak strasznie jest nam potrzebne. Z każdym miesiącem coraz trudniej znaleźć ten cenny eliksir i każdego miesiąca muszę za niego coraz więcej płacić Gideono-wi… nie wiem zresztą, kto to taki.

— Prawo popytu i podaży.

— Mam go walnąć w twoim imieniu? — spytała pogodnie Chanterelle. — Żaden problem.

— To bardzo uprzejmie z twojej strony — odparła Zebra, wyraźnie zadowolona, że znalazła wspólny język z Chanterelle. — Niech na razie zostanie przytomny, tak będzie dla nas lepiej.

Skinąłem głową.

— Niech nas przynajmniej zaprowadzi do wytwórni. Chanterelle, jesteś pewna, że chcesz iść z nami?

— Inaczej zostałabym na stacji.

— Wiem. Ale będzie niebezpiecznie i może nie wszyscy się z tego wywiniemy.

— On ma rację — powiedział Quirrenbach. Chyba cały czas miał nadzieję, że zniechęci mnie do całego przedsięwzięcia. — Na twoim miejscu poważnie bym to przemyślał. Czyż nie rozsądniej byłoby pojawić się tam później z lepiej przygotowanym oddziałem i z jakimś planem działania?

— Co? I zrezygnować z twojej obecności, Quirrenbach? — powiedziałem. — To duże miasto, a Pas Złomu jest jeszcze większy. Jeśli odłożymy tę wyprawę, to kto nam zagwarantuje, że jeszcze kiedyś się z tobą spotkamy?

Parsknął.

— I tak nie możecie mnie zmusić, żebym was tam zaprowadził.

— A mylisz się! — rzekłem z uśmiechem. — Potrafię cię zmusić niemal do wszystkiego. To tylko sprawa odpowiednich zakończeń nerwowych.

— Tortury?

— Powiedzmy… przekonujące argumenty.

— Mirabel, ty draniu.

— Jedź, dobrze?!

— I uważaj, Quirrenbach, gdzie jedziesz — powiedziała Zebra. — Prowadzisz za nisko.

Miała rację. Sunęliśmy obrzeżem Mierzwy, jakieś sto metrów nad szczytami najwyższych slumsów. Na tej wysokości nie było nici, więc doznawaliśmy mdlącego falowania.

— Wiem, co robię — stwierdził Quirrenbach — więc siedźcie cicho i rozkoszujcie się wycieczką.

Teraz gnaliśmy w dół kanionu slumsów, schodziliśmy po pojedynczej nici, która znikała w mętnej, brązowej wodzie na dnie kanionu. Po obu stronach widzieliśmy ognie płonące w ruderach, a napędzane parą łodzie, pufając, usuwały się nam z drogi, gdy wagonik zbliżał się do powierzchni wody.

— Miałem rację: ty i Vadim stanowiliście zespół — powiedziałem do Quirrenbacha.

— Sądzę, Tanner, że nasze stosunki lepiej oddałoby określenie właściciel i niewolnik. — Z wprawą sterował kontrolkami, wyhamowując wagonik w ostatniej chwili, tuż przed upadkiem w brunatną wodę. — Pamiętasz rolę Vadima: wielkiego, głupiego zbira? To wcale nie była gra.


— Czy go zabiłem? Roztarł sobie guza.

— W końcu Paliwo Snów potrafi wszystko naprawić.

— Jasne — rzekłem. — Tak też myślałem. Więc co to jest, Quirrenbach? Oni to syntetyzują?

— To zależy, co rozumiesz przez „syntetyzowanie” — odparł.


* * *

— A więc oszalał — powiedział Sky. — Utknął tu, wiedząc, że nie zdoła bezpiecznie wrócić do domu. Nie ma w tym nic tajemniczego.

— Czy sądzisz, że Lago istniał? — spytał Gomez.

— Może. W gruncie rzeczy to nie ma znaczenia. I tak musimy wejść do środka. Jeśli znajdziemy tego człowieka, to się dowiemy prawdy. A jeśli on zabił Laga? — Sky usiłował dedukować. — Mogli się pokłócić i właśnie zabójstwo przyjaciela doprowadziło go do szaleństwa.

— O ile on rzeczywiście oszalał — powątpiewał Gomez. — A może to trzeźwo rozumujący człowiek, który zetknął się z czymś strasznym.

Kilka minut później odłączyli się od promu Oliveiry, zostawiając w środku ciało. Ostrożnie, łagodnie sterując silnikami, zawrócili do zdrowej części statku.

— Zniszczenia dotknęły tylko jedną stronę — powiedział Gomez. To nie przypomina śladów osmalenia „Santiago” po wybuchu „Islamabadu”, ale powierzchnia zniszczeń jest podobna.

Sky skinął głową. Pamiętał cień matki wypalony na boku kadłuba. „Caleuche” przydarzyło się coś zupełnie innego, ale uszkodzenia były charakterystyczne.

— Nie widzę związku — stwierdził Sky.

Z konsoli dobiegł sygnał — automatyczne ostrzeżenie, zainstalowane przez Norquinco. Sky spojrzał na kolegę.

— Co to? Mamy jakieś problemy?

— Nie techniczne, ale… jakiś problem jest. Ktoś nas przed chwilą zeskanował radarem fazowym.

— Skąd pochodzi sygnał? Z Flotylli?

— Tak, ale kierunek jest nieco inny. Myślę, że to prom, który leci podobnym jak my kursem.

— Prawdopodobnie idzie śladem naszych silników — powiedział Gomez. — Ile mamy czasu?

— Nie da się stwierdzić, dopóki od nich nie odbijemy naszego sygnału. Może dzień, może sześć godzin.

— Cholera. Wchodźmy i zobaczmy, co tam jest.

Lecieli wokół nienaruszonej kopuły mostka i rozglądali się za dogodnym miejscem do cumowania. Sky nie chciał lądować w środku statku. Na kadłubie było wiele miejsc, z których po zakotwiczeniu mogliby sprawnie przejść do środka. Standardowo statek zareagowałby na zbliżanie się promu, udostępniając mu jedną z bram; zapaliłyby się światła informacyjne, z bramy wysunęły zaczepy, które prowadziłyby prom przez parę ostatnich metrów. Gdyby w statku pozostało choć trochę mocy, te wszystkie mechanizmy dokujące uaktywniłyby się nawet po dekadach uśpienia. Ale choć prom wysyłał sygnał zbliżania, nic się nie działo.

— W takim razie zrobimy to, co Oliveira: zastosujemy zaczepy — zdecydował Sky.

Ustawił prom nad portem dokującym i wypuścił zaczepy, które zatopiły się w kadłubie „Caleuche”. Prom zaczął się podciągać jak pająk wchodzący po nitce pajęczyny. Wydawało się, że chwytaki nie zakotwiczyły się solidnie: zaczęły puszczać, jakby były hakami zatopionymi w ciele. Na razie jednak trzymały. Nawet gdyby prom urwał się podczas ich pobytu wewnątrz statku, autopilot promu zapobiegłby oddryfowaniu.

W skafandrach przeszli do śluzy, a stamtąd po chwili na zewnątrz. Sky znakomicie przycumował — śluza promu idealnie ustawiła się naprzeciwko statkowej, a ręczne dźwignie znajdowały się w niszy po jednej stronie śluzy. Mając doświadczenie z „Santiago”, Sky wiedział, że śluzy są dobrze zaprojektowane i nawet jeśli nie używano ich od wielu lat, ręczne dźwignie nadal powinny idealnie funkcjonować.

Proste: ręcznie przesuwało się dźwignię, co odsuwało drzwi zewnętrzne. W środku komory znajdował się wyraźny panel z przyciskami ciśnieniowymi i kontrolkami, pozwalającymi napełnić komorę powietrzem ze statku. Jeśli po drugiej stronie nie było ciśnienia, można było po prostu przejść przez drzwi.

Sky wyciągnął rękę w rękawiczce, by chwycić dźwignię, ale gdy tylko palce zacisnęły się na metalu, zorientował się, że coś nie gra.

To nie był metal. Sky miał wrażenie, że dotyka mięsa.

W tej samej chwili inna część jego mózgu wysłała sygnał do ręki, by ta wykonała obrót. Ale dźwigni nie dało się obrócić — w ręce Skya zdeformowała się jak kawałek galarety. Przyjrzał się temu, niemal przyciskając szybę hełmu do panelu. Teraz było jasne, dlaczego dźwignia nie działa: wtopiła się w panel, co więcej, wszystkie kontrolki gładko stopiły się z podłożem. Sky spojrzał ostrożnie na drzwi — nie było żadnej linii między nimi a framugą, tylko gładka ciągłość.

Tak jakby „Caleuche” zrobiono z szarego ciasta.


* * *

Samochód stał się statkiem na brązowym szlamie rzeki w Mierzwie. Quirrenbach wykorzystywał ramiona pojazdu do napędu w powolnym nurcie, sięgając nimi do nawisłych ruder. Widocznie robił to już przedtem wielokrotnie.

— Zbliżamy się do skraju kopuły — powiedziała Zebra. Miała rację: w górze przed nimi opadała jedna z kopuł Moskitiery; slumsy wspinały się po jej brudnej brązowej powierzchni. Aż trudno było uwierzyć, że ten spadzisty dach był kiedyś przezroczysty.

— To wewnętrzna czy zewnętrzna krawędź? — spytałem.

— Wewnętrzna — odparła Zebra. — To znaczy, że…

— Wiem, co to znaczy — przerwałem jej. — Quirrenbach wiezie nas ku rozpadlinie.

Загрузка...