Zbliżaliśmy się do Moskitiery; kanion ciemniał, przewieszki spiętrzonych slumsów tworzyły niestabilny, łukowaty tunel kapiący ohydnymi cieczami. Prawie nikt tu nie mieszkał, choć ludność Mierzwy cierpiała na niedostatek lokali.
Quirrenbach zabrał nas pod ziemię; silne lampy z przodu wagonika świeciły oślepiająco. Od czasu do czasu widziałem umykającego w ciemnościach szczura, ale żadnych śladów ludzi. Ani człowieka, ani świni. Szczury dotarły tu na pokładach statków Ultrasow. Genetycznie modyfikowane, spełniały na statku rolę układów czyszczących. Wieki temu kilka sztuk uciekło — zrzuciły lokajski blichtr i wróciły do dzikości. Umykały z jasnych elips światła lub szybko płynęły przez brunatną wodę, zostawiając za sobą V-kształtny kilwater.
— Czego chcesz, Tanner? — spytał Quirrenbach.
— Odpowiedzi.
— I to wszystko? Nie chodzi ci o prywatną dostawę Paliwa Snów? No, możesz mi powiedzieć. Jesteśmy starymi przyjaciółmi.
— Jedź i nie gadaj.
Quirrenbach wiózł nas rozgałęzionym tunelem. Teraz znajdowaliśmy się w bardzo starej części miasta. Zapuszczone podziemie chyba niewiele się zmieniło od czasów zarazy.
— Czy to naprawdę konieczne? — spytałem.
— Są inne drogi do środka, ale tę zna niewielu ludzi — wyjaśnił. — Jest dyskretna i masz wrażenie, że jesteś kimś, kto ma prawo dostać się w sam środek akcji.
Zatrzymał wagonik na suchej łasze, wyrastającej z wody w pobliżu rozwalającego się muru, oblepionego szarą pleśnią.
— Musimy tu wysiąść — powiedział.
— Nie próbuj żadnych sztuczek, bo zmienisz się w nowy interesujący element wystroju — zagroziłem.
Puściłem go przodem. Wagonik zaparkowaliśmy na błotnistym cyplu. Najwyraźniej nie byliśmy pierwszymi, którzy tu wylądowali — w podłożu widziałem głębokie koleiny wyżłobione przez płozy.
— Idźcie za mną. To niedaleko — powiedział Quirrenbach.
— Często tu przychodzisz?
— Staram się jak najrzadziej. — W jego głosie słyszałem nutę szczerości. — W przedsięwzięciu „Paliwo Snów” nie jestem dużym graczem. Zaledwie niewielkim trybikiem. Będę trupem, jeśli pewni ludzie dowiedzą się, że aż tu cię przyprowadziłem. Możemy to zachować w tajemnicy?
— To zależy. Powiedziałem ci, że chcę uzyskać odpowiedzi na pewne pytania.
— Zrozum, Tanner, że nie mogę cię zaprowadzić w pobliże samego centrum. Najlepiej idź sam. I nie rozrabiaj, bo nie wystarczy ci kilka karabinów.
— Więc gdzie nas prowadzisz?
Zamiast odpowiedzieć, Quirrenbach pociągnął za rączkę ukrytą w ścianie powleczonej oślizłym brudem i nad naszymi głowami odsunął się panel, odsłaniając szeroki prostokątny otwór dwumetrowej długości.
Ruszyłem pierwszy, obawiając się ze strony Quirrenbacha jakiegoś triku, na przykład ucieczki przez otwór. Pomogłem wdrapać się najpierw Quirrenbachowi, potem Chanterelle. Zebra szła jako ostatnia, zerkając z niepokojem do tyłu. Nikt za nami nie szedł i jedyne oczy, śledzące nasze wejście do szybu, należały do szczurów.
Pełzliśmy w kucki w długim, niskim, wyłożonym blachą tunelu. Miałem wrażenie, że ma kilkaset metrów, ale mógł mieć najwyżej kilkadziesiąt. Straciłem poczucie kierunku, jednak intuicja podpowiadała mi, że musimy zbliżać się do skraju rozpadliny. Możliwe, że znaleźliśmy się za obrzeżem Moskitiery. Przed nami, zaledwie kilka metrów nad podłożem skalnym, mogła być trująca atmosfera.
W końcu, gdy ból pleców zaczął mi bardzo doskwierać, niemal paraliżować, wynurzyliśmy się w znacznie przestronniejszym pomieszczeniu, początkowo w ciemnościach, ale po chwili Quirrenbach zapalił rzędy starodawnych lamp podwieszonych u sufitu.
Z jednej ściany pokoju wynurzała się matowosrebrna rura o średnicy trzech, czterech metrów, która znikała w przeciwległej ścianie. W pewnym miejscu pod kątem ostrym wychodziło jej odgałęzienie o tej samej średnicy, zakończone gładką metalową zaślepką.
— Oczywiście poznajesz to. — Quirrenbach wskazał dłuższy odcinek rury.
— Niezupełnie — odparłem. Inni też się nie odzywali.
— Wielokrotnie to widziałeś. — Quirrenbach podszedł do rury. — To fragment systemu zaopatrzenia miasta w powietrze. Setki takich rur sięgają w głąb rozpadliny do stacji krakowania. Niektóre transportują powietrze, inne wodę, jeszcze inne przegrzaną parę. — Puknął palcem w rurę i teraz zauważyłem, że w jej odgałęzieniu jest zamontowany panel takich samych rozmiarów jak tamten w murze. — Tu normalnie płynie para.
— A teraz?
— Kilka tysięcy atmosfer. Nic strasznego.
Quirrenbach z łatwością odsunął panel palcami. Ukazała się wygięta, ciemnozielona, szklana powierzchnia w świecącym srebrzystym obramowaniu, z przyciskami, a pod nimi słowa w starym języku przypominającym norte.
Amerikano.
Quirrenbach nacisnął kilka guzików. Usłyszałem serię odległych uderzeń. Po chwili cała rura zadudniła bardzo niskim dźwiękiem.
— Strumień pary został przekierowany do innej sieci, w trybie kontrolnym — wyjaśnił Quirrenbach.
Nacisnął guzik, odsunęła się gruba zielona szyba, odsłaniając brązową maszynerię, niemal całkowicie wypełniającą światło rury. Z obu jej końców wystawały tłoki i harmonijkowe odcinki rury, przewody i druty, siłowniki i czarne podkładki przyssawkowe. Nie potrafiłem ocenić, czy była to stara konstrukcja — z okresu Amerikano — czy nowsza, zmontowana po zarazie. W każdym razie nie wyglądało to zbyt solidnie. Wewnątrz tej maszynerii znajdowała się szkieletowa klatka z dwoma miękkimi fotelami i kilkoma prostymi kontrolkami. W porównaniu z tym urządzeniem zwykły kołowiec wyglądał jak sala balowa.
— Mów — powiedziałem.
— To robot inspekcyjny — zaczął wyjaśniać Quirrenbach. — Przeciska się przez rury, sprawdza przecieki i słabe miejsca. Teraz jest… zresztą sam się zaraz przekonasz.
— Nasz środek transportu? — Przyjrzałem się bliżej maszynie: da się w niej przeżyć podczas jazdy? — Sprytne, przyznaję. Ile zajmuje droga do celu?
— Raz tym jechałem — odparł Quirrenbach. — To nie była majówka.
— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
— Godzina lub dwie, by dotrzeć poniżej warstwy mgły. Tyle samo powrót. Odradzałbym zbyt długi pobyt tam, na miejscu.
— Jasne. Nie planuję tego. Czy jeśli się w tym pojawię, uznają mnie za wtajemniczonego?
Popatrzył na mnie uważnie.
— Tylko wtajemniczeni przybywają tą drogą. W płaszczu Vadima zostaniesz uznany za dostawcę, a przynajmniej za osobę z sieci dystrybucyjnej, o ile za dużo nie będziesz gadał. Człowiekowi, który cię powita, powiedz, że chcesz się widzieć z Gideonem.
— To bardzo proste.
— Uda ci się. Nawet małpa potrafiłaby prowadzić tę maszynę. Przepraszam, nie zamierzałem cię obrazić. — Quirrenbach zaśmiał się krótko, nerwowo. — Zobacz, to łatwe. Bez trudu zorientujesz się, że jesteś na miejscu.
— Tak, bo ty jedziesz ze mną — rzekłem.
— Kiepski pomysł, Tanner, bardzo kiepski. — Quirrenbach rozejrzał się, szukając moralnego wsparcia.
— Tanner ma rację. — Zebra wzruszyła ramionami. — Z tobą nie wzbudzi takich podejrzeń.
— Ale ja nigdy nie byłem blisko Gideona. Wcale nie muszą potraktować mnie poważniej niż Tannera. Co im powiem, jak mnie spytają, co tu robimy?
Zebra spojrzała na niego z wściekłością.
— Tchórzliwe gówienko! Coś zaimprowizujesz. Na przykład, że słyszałeś pogłoski o złym zdrowiu Gideona i postanowiłeś sprawdzić osobiście. Albo że klienci twierdzą, że produkt końcowy jest złej jakości. To działa. Dzięki takim opowiastkom moja siostra dostała się w pobliże Gideona.
— Skąd wiesz, że w ogóle blisko się dostała?
— Nieważne, Quirrenbach. Zrób, co się da. Na pewno Tanner wesprze cię moralnie.
— Nie jadę.
Zebra pokazała mu karabin.
— Chcesz to przemyśleć jeszcze raz? Spojrzał na lufę, potem na Zebrę. Wydął usta.
— Niech cię cholera, Taryn. Spaliłaś za sobą wszystkie mosty, jeśli chodzi o nasze wspólne sprawy zawodowe.
— Nie gadaj, tylko wsiadaj. Odwróciłem się do Zebry i Chanterelle.
— Uważajcie na siebie. Tu wam chyba nic nie grozi, ale miejcie oczy otwarte. Wracam za kilka godzin. Poczekacie?
Zebra skinęła głową.
— Mogłabym, ale nie zamierzam. W tej maszynie wystarczy miejsca dla trojga, jeśli Chanterelle zechce bronić tyłów.
Chanterelle wzruszyła ramionami.
— Niezbyt mi się uśmiecha sterczeć tu samej przez kilka godzin, ale chyba wolę być tu niż tam. Zresztą masz chyba zobowiązania w stosunku do siostry.
— Ona by to samo zrobiła dla mnie. — Zebra skinęła głową.
— Kawał drogi. Mam tylko nadzieję, że wyprawa się opłaci. Nie ryzykuj nadmiernie — zwróciłem się do Chanterelle. — Znamy drogę powrotną, więc gdyby coś się stało… wiesz, gdzie zaparkowany jest wagonik.
— Nie martw się o mnie, Tanner. Po prostu uważaj na siebie.
— Zawsze tak robię. — Przyjaźnie klepnąłem Quirrenbacha po plecach. — Gotów? Może w drodze przyjdzie ci coś do głowy. Coś jeszcze bardziej przygnębiającego niż zwykle.
— Załatwmy to wreszcie, Tanner. — Spojrzał na mnie ponuro. W robocie inspekcyjnym, wbrew twierdzeniom Zebry, ledwo wystarczyło miejsca dla dwóch osób. Z trudem wcisnęła się trzecia. Zebra jednak posiadała nieludzką zdolność wyginania stawów i potrafiła się wtłoczyć w każdą wolną przestrzeń, choć było jej niewygodnie.
— Mam nadzieję, że to nie potrwa długo — powiedziała.
— Uruchom go — poleciłem Quirrenbachowi.
— Tanner, można jeszcze…
— Startuj, do cholery! — krzyknęła Zebra. — Bo inaczej jedyną twoją kompozycją stanie się dekompozycja.
Podziałało. Quirrenbach nacisnął guzik i maszyna ruszyła. Kołatała się w tunelu jak powolna mechaniczna stonoga. Przód i tył maszyny drgały, przyssawkowate chwytaki waliły w ściany, ale część, w której siedzieliśmy, poruszała się względnie gładko. Choć teraz tunel nie transportował pary, metalowe ściany były gorące, a powietrze przypominało wyziewy z głębi piekła. Było ciasno i ciemno, słabe światło dochodziło tylko z prostych kontrolek umieszczonych przed naszymi siedzeniami. Ściany rury, gładkie jak lód, wypolerowała para tłoczona pod wielkim ciśnieniem. Początkowo rura przebiegała poziomo, ale wkrótce zaczęła się lekko wznosić, a potem szła niemal pionowo. Mój fotel stał się niewygodną uprzężą, z której zwisałem, świadom, że poniżej ciągną się kilometry rury i że mojemu upadkowi zapobiega tylko ciśnienie ssawek robota.
— Zmierzamy do stacji krakingu? — Zebra przekrzykiwała hałas maszyny. — Tam produkują Paliwo?
— To dość prawdopodobne — odparłem, wyobrażając sobie fabrykę. Stamtąd odchodziły wszystkie rury, wielkie korzenie palowe miasta. Stacja zagnieździła się głęboko w rozpadlinie, zgubiona pod warstwą wiecznej mgły. Olbrzymie maszyny przetwarzające zasysały gorącą, gazową truciznę wydobywającą się z głębin rozpadliny. — Obszar nie podlega żadnej jurysdykcji i ludzie tu pracujący mają na pewno zaawansowaną aparaturę chemiczną, potrzebną do syntezy czegoś takiego jak Paliwo Snów.
— Sądzisz, że każdy, kto tu pracuje, jest wtajemniczony?
— Nie. Prawdopodobnie to mała grupka wytwórców narkotyku, nieznana reszcie obsługi stacji. Mam rację, Quirrenbach?
— Już ci mówiłem, że nigdy mi nie pozwolono zbliżyć się do źródła. — Quirrenbach naciskał kontrolki, zwiększając szybkość. Walenie przeszło w ostre bębnienie.
— Więc co ty właściwie wiesz? Na pewno coś jednak wiesz o procesie syntezy.
— A jeśli nawet, to czemu cię to interesuje?
— Bo wydaje mi się to trochę bezsensowne — odparłem. — Zaraza zniszczyła wiele rzeczy: implanty — przynajmniej te najbardziej skomplikowane; subkomórkowe nanoroboty, medmaszyny. To była zła wiadomość dla pośmiertników, bo często ich terapie wymagały interwencji tych małych urządzeń, więc od pewnego momentu musieli się bez nich obywać.
— No i co?
— Nagle pojawił się nowy środek. Równie dobry, a pod pewnymi względami nawet lepszy. Paliwo Snów. Dziecinnie łatwo się je aplikowało, nie wymagało nawet dostosowania do indywidualnego klienta. Leczyło rany i przywracało pamięć. — Przypomniał mi się człowiek, który miotał się na podłodze, rozpaczliwie domagając się przynajmniej kropelki czerwonego płynu, choć zaraza zajęła połowę jego ciała. — Środek zapewniał nawet osłonę przed zarazą osobom, które nie pozbyły się swoich maszyn. Zbyt wspaniałe, żeby było prawdziwe.
— Co masz na myśli? — spytał Quirrenbach.
— Dziwne jest to, że coś tak użytecznego zostało wynalezione przez kryminalistów. Trudno sobie wyobrazić, że Paliwo wynaleziono przed wybuchem zarazy, nawet wtedy gdy miasto ciągle miało możliwości tworzenia cudownych zaawansowanych technologii. A teraz? Do niektórych rejonów Mierzwy nie dochodzi zaopatrzenie w energię parową. W Baldachimie istnieją może enklawy zaawansowanych technologii, ale tam wszystkich bardziej interesują gry niż rozwijanie cudownych terapii. Chyba w końcu musieli do tego dojść, choć obecna podaż jest za mała.
— Przed zarazą Paliwo nie istniało — powiedziała Zebra.
— Tak, to zbyt ciekawy zbieg okoliczności — potwierdziłem. — Dlatego zastanawiam się, czy zaraza i Paliwo pochodzą z tego samego źródła.
— Nie pochlebiaj sobie, że pierwszy to zauważyłeś.
— Nawet bym nie śmiał. — Wytarłem pot z czoła. Czułem się tak, jakbym od godziny przebywał w saunie. — Ale musisz przyznać, że coś w tym jest.
— Skąd mogę wiedzieć. Niezbyt mnie te sprawy interesują.
— Nawet gdyby od tego zależał los miasta?
— Ale przecież nie zależy. Kilka tysięcy pośmiertników… najwyżej dziesięć tysięcy. Paliwo Snów to cenna substancja dla tych, którzy są uzależnieni, ale dla większości jest bez znaczenia. Niech sobie umierają, co mi do tego. Za kilka wieków to wszystko stanie się zaledwie historycznym przypisem. A ja mam znacznie większe i bardziej ambitne zadanie. — Quirrenbach nacisnął kilka kurków. — Jestem przecież artystą, a wszystko inne to tylko zajęcia poboczne. A co do ciebie, Tanner… sam się dziwię. Rozumiem, masz zobowiązania w stosunku do Taryn, ale twoje zainteresowanie Paliwem Snów ujawniło się od tamtego przeszukania kabiny Vadima. Twierdziłeś, że przyszedłeś tu, by zabić Argenta Reivicha, a nie badać problem ograniczonych mocy produkcyjnych naszych zakichanych wytwórni narkotyków.
— Sprawy się nieco skomplikowały, i tyle.
— To znaczy?
— Posłuchaj, Quirrenbach, jeśli chodzi o Paliwo Snów, to chyba gdzieś się już z tym zetknąłem.
Jednak droga do wnętrza istniała. Odczepili prom i przez pół godziny krążyli wokół statku, aż natknęli się na wejście, które prawdopodobnie wykorzystali Oliveira i Lago. Znajdowało się kilkadziesiąt metrów od promu Oliveiry, w pobliżu miejsca złącza osi z resztą statku. Było małe i zagubione w wypukłych bąblach zniszczonego kadłuba; Sky je przeoczył przy pierwszym oglądzie.
— Uważam, że powinniśmy wracać — powiedział Gomez.
— Wchodzimy do środka.
— Nie słyszałeś, co mówił Oliveira? Nie obchodzi cię to, że materia statku jest jakaś dziwna? Jakby prymitywnie próbowano powielić jeden z naszych statków.
— Przeciwnie, bardzo mnie to niepokoi. Właśnie dlatego postanowiłem wejść do środka.
— Lago wszedł do środka.
— Powinniśmy go poszukać. — Sky był gotów. Po ostatnim przejściu śluzy powietrznej nie zdjął nawet hełmu.
— Ja też chcę wejść do środka — powiedział Norquinco.
— Przynajmniej jeden z nas powinien zostać w promie — stwierdził Gomez. — Jeśli za parę godzin pojawi się ten statek, który namierzył nas radarem, byłoby dobrze, żeby ktoś mógł natychmiast zareagować.
— Dobrze — postanowił Sky. — Zgłosiłeś się do tego.
— Nie chodziło mi o…
— Nieważne, o co ci chodziło. Zastosuj się. Jeśli Norquinco i ja będziemy potrzebować twojej interwencji, dowiesz się o tym pierwszy.
Opuścili prom i używając silników skafandra, pokonali małą odległość do kadłuba „Caleuche”. Gdy wylądowali w pobliżu włazu, mieli wrażenie, że dotykają miękkiego materaca. Wstali, trzymając się powierzchni kadłuba dzięki przyczepnym podeszwom butów skafandra.
Sky musiał sobie wreszcie odpowiedzieć na pytanie, które dotychczas odsuwał. Nigdy nie słyszał o kadłubie statku zmienionym w gąbkę. Metal nie mógłby ulec takiej transformacji, nawet poddany piorunującemu działaniu eksplodującej antymaterii. Jakby kadłub statku-widma atom po atomie zastąpiono dziwną plastyczną substancją i dość zgrubnie odtworzono poprzednie szczegóły. Kształt i ogólne zarysy zostały, ale zniknęła funkcjonalność, jakby mieli do czynienia z prymitywnym odlewem oryginalnego statku. Czy rzeczywiście stoję na „Caleuche”, czy też tylko tak fałszywie zakładam? — zadawał sobie pytanie.
Wraz z Norquinco podeszli do włazu; lufami karabinów dźgali ciemność. Otwór był nierówny, ze śladami przypaleń, nieregularny i pomarszczony jak półprzymknięte usta. Jakieś dwa metry poniżej powierzchnia włazu była obwiedziona grubą włóknistą masą, która lekko lśniła, gdy oświetlili ją latarkami. Skyowi wydawało się, że rozpoznał tę materię: była to matryca wyciśniętych włókien węglowych zanurzonych w epoksydzie — szybkoschnącej paście stosowanej do reperacji punktowych uszkodzeń kadłuba. Prawdopodobnie Oliveira zlokalizował słabe miejsce „Caleuche” — trochę musiało mu zająć sporządzenie pomocniczej mapy gęstości kadłuba — a potem wciął się palnikiem laserowym albo wykorzystał dyszę promu. Gdy wyborował szyb, obramował go uszczelniaczem w spreju z podręcznej narzędziowni promu, by zapobiec zamknięciu się szybu.
— Idziemy tędy — powiedział Sky. — Oliveira prawdopodobnie znalazł najbardziej obiecujące miejsce wejścia. Nie ma sensu wyważać otwartych drzwi, mamy bardzo mało czasu.
Sprawdzili, że skafandrowe kompasy inercyjne działają dokładnie — ich obecną pozycję ustaliły na zero. „Caleuche” nie wirował ani nie zmieniał kierunku, więc będą mogli stosować kompasy wewnątrz statku, ale na wypadek, gdyby okazały się one zawodne, Sky postanowił rozwijać za sobą linę od rany w kadłubie.
Nagle zastanowiło go to, dlaczego użył w myślach słowa „rana”.
Wszedł pierwszy. Dziura prowadziła do tunelu o chropowatych ścianach, biegnącego prosto w kadłub; tam tunel kluczył przez kilkanaście metrów. Normalnie, gdyby to było na przykład na „Santiago”, przeszliby prosto przez poszycie statku, a potem przedzierali się przez wąskie komory serwisowe, między mnóstwem linii transmisji danych, kabli zasilania i rur chłodzenia, a może nawet przez jeden z tuneli kolejki. W niektórych miejscach kadłub miał grubość kilku metrów, ale Sky wiedział, że akurat tutaj powinno być inaczej.
Teraz ściany szybu stały się twardsze i gładsze — już nie jak skóra słonia, ale chitynowy pancerz owada. Promień odbijał się od błyszczącej czarnej powierzchni. Nagle wydało się, że tunel kończy się ślepo, ale nie — zakręcał ostro w prawo. Pokonanie zakrętu w skafandrze, dodatkowo wyposażonym w spore silniki, było trudne, ale przynajmniej Sky wiedział, że o gładkie ściany nie rozerwie powłoki i nie zniszczy ważnych części sprzętu. Obejrzał się: Norquinco, trochę od niego potężniejszy, miał więcej kłopotów.
Następny odcinek tunelu okazał się szerszy, a gdy minęli skrzyżowanie z innym szybem, droga stała się łatwiejsza. Co pewien czas Sky upewniał się u Norquinco, czy lina ciągle się rozwija i czy jest napięta. Kompasy inercyjne nadal dobrze działały, rejestrowały ich poruszenia względem punktu wejścia.
Sky połączył się przez radio z promem.
— Gomez, słyszysz mnie?
— Głośno i wyraźnie. Co znaleźliście?
— Na razie nic. Ale prawie na pewno możemy stwierdzić, że to nie jest „Caleuche”. Weszliśmy jakieś dwadzieścia metrów w głąb i nadal idziemy przez lity materiał.
Gomez odpowiedział dopiero po pewnej chwili:
— To nie ma sensu.
— Właśnie, o ile nadal byśmy się upierali, że mamy do czynienia ze statkiem takim jak nasz. Ale według mnie to jest zupełnie, co innego. Czegoś takiego na pewno się nie spodziewaliśmy.
— Sądzisz, że to pochodzi z domu… że go wysłano po naszym wylocie?
— Nie, Gomez. Mieliby na to zaledwie jeden wiek, a to za mało, by wymyślić coś takiego. — Przesunęli się jeszcze trochę. — To mi nie wygląda na produkt człowieka. To nawet nie jest wnętrze maszyny.
— Ale z zewnątrz dokładnie wygląda jak jeden z naszych statków.
— Tak, dopóki nie podejść bliżej. Przypuszczam, że ten obiekt zmienił swój kształt, by naśladować nasz statek. To jakiś rodzaj kamuflażu ochronnego. Udanego. Tytus… mój ojciec zawsze sądził, że za nami leci inny statek Flotylli. Niepokojąca wizja, ale dała się uzasadnić jakimś wypadkiem w przeszłości. Gdyby wiedział, że leci za nami statek obcych, wszystko byłoby zupełnie inaczej.
— I co byśmy z tym zrobili?
— Nie wiem. Zaalarmowali inne statki. Ojciec zapewne by założył, że ten obiekt chce nas skrzywdzić.
— Może słusznie?
— Trudno powiedzieć. Strasznie długo tu się znajduje i przez te lata nic takiego nie zrobił.
Nagle usłyszeli — a właściwie poczuli — hałas, jakby uderzenie w olbrzymi dzwon. Unosili się w próżni, więc pogłos musiał przenosić się przez poszycie.
— Gomez, co jest, do diabła? Dobiegł go słaby głos Gomeza:
— Nie wiem, nic tu się nie stało, ale znacznie słabiej cię słyszę.
Opuszczaliśmy się już prawie dwie godziny, gdy zauważyłem coś w dole pionowej rury: słabe złotawe świecenie. Zbliżało się.
Rozmyślałem o epizodzie z życia Skya, który właśnie przeżyłem. Nadal czułem przerażenie Skya wchodzącego do „Caleuche” — twarde, metaliczne, o smaku pistoletowej kuli. Bardzo przypominało strach, który sam odczuwałem. Obaj opadaliśmy w ciemność, obaj szukaliśmy odpowiedzi na pytania — lub nagrody — i wiedzieliśmy równocześnie, że wystawiamy się na wielkie niebezpieczeństwo, nie mając pojęcia, co nas czeka. Ten epizod niesamowicie współgrał z moimi obecnymi przeżyciami. Sky robił znacznie więcej niż infekowanie mojego umysłu obrazami. Miałem wrażenie, że Sky steruje teraz moimi działaniami, by upamiętnić swoje dawne czyny. Rzekłbyś marionetkarz, sięgając przez trzy wieki, pociąga za sznurki. Zacisnąłem pięść, oczekując, że epizod wywoła krwawienie z ręki.
Ale dłoń pozostała zupełnie sucha.
Robot inspekcyjny sunął z łomotem. Quirrenbach poruszał dźwigniami, ale pojazd nie przyśpieszył. Panował nieznośny żar; oceniałem, że nie przeżylibyśmy więcej niż trzy, cztery godziny, po czym zmarlibyśmy na udar cieplny.
A jednak robiło się coraz znośniej.
Wkrótce zobaczyłem dlaczego. Poniżej czekał nas odcinek rury wyłożonej zapaskudzonym szkłem. Nieco wcześniej Quirrenbach wprowadził maszynę w ruch obrotowy, tak że, jadąc przez przezroczysty odcinek, nie byliśmy wyraźnie widoczni. Jednak zdołałem się przyjrzeć komorze zewnętrznej — wielkiej jaskini z potężną maszynerią, olbrzymimi kotłami ciśnieniowymi, połączonymi kiszkami błyszczących rur i wąskimi kładkami. Na podłodze rozłożyły się turbiny niczym śpiące dinozaury.
Dotarliśmy do stacji krakingu.
Rozejrzałem się, zdziwiony widocznym tu zastojem.
— Nikt tu nie dyżuruje — zauważyła Zebra.
— Tak jest normalnie? — zapytałem.
— Tak — potwierdził Quirrenbach. — Ta część wytwórni działa w zasadzie samoczynnie. Nie chciałbym tędy przejeżdżać, gdyby ktoś był tu na służbie i zauważył, że zjeżdżamy tu we trójkę.
Kilkadziesiąt rur podobnych do tej, którą jechaliśmy, biegło na przestrzał przez szklany kolisty sufit, podtrzymywany przez ciemne metalowe kolumny. Wyżej wisiała już tylko warstwa brudnej, czarnoszarej mgły, gdyż stacja krakingu leżała głęboko w rozpadlinie i zwykle pokrywały ją opary. Gdy rozproszyły się na chwilę, wypchnięte przez nieregularne prądy termalne, mogłem dostrzec majestatyczne gołe ściany planetarnej skały. Wysoko, wysoko nad nami rozpościerało się antenopodobne zwieńczenie łodygi — tam Sybilline pokazała mi skoczków w mgłę. Było to zaledwie przed paroma dniami, a wydawało mi się całą wieczność temu.
Znajdowaliśmy się znacznie poniżej poziomu miasta.
Robot inspekcyjny nadal zjeżdżał. Myślałem, że zatrzymamy się na poziomie podłogi komory, ale Quirrenbach powoli kierował maszynę poniżej turbin, znów w ciemność. Może tam znajduje się druga stacja krakingu? — pytałem się w duchu, ale szybko zdałem sobie sprawę, że zeszliśmy już zbyt nisko.
Nasza rura musiała sięgać poza stację krakingu.
I nadal schodziliśmy. Rura kilkakrotnie ostro zmieniała kierunek i w pewnym momencie zaczęła kluczyć. Panował taki żar, że ledwo zachowywaliśmy przytomność. Usta miałem wyschnięte i sama myśl o szklance wody stawała się torturą. Jakoś udało mi się nie zemdleć, bo wiedziałem, że jasność umysłu przyda się, gdy robot dotrze na miejsce.
Po półgodzinie zobaczyłem w dole światło.
Przypuszczałem, że to koniec podróży.
— Ja ciebie też. Norquinco… sprawdź… — Zanim dokończył, Sky skierował światło latarki w szyb i zobaczył, że napięta poprzednio lina jest luźna, jakby miała zapas długości. Na pewno pękła gdzieś w górze tunelu.
— Wychodźmy już! — powiedział Norquinco. — Nie zabrnęliśmy zbyt daleko, więc znajdziemy drogę powrotną.
— Przez lity kadłub? Lina nie przecięła się samoistnie.
— Gomez ma na promie sprzęt do cięcia. Wydostanie nas, jeśli będzie wiedział, gdzie jesteśmy.
Norquinco ma rację, pomyślał Sky. A każdy rozsądny człowiek zrobiłby teraz wszystko, by wydostać się z powrotem na powierzchnię. Sky również częściowo by tego chciał, ale jakaś inna, znacznie silniejsza część jego osoby postanowiła się dowiedzieć, czym jest ten statek — o ile to w ogóle statek. Był to obiekt obcych. Sky miał teraz całkowitą pewność, a to oznaczało, że po raz pierwszy człowiek widzi obcą inteligencję. I — choć szanse na to byłyby niesłychanie małe — przyczepili się do Flotylli, znaleźli powolne, słabe arki w bezmiarze kosmosu. A jednak woleli się z nimi nie kontaktować i tylko podążali ich śladem przez dziesięciolecia.
Co Sky by znalazł w środku? Zapasy, których spodziewał się na pokładzie „Caleuche” — choćby niezużyta antymateria — mogły być nieważną nagrodą w porównaniu z tym, co naprawdę tu było i czekało na wykorzystanie. Statek jakoś dopasował swoją prędkość do Flotylli, osiągając osiem procent prędkości światła, i Sky był pewien, że obcy statek zrobił to bez trudu. Gdzieś w wyjedzonym przez robaki, litym czarnym kadłubie musiały być ukryte mechanizmy, które nadały statkowi obecną prędkość i które Sky mógłby wykorzystać, choć niekoniecznie musiał je rozumieć.
A może znacznie więcej.
Musiał iść głębiej. Odwrót byłby porażką.
— Idziemy dalej — powiedział do Norquinco. — Jeszcze godzinę. Zobaczymy, co w tym czasie znajdziemy. Musimy uważać, żeby się nie zgubić. Mamy przecież kompas inercyjny.
— Nie podoba mi się to, Sky.
— Pomyśl tylko, czego mógłbyś się dowiedzieć. Sieci danych, protokoły, zasady, na jakich oparto konstrukcję. Mogą być wyrafinowanie obcy, a ich myślenie tak się różnić od naszego, jak… powiedzmy… nitka DNA różni się od pojedynczego łańcucha polimeru. Potrzebny byłby specjalny rodzaj umysłowości, by przynajmniej zacząć pojmować niektóre zasady. Umysł niezwykłego formatu. Nie mów, że cię to zupełnie nie ciekawi.
— Życzę ci, byś spłonął w piekle, Skyu Haussmannie.
— Uznaję to za zgodę, by iść dalej.
Robot inspekcyjny skręcił w inną odnogę rury, przypominającej tę, którą Quirrenbach znalazł przedtem na powierzchni. Bębnienie przyssawek, coraz wolniejsze, stopniowo ucichło, wreszcie ustało, urządzenie spokojnie sobie tykało. Panowały całkowite ciemności, a w ciszy było słychać tylko głuche dudnienie przegrzanej pary, pędzącej odległymi rurami. Koniuszkiem palca dotknąłem gorącej metalowej rury i poczułem minimalne drgania. Miałem nadzieję, że nie oznaczało to, że pędzi na nas parząca fala pary pod ciśnieniem tysiąca atmosfer.
— Jeszcze nie jest za późno na powrót — powiedział Quirrenbach.
— A gdzie twoja ciekawość? — pytałem. Czułem się jak Sky Haussmann, stymulujący Norquinco do dalszej drogi.
— Jakieś osiem kilometrów nad nami — odparł.
Wtedy ktoś odsunął panel w rurze, zajrzał do środka i spojrzał na nas tak, jakbyśmy byli ładunkiem ekskrementów z Chasm City.
— Ciebie znam — zwrócił się mężczyzna do Quirrenbacha. Potem kiwnął głową na mnie i na Zebrę. — Ale ciebie nie poznaję. I ciebie też nie.
— A ty mi przypominasz gówno — odpowiedziałem szybko, by mężczyzna nie zdążył zdobyć przewagi. Już podnosiłem się z maszyny, rad, że rozprostuję nogi po raz pierwszy od paru godzin. — Teraz pokaż mi, gdzie mogę dostać coś do picia.
— Kim jesteś?
— Człowiekiem, który prosi cię o coś do picia. Co jest? Ktoś ci zaczopował uszy świńskim gównem?
Chyba do niego trafiło. Założyłem, że facet nie odgrywa większej roli w tym przedsięwzięciu i jego praca polega głównie na wysłuchiwaniu zniewag ze strony przybywających tu zbirów, stojących wyżej w łańcuchu pokarmowym.
— Człowieku, bez obrazy.
— Ratko, to Tanner Mirabel. A to… Zebra — przedstawił nas Quirrenbach. — Dzwoniłem i zapowiedziałem, że się wybieramy na dół, żeby się zobaczyć z Gideonem.
— Właśnie — rzekłem. — A jeśli nie dotarło, to twój cholerny problem, nie mój.
Na Quirrenbachu zrobiło to wrażenie i postanowił się dołączyć: — Racja, cholera. Daj temu cholernemu człowiekowi… daj człowiekowi, do cholery, coś się napić. — Wytarł rękawem spieczone wargi. — I coś dla mnie, Ratko, ty pieprzony kutasie.
— Kutasie? A to dobre, Quirrenbach. Naprawdę dobre. — Mężczyzna poklepał go po ramieniu. — Bierz nadal lekcje asertywności, to się opłaca. — Potem spojrzał na mnie niemal z sympatią, między nami, zawodowcami. — W porządku. Idźcie za mną.
Wyszliśmy za Ratkiem z komory z rurami. Trudno było rozpoznać wyraz jego twarzy — na oczach miał szare gogle, z których wystawały rozmaite delikatne czujniki. Nosił płaszcz w takie same wzory, jakie miał płaszcz Vadima, ale bardziej wycięty, a łaty były równiejsze i bardziej błyszczące.
— Więc, przyjaciele, co was tu na dół sprowadza? — spytał Ratko.
— Coś w rodzaju kontroli jakości — odparłem.
— Na razie nie słyszałem, żeby ktoś narzekał na jakość.
— Może zbyt dobrze nie słuchałeś — wtrąciła Zebra. — Coraz trudniej dostać to gówno.
— Naprawdę?
— Taaa, naprawdę — potwierdziłem. — Nie chodzi tylko o małą podaż. Problem jest z czystością. Zebra i ja dostarczamy Paliwo do wybranych klientów aż na Pas Złomu. I docierają do nas skargi. — Mówiłem rzeczowo, ostro. — To może oznaczać jakieś problemy w łańcuchu zaopatrzenia, bo jest dużo słabych ogniw, ale zapewniam, że wszystkie sprawdzam. Może to również oznaczać, że podstawowy produkt się psuje. Rozcieńczony, fałszowany… nazywaj to jak chcesz. Dlatego fatygujemy się osobiście w asyście pana Quirrenbacha. Chcemy się przede wszystkim przekonać, że nadal wytwarza się tu wysokiej jakości Paliwo Snów. Jeśli nie, to znaczy, że ktoś kogoś oszukuje i poleci gówno jak w dziesięciostopniowej burzy gówna, albo i większe. W każdym razie to dla kogoś niedobra wiadomość.
— Ty, słuchaj. — Ratko uniósł ręce. — Każdy wie, że są kłopoty u źródła, ale tylko Gideon może ci wyjaśnić dlaczego.
Zarzuciłem przynętę.
— Mówią, że lubi samotność.
— Nie ma przecież wielkiego wyboru.
Zaśmiałem się przekonująco, choć nie wiedziałem w zasadzie, co w tym zabawnego. Ale Ratko powiedział to tak, jakby rzucił dowcip.
— Właśnie. — Zmieniłem ton głosu, skoro już ustaliłem z nim jakieś zasady wzajemnego respektu. — Niech nasze stosunki uzyskają bardziej przyjacielskie podstawy, dobrze? Ja na razie zrezygnuję z podważania jakości produktu w zamian za… że tak powiem… małą handlową próbkę.
— Co jest? — Ratko sięgnął pod płaszcz i wyjął małą ciemnoczerwoną fiolkę. — Zbyt często czerpałeś ze swoich zapasów?
Wziąłem fiolkę, Zebra podała mi pistolet ślubny. Wiedziałem, że muszę to zrobić i że tylko Paliwo umożliwi mi ostateczne wyjaśnienie tajemnic z mojej przeszłości.
— Wiesz, jak to jest — powiedziałem.
Sky i Norquinco szli do przodu, cały czas z niepokojem zerkając na kompasy. Tunel rozgałęział się i skręcał, ale displeje przezierne hełmów stale pokazywały pozycję względem promu oraz przebytą dotychczas trasę. Nie mogli się więc zgubić, nawet gdyby napotkali przeszkody. Kierowali się do środka statku, w okolice kopuły dowodzenia. Szli około pięciu minut, gdy nagle poczuli pogłos — tym razem nieco silniejszy — jakby w kadłub statku uderzono jak w gong.
— O, właśnie, wracajmy — powiedział Norquinco.
— Nie. Straciliśmy linę i już wiadomo, że drogę na zewnątrz musimy sobie wyciąć. To oznacza, że będziemy musieli wycinać trochę więcej.
Norquinco poszedł za nim z ociąganiem. Coś się jednak zmieniało: czujniki skafandrów zaczęły wyłapywać ślady azotu i tlenu, zamiast jak poprzednio sygnalizować obecność czystej próżni. Czyżby w szybie powoli odtwarzała się atmosfera? Czy te dwa dźwięki to odgłosy zamykania się jakiejś wielkiej śluzy obcych?
— Widzę światło — powiedział Sky, gdy ciśnienie osiągnęło wartość jednej atmosfery i nadal wzrastało.
— Światło?
— Żółtawe. Nie przywidziało mi się. Pochodzi z samych ścian. Zgasił latarkę i to samo kazał zrobić koledze. Przez chwilę znajdowali się w prawie całkowitych ciemnościach. Sky zadrżał — wrócił dawny, nigdy do końca nie pokonany strach przed ciemnością, zaszczepiony w nim w przedszkolu. Potem wzrok zaczął przyzwyczajać się do nastrojowego światła i mieli wrażenie, że znów zapalili latarki. Nawet lepiej: blade żółte światło rozjaśniało kilkadziesiąt metrów tunelu przed nimi.
— Sky? Czujesz?
— Co takiego?
— Mam wrażenie, że poruszam się w dół.
Sky chciał się zaśmiać, wykpić Norquinco, ale poczuł to samo co przyjaciel: rzeczywiście coś pchało jego ciało na ścianę szybu. Lekko, ale gdy pełzł dalej (a teraz naprawdę było to pełzanie), nacisk się zwiększył, aż Sky poczuł się tak jak na pokładzie „Santiago”, gdzie obroty generowały grawitację. Ale statek obcych ani się nie obracał, ani nie przyśpieszał.
— Gomez?
Nadeszła odpowiedź, bardzo cicha.
— Tak. Gdzie jesteście?
— Głęboko. W pobliżu kopuły dowodzenia.
— Wątpię w to, Sky.
— Tak wskazują nasze kompasy inercyjne.
— Chyba się mylą. Twój sygnał radiowy dochodzi z połowy długości osi.
Skya znów ogarnęło przerażenie, choć tym razem nie miało związku z ciemnością. Nie pełzli aż tak długo, by zabrnąć aż tak daleko. Czyżby w tym czasie statek usłużnie zmienił swój kształt? Sygnał radiowy jest zapewne poprawny, myślał Sky, i z triangulacji Gomez dostał prawdziwe wskazania ich pozycji, choć masa kadłuba mogła wprowadzić pewne zakłócenia. A to oznaczało, że kompasy inercyjne niemal od samego początku kłamały. Teraz poruszali się przez pewnego rodzaju statyczne pole grawitacyjne, coś będącego immanentną cechą kadłuba, a nie iluzją wytworzoną dzięki rotacji czy przyśpieszeniu. Wydawało się, że pole może ich dowolnie ciągnąć, w zależności od geometrii szybu. Nic dziwnego, że kompasy dawały nieprawidłowe wyniki. Grawitacja i bezwładność są ze sobą subtelnie powiązane i nie sposób zdeformować jedno, nie deformując drugiego.
— Muszą mieć całkowitą kontrolę pola Higgsa — powiedział Norquinco. — Szkoda, że nie ma tu z nami Gomeza. On by od razu wymyślił odpowiednią teorię.
Pole Higgsa to coś, co przenika całą przestrzeń, całą materię, wyjaśnił Norquinco. Masa i bezwładność nie są immanentnymi właściwościami cząsteczek, ale tylko skutkiem sił wywieranych na nie, gdy oddziałują z polem Higgsa — jak oddziaływanie wywierane na sławną osobę, która idzie przez tłum wielbicieli. Norquinco sądził, że budowniczowie statku potrafili znaleźć sposób, by ta sławna osoba wymknęła się niezaczepiana, czy też przeciwnie, jeszcze bardziej opóźnić jej marsz. Tak jakby potrafili zagęścić lub rozrzedzić tłum wielbicieli i ograniczyć nagabywanie. Tak w przybliżeniu Sky wyobrażał sobie to, co Gomez — a może nawet Norquinco — sformułowaliby ściśle matematycznie, ale jemu to wystarczyło. Konstruktorzy potrafili manipulować grawitacją i bezwładnością równie łatwo i naturalnie, jak manipulowali żółtawym światłem.
Zatem podejrzenia Skya okazały się słuszne. Jeśli na pokładzie uda się znaleźć coś, co pozwoli mu poznać tę technikę, będzie to miało wielkie znaczenie dla Flotylli, a przynajmniej dla „Santiago”. Od lat próbowali pozbyć się masy, by jak najpóźniej wejść w etap hamowania. A jeśli mogliby wyłączyć masę, tak jak wyłącza się światło? „Santiago” mógłby wejść w układ Łabędzia z prędkością ośmiu procent prędkości światła i ustawić się na orbicie wokół Końca Podróży, momentalnie wygaszając prędkość. Nawet gdyby taki scenariusz nie był możliwy, to korzystna byłaby wszelka redukcja bezwładności statku, choćby o kilka procent.
Zewnętrzne ciśnienie powietrza przekraczało teraz półtorej atmosfery i wzrastało, ale już wolniej. Powietrze było ciepłe, wilgotne i zawierało śladowe ilości gazów, nieszkodliwych, lecz nie występujących w atmosferze, którą Sky zwykle oddychał. Grawitacja zatrzymała się na poziomie połowy g. Nieraz spadała poniżej tej wartości, ale nigdy jej nie przekraczała. Żółtawe światło stało się teraz tak jasne, że można było przy nim czytać. Od czasu do czasu pełzli przez zagłębienia w podłodze pełne gęstego, ciemnego płynu. Wszędzie widzieli plamy tej lepkiej, czerwonej, krwiopodobnej substancji.
— Sky? Tu Gomez.
— Mów wyraźniej. Słabo cię słyszę.
— Sky, od pięciu godzin mamy towarzystwo. Dwa promy. Znają naszą pozycję. Zaryzykowałem i radarem zmierzyłem odległość.
Dobrze jak do tej pory; postąpiłbym tak samo, pomyślał Sky.
— Nie rób nic więcej — powiedział do Gomeza. — Nie nawiązuj łączności, nie rób niczego, co pozwoliłoby im zidentyfikować nas jako prom z „Santiago”.
— Wychodźcie stamtąd! Ciągle jest czas, żeby uciec.
— Jeszcze tu nie skończyliśmy.
— Sky, chyba nie…
Sky przerwał połączenie, bardziej zainteresowany tym, co zobaczył w tunelu: w ich stronę sunęła istota przypominająca grubego różowawego robala, przemieszczającego się dżdżownicowatymi oscylacjami.
— Norquinco? — Sky wysunął pistolet i skierował go w szyb. — Ktoś wyszedł nam na powitanie.
Czy w moim głosie słychać przerażenie? — zastanawiał się Sky.
— Niczego nie widzę. Zaraz, zaraz… teraz widzę. Och!
Istota, zaledwie rozmiarów ręki, nie mogła przecież zrobić im fizycznej krzywdy. Sky nie dostrzegł u niej żadnych niebezpiecznych organów, żadnych szczęk. Z przodu miała tylko owalną falbankę przezroczystych falujących macek. Nawet gdyby była jadowita, nie zagrażała ludziom w skafandrach. Nie dostrzegł również oczu ani funkcjonalnych kończyn. Powtarzał sobie te uspokajające spostrzeżenia, ale — rozczarowany — stwierdzał, że strach go nie odstępuje.
Robal nie był jednak specjalnie przerażony obecnością przybyszów. Zatrzymał się i pomachał im widmowymi mackami. Bladoróżowe, pierścieniowate ciało zmieniło odcień na czerwony i spomiędzy segmentów zaczęła wyciekać tętniczoczerwona wydzielina, tworząc świeżą szkarłatną kałużę, która po chwili wyciągnęła własne macki i popełzła naprzód, jakby schodziła w dół szybu. Ta zamiana góry z dołem — lokalne odwrócenie kierunku grawitacji — przyprawiała Skya o zawrót głowy. Czerwony płyn kapał na nich krwistymi strumykami, po czym zaczynał płynąć po ich skafandrach w górę i dookoła. Przez chwilę Skyowi wydawało się, że został postawiony do góry nogami i że spada. Czerwień przesłoniła mu szybę hełmu, jakby poszukiwała drogi do środka skafandra. Potem odstąpiła.
Grawitacja wróciła do normy. Przerażony, ciężko dysząc, obserwował, jak kałuża wraca do robala i z powrotem w niego wsiąka. Robal był przez chwilę czerwony, potem powoli bladł, zróżowiał.
Wreszcie zrobił coś dziwnego: nie przekręcił się w szybie, ale się przenicował — macki wciągnęły się w korpus z jednej strony i wyskoczyły z drugiej. Istota pofalowała z powrotem w żółte przepaście tunelu. Jakby nic tu nie zaszło.
Usłyszeli głos. Dudnił ze ścian z boskim grzmieniem, zbyt głęboki, by należał do człowieka.
— Dobrze mieć towarzystwo — powiedział ktoś po portugalsku.
— Kim jesteś? — spytał Sky.
— Lago. Chodźcie do mnie. To niedaleko.
— A jeśli wolimy cię opuścić?
— Będzie mi smutno, ale was nie zatrzymam.
Echo boskiego głosu zanikło, jakby powstało przed przybyciem robala. Sky i Norquinco ciężko dyszeli, jak po szybkim biegu. Po dłuższej chwili odezwał się Norquinco:
— Wracamy do promu. Natychmiast.
— Nie. Idziemy dalej, jak obiecaliśmy Lagowi. Norquinco schwycił Skya za ramię.
— Nie! To szaleństwo. Czy wymazałeś ostatnie wydarzenie ze swojej krótkoterminowej pamięci?
— Zostaliśmy zaproszeni w głąb statku przez coś, co by już nas dawno zabiło, gdyby miało takie zamiary.
— To coś powiedziało o sobie „Lago”. Choć Oliveira… — Nie stwierdził ostatecznie, że Lago nie żyje. — Sky robił wszystko, żeby wymazać strach ze swego głosu. — Tyle tylko, że coś się z nim stało. Interesuje mnie, co. Oraz wszystko, co ten statek, czy cokolwiek to jest, może nam powiedzieć.
— Dobrze. Idź. Ja wracam.
— Nie, zostajesz tu i idziesz ze mną. Norquinco milczał przez chwilę.
— Nie możesz mnie zmusić.
— Nie, ale sprawię, że ci się to opłaci. — Teraz Sky położył dłoń na ramieniu przyjaciela. — Rusz wyobraźnią, Norquinco. Na pewno są tu rzeczy, które mogą rozwinąć nasze dotychczasowe schematy. A przynajmniej takie, dzięki którym dotrzemy do Końca Podróży przed innymi statkami i może nawet uzyskamy taktyczną przewagę, gdy tamci przybędą za nami i zaczną zgłaszać pretensje do terytoriów.
— Jesteś na pokładzie statku obcych, a myślisz tylko o miałkich ludzkich sprawach, jak kłótnie o prawa do ziemi!
— Zapewniam cię, że za kilka lat takie sprawy wydadzą się bardzo ważne. — Mocniej chwycił ramie Norquinco. Czuł, jak ściskają się warstwy materiału. — Pomyśl! Wszystko może zależeć od tego, co się teraz stanie. Nasza cała historia. Nie jesteśmy pionkami, Norquinco, jesteśmy kolosami. Uświadom to sobie przez chwilę i pomyśl o nagrodzie, jaka czeka tych, którzy tworzą historię. Tacy jak my. — Wspomniał ukryte pomieszczenie na „Santiago”, gdzie trzymał chimeryka-infiltratora. — Poczyniłem dalekosiężne plany. Moje bezpieczeństwo na Końcu Podróży jest gwarantowane, nawet jeśli wydarzenia obrócą się przeciwko nam. Postaram się również o twoje bezpieczeństwo i nietykalność. A jeśli sytuacja nie obróci się przeciw nam, sprawię, że zostaniesz potężnym człowiekiem.
— A jeśli teraz pokażę ci plecy i wrócę na prom?
— Nie wezmę ci tego za złe — odparł Sky łagodnie. — To przecież przerażające miejsce. Ale przez następne lata nie będę mógł ci zagwarantować schronienia.
Norquinco strzepnął z ramienia dłoń Skya. Nie patrzył mu w oczy.
— Dobrze. Idziemy. Ale nie zostajemy tu dłużej niż godzinę. Sky skinął głową, choć był to próżny gest.
— Cieszę się, Norquinco. Wiedziałem, że jesteś rozsądnym człowiekiem.
Ruszyli. Droga stała się łatwiejsza i niemal nie wymagała wysiłku, jakby szyb cały czas schodził w dół. Sky zastanawiał się nad tym, w jaki sposób czerwony płyn krążył wokół niego. Lokalne sterowanie grawitacją było tak precyzyjne, że ciecz zachowywała się jak żywa, przepływała jak przyśpieszana oślizła maź. Istoty, które zbudowały ten statek, potrafiły nie tylko zmieniać pole Higgsa — potrafiły na nim grać jak na fortepianie.
Nie wiem, czym one są, pomyślał Sky, ale wyprzedziły ludzkość o miliony lat. Flotylla musi im się wydawać niezwykle prymitywna. Może nawet nie uważają jej za twór istot inteligentnych. A jednak się nią zainteresowały.
Tunel przechodził w olbrzymią jaskinię o gładkich ścianach. Wynurzyli się na jednej ze ścian o kształcie muszli małża, ale wszędzie unosiły się gęste lepkie wyziewy, przesłaniające widok. Komora była skąpana w brudnym, żółtawym świetle, dno pokrywało wielkie czerwone jezioro, które musiało mieć wiele metrów głębokości. W cieczy tkwiło kilkadziesiąt robali, niektóre były całkowicie zanurzone. Kształty miały nieco odmienne od osobnika, którego Sky i Norquinco widzieli wcześniej. Niektóre były znacznie większe od człowieka, ich macki posiadały dodatkowe narządy, a może organy zmysłów. Jeden z nich patrzył na Skya i Norquinco ludzkim okiem umieszczonym na końcu odnóża. Największy robal siedział pośrodku jeziora; jego bladoróżowy korpus wystawał kilka metrów z cieczy i miał dziesiątki metrów długości. Robal zwrócił ku nim koniec swego ciała, mała korona macek machała w powietrzu niczym pierzasty liść.
Poniżej liścia Sky zobaczył absurdalnie małe jak na tak wielkiego stwora usta o ludzkim kształcie, otoczone czerwienią. Wydobył się z nich głęboki, dudniący ludzki głos.
— Witajcie. Jestem Lago.
Przez chwilę oglądałem fiolkę pod światło, potem włożyłem ją do zamka. Czerwony płyn migotał, przelewał się w jednej chwili leniwie, a w następnej z błyskawiczną prędkością — to wszystko zbyt przypominało mi czerwone jezioro w sercu „Caleuche”. Ale przecież nigdy nie było żadnego „Caleuche”, tylko obiekt znacznie dziwniejszy, do którego jak pasożyt doczepiła się legenda o statku-widmie. Czy wspomnienia Skya zawsze istniały w tyle mego umysłu? Rozpoznałem Paliwo Snów, gdy tylko je zobaczyłem.
W tamtym czerwonym jeziorze można się było utopić, tyle tego było.
Przytknąłem pistolet ślubny do szyi i wstrzeliłem Paliwo do arterii. Nie czułem kopa, nie miałem halucynacji. Paliwo nie było narkotykiem w tradycyjnym sensie — działało na cały mózg a nie na wybrany obszar. Powstrzymywało degenerację komórek i naprawiało ostatnie zniszczenia; przywracało wspomnienia i odnawiało przerwane ostatnio połączenia. Czerpało z ostatnich odwzorowań tego, co było, jakby ciało, zmieniając się, przechowywało jeszcze przez pewien czas jakieś pole, które zmieniało się wolniej od wzorców samych komórek. Dlatego Paliwo potrafiło naprawiać zarówno urazy, jak i pamięć, choć sama substancja nie wiedziała nic o fizjologii czy anatomii układu nerwowego.
— Gówno z jakością — powiedział Ratko. — Brachu, ja sam używam najlepszego materiału.
— Twierdzisz, że nie wszystko, co stąd wychodzi, jest równie dobre? — spytała Zebra.
— Już mówiłem. Z takimi sprawami do Gideona.
Ratko poprowadził naszą trójkę przez kluczące, prymitywne tunele, słabo oświetlone, ze szczątkową podłogą, ale wydrążone w litej skale. Miałem wrażenie, że tunele drążono od wnętrza rozpadliny.
— Docierają do mnie pogłoski o stanie zdrowia Gideona — powiedziałem. — Niektórzy mówią, że właśnie dlatego słaby towar trafia do klientów. Gideon jest zbyt chory i nie może zarządzać swoimi liniami zaopatrzenia.
Miałem nadzieję, że nie powiedziałem nic, co by zdradziło moją niewiedzę o prawdziwej sytuacji. Ale Ratko odparł:
— Gideon nadal produkuje. I teraz to jest najważniejsze.
— Nie nabiorę pewności, póki go nie zobaczę.
— Nie przedstawia pięknego widoku, mam nadzieję, że rozumiesz.
Uśmiechnąłem się.
— Tak też mówią.