DWADZIEŚCIA DZIEWIĘĆ

Robił obchód spaczy.

Sky i Norquinco znajdowali się głęboko w jednym z tuneli pociągów, w rdzeniu statku. Ich kroki odbijały się echem po podłożu. Od czasu do czasu sznury wagoników towarowych przejeżdżały z łomotem obok nich, przewożąc dostawy dla zespołu techników, którzy mieszkali w odległym końcu statku i badali w dzień i w nocy, jak adorujący akolici. Oto nadjeżdżał właśnie taki transport, migając pomarańczowymi światłami ostrzegawczymi. Pociąg prawie wypełniał korytarz. Sky i Norquinco wycofali się do wnęki, przepuszczając pociąg. Sky zauważył, że Norquinco wkłada coś do kieszeni, kawałek papieru, pokryty chyba ciągami liczb, częściowo wykreślonych.

— Chodź — powiedział Sky. — Chciałbym dojść do węzła trzy, zanim nadjedzie następny transport.

— Żaden problem. Następny transport nadjedzie za… siedemnaście minut.

Sky popatrzał na niego dziwnie.

— Wiesz takie rzeczy?

— Oczywiście. One jeżdżą według rozkładu.

— Oczywiście. Wiem o tym. Po prostu nie rozumiałem, czemu ktoś przy zdrowych zmysłach miałby uczyć się na pamięć rozkładu.

Szli w milczeniu do następnego węzła. Tak daleko od głównych obszarów mieszkalnych statek był niezwykle cichy. Nie dochodził żaden dźwięk pomp powietrznych ani łomotanie innych systemów podtrzymywania życia. Spacze — mimo że potrzebowali stałego cybernetycznego nadzoru — pobierali bardzo mało energii ze statkowej sieci. Systemy chłodzące momios nie musiały pracować zbyt intensywnie, gdyż spaczy umieszczono rozmyślnie blisko samej przestrzeni; spali zaledwie parę metrów od absolutnego chłodu międzygwiezdnej próżni. Sky miał na sobie skafander termiczny, a każdy jego wydech wypływał białym obłokiem. Od czasu do czasu naciągał na głowę kaptur i się grzał. Norquinco natomiast miał kaptur stale naciągnięty.

Od ostatniego spotkania Skya z Norquinco upłynęło wiele czasu. Prawie nie rozmawiali od śmierci Balcazara, po której Sky musiał walczyć o wyższą pozycję wśród załogi. Z szefa bezpieczeństwa awansował na trzeciego dowódcę, a teraz na drugiego dowódcę. Drogę do absolutnej władzy nad „Santiago” zagradzał tylko Ramirez. Constanza nadal stwarzała problemy, choć przeniósł ją na podrzędne stanowisko w bezpieczeństwie. Nie pozwoli, by przeszkadzała mu w planach. W nowym reżymie stanowisko kapitana było bardzo niepewne. Między statkami trwała zimna wojna; wewnętrzna polityka statku nabrała cech paranoi. Wszelkie błędy w ocenie sytuacji surowo karano. By wyrzucić Ramireza, wystarczył jeden starannie zaaranżowany skandal; zamordowanie go wyglądałoby zbyt podejrzanie. Sky już coś wymyślił: skandal, który usunie Ramireza i dostarczy wygodnej przykrywki jego własnym planom.

Dotarli do węzła i zeszli do jednego z sześciu modułów spaczy, zainstalowanych w tym miejscu na osi. Każdy moduł mieścił pięć koi, a dostanie się do nich było niewygodne, więc w ciągu dnia Sky mógł odwiedzić jedynie małą liczbę momios. A jednak, podczas swej wspinaczki na stanowisko drugiego dowódcy, Sky zawsze poświęcał tym wizytom sporo czasu.

Kontrola spaczy stawała się co roku łatwiejsza. Od czasu do czasu koje się psuły — skutek: ten czy ów momio nigdy nie zostanie ożywiony. Sky pracowicie rejestrował stan skupisk, by się przekonać, czy któryś z systemów wspomagających kaprysi. Przeważnie jednak przypadki śmierci zdarzały się losowo wzdłuż rdzenia. Niczego więcej nie można się było spodziewać po takich starych maszynach. W czasie wylotu Flotylli były urządzeniami wrażliwymi, w fazie eksperymentalnej. Wiadomości z domu sugerowały, że w krionice dokonano wielkich postępów i pojemniki spaczy „Santiago” uważano by teraz za coś tylko odrobinę bardziej cywilizowanego od egipskich sarkofagów. Flotylli to nie pomogło. Próby ulepszenia istniejących koi były zbyt ryzykowne.

Sky i Norquinco pełzli w kadłubie, aż dotarli do pierwszego modułu spaczy. Wybrali jedną z dziesięciu koi rozmieszczonych wokół jego obwodu. Kiedy automat ich wyczuł, do pomieszczenia napłynęło powietrze, światła się podgrzały i displeje stanu ożyły. Zabójcze zimno jednak pozostało.

— Sky, ten jest martwy…

— Wiem. — Norquinco nie odwiedził dotychczas wielu spaczy. Właśnie po raz pierwszy Sky uznał, że jego towarzystwo będzie mu niezbędne. — Podczas jednej z wcześniejszych inspekcji zaznaczyłem tę koję jako uszkodzoną.

Ikony ostrzegawcze kaset pulsowały wszystkimi odcieniami piekła — daremnie. Szklana pokrywa pozostawała hermetyczna i Sky musiał zerknąć bliżej, by stwierdzić, że spacz jest naprawdę martwy, a nie że dopiero za chwilę stanie się ofiarą źle funkcjonującego systemu. Ale zmumifikowany kształt w środku nie budził żadnych wątpliwości. Sky spojrzał na tabliczkę z nazwiskiem spaczą, sprawdził je na swej liście i poczuł satysfakcję, że wcześniej prawidłowo ocenił stan koi.

Opuścił pomieszczenie, Norquinco za nim; razem przeszli do następnego momio.

Podobna historia. Kolejny martwy pasażer — ofiara podobnej usterki. Nie było sensu w ogóle myśleć o rozmrożeniu. Prawdopodobnie w jego ciele nie pozostała ani jedna nienaruszona komórka.

— Jakie marnotrawstwo — stwierdził Norquinco.

— Nie wiem — oznajmił Sky. — Może te śmierci obrócą się na dobre? Norquinco, przyprowadziłem cię tu nie bez powodu. Chciałbym, żebyś wysłuchał mnie uważnie, ale żeby nic z tego, co ci powiem, nie wydostało się za te ściany. Rozumiesz?

— Zastanawiałem się, dlaczego znowu chcesz się ze mną widzieć. Minęło już kilka lat…

Sky skinął głową.

— I zaszło mnóstwo zmian. Ale obserwowałem cię. Obserwowałem, jak znalazłeś sobie niszę, wykorzystujesz swoje umiejętności, jak dobry jesteś w pracy. To samo dotyczy Gomeza, ale z nim już rozmawiałem.

— Sky, o co tu chodzi?

— O dwie rzeczy. Do sprawy najpilniejszej przejdę za chwilę. Przede wszystkim chciałbym cię spytać o sprawy techniczne. Co wiesz o tych modułach?

— To co muszę, ni mniej, ni więcej. Jest ich dziewięćdziesiąt sześć, rozstawionych wzdłuż osi, po dziesięciu spaczy w każdym.

— Tak. I wielu z tych spaczy jest teraz martwych.

— Nie rozumiem cię, Sky.

— To balast. Nie tylko spacze, ale cała ta bezużyteczna maszyneria, która nie jest już wykorzystywana do podtrzymywania ich życia. Dodaj to wszystko i otrzymasz znaczny ułamek ogólnej masy statku.

— Nadal cię nie rozumiem.

Sky westchnął, zastanawiając się, dlaczego zwykle to, co jest jasne dla niego, nie jest równie jasne dla innych.

— Nie potrzebujemy już tej masy. Akurat teraz ona nam nie szkodzi, ale natychmiast, kiedy zaczniemy zwalniać, stanie się zawadą w hamowaniu. Czy mam to przeliterować? To znaczy, że jeśli mamy się zatrzymać w okolicach 61 Cygni A, musimy wytracać prędkość wcześniej, niż można. Z drugiej strony, gdybyśmy oddzielili moduły, których nie potrzebujemy teraz, moglibyśmy hamować mocniej i skuteczniej. To dałoby nam przewagę nad innymi statkami. Moglibyśmy dotrzeć do planety całe miesiące wcześniej niż inni. Mielibyśmy czas na wybranie najlepszych miejsc do lądowania i założenie osiedli na po wierzchni.

Norquinco zastanowił się nad tym.

— To nie będzie łatwe, Sky. Istnieją… zabezpieczenia. Moduły nie miały być oddzielane, dopóki nie osiągniemy orbity wokół Końca Podróży.

— Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Dlatego właśnie cię proszę.

— Aha… rozumiem.

— To muszą być zabezpieczenia elektroniczne. Czyli w końcu można je obejść, jeśli poświęci się temu czas. Ciągle jest czas na zrobienie tego — chciałbym odczepiać moduły dopiero w ostatniej chwili, tuż przed rozpoczęciem hamowania.

— Po co czekać aż tak długo?

— Nadal tego nie kapujesz? Trwa zimna wojna, Norquinco. Musimy wykorzystać element zaskoczenia.

Popatrzył twardo na kolegę: jeśli uznał, że nie może mu ufać, wkrótce będzie musiał go zabić. Ale stawiał na to, że sam problem zaciekawi Norquinco.

— Tak. To znaczy, owszem, teoretycznie mogę obejść te zabezpieczenia. Będzie to trudne-niesamowicie trudne, ale mógłbym to zrobić. Cały proces potrwałby lata. Może całą dekadę. Żeby wykonywać pracę potajemnie, musiałbym to robić pod pretekstem copółrocznego gruntownego sprawdzania systemu… To jedyna okazja, kiedy w ogóle się zerka na funkcje głębokich poziomów, nie mówiąc już o ich wywoływaniu. — Sky widział, że mózg Norquinca galopuje. — A ja nawet nie jestem w zespole, który przeprowadza takie inspekcje.

— Czemu nie? Przecież jesteś bardzo zdolny.

— Stwierdzili, że nie potrafię „grać w zespole”. Gdyby wszyscy byli tacy jak ja, te przeglądy nie zabrałyby nawet połowy zwykłego czasu.

— Rozumiem, na czym polegają ich trudności w dostosowaniu się do twojego etosu pracy — powiedział Sky. — Geniusze zawsze mają takie problemy. Rzadko są doceniani.

Norquinco skinął głową; głupio wyobrażał sobie, że ich wzajemne stosunki w końcu przekroczyły rozmytą linię między przydatnością a przyjaźnią.

— Prorok nie ma honoru, i tak dalej. Masz rację.

— Wiem — stwierdził Sky. — Zawsze mam rację.

Otworzył swoją płytkę komputerową i przerzucał warstwy danych, aż znalazł abstrakcyjną mapę spaczy. Wyglądała jak dziwaczny neonowy kaktus: kolczasta roślina z wieloma odgałęzieniami. Żyjących oznaczono czerwonymi ikonami; martwych czarnymi. Już od lat Sky oddzielał żywych od martwych, aż kilka modułów spaczy wypełniali jedynie martwi momios. Była to praca bardzo złożona. Musiał przenosić żywych, gdy byli nadal zamrożeni — odłączyć ich kasety i przetransportować pociągiem z jednej części osi do innej, cały czas utrzymując chłodzenie zasilaniem awaryjnym. Czasami kończyło się to zgonem następnego momio.

To wszystko stanowiło część planu. Kiedy nadejdzie czas, z pomocą Norquinco Sky będzie gotowy. Ale należało omówić z Norquinco jeszcze jedną sprawę.

— Powiedziałeś, Sky, że jest jeszcze coś.

— Tak. Rzeczywiście. Czy pamiętasz, jak byliśmy znacznie młodsi? Jeszcze przed śmiercią mojego ojca? Ty i Gomez mówiliście o szóstym statku, ale wymieniałeś też inną nazwę.

Norquinco spojrzał na niego podejrzliwie, jakby oczekując pułapki.

— Chodzi o „Caleuche”? Sky skinął głową.

— Tak, właśnie. Przypomnij mi, jaka historia wiąże się z tą nazwą?

Norquinco podał dodatkowe szczegóły mitu. Sky odniósł wrażenie, że Norquinco badał tę sprawę we własnym zakresie.

Ale kiedy skończył, powiedziawszy Skyowi o delfinie, który towarzyszył statkowi-widmu, dodał:

— On nie istnieje, Sky. To tylko historia, którą lubiliśmy sobie wzajemnie opowiadać.

— Nie. Tak kiedyś myślałem, ale to prawda. — Sky patrzył uważnie, badał, jakie wrażenie robią jego słowa na Norquinco. — Ojciec mi o tym powiedział. Bezpieczeństwo zawsze zdawało sobie sprawę, że statek istnieje. Coś o nim wiedzą. Znajduje się pół sekundy świetlnej za nami, ma ten sam rozmiar i kształt co „Santiago”. To jeszcze jeden statek Flotylli, Norquinco.

— Dlaczego dopiero teraz mi o tym mówisz?

— Ponieważ dotychczas nie miałem środków, by zadziałać.

Teraz jednak… mam na to środki. Norquinco, chcę tam polecieć, wybrać się z małą ekspedycją. W absolutnej tajemnicy. Strategiczna wartość tego statku jest niesłychana. Będą na nim zapasy żywności. Części zamienne. Maszyny. Leki. Wszystko, bez czego się obchodziliśmy przez dziesięciolecia. Co więcej, będzie tam antymateria i prawdopodobnie funkcjonujący system napędowy. Właśnie dlatego potrzebuję Gomeza. Ciebie również potrzebuję. Nie spodziewam się znaleźć tam nikogo żywego, ale będziemy musieli dostać się do środka; ogrzać systemy i ominąć układy bezpieczeństwa.

Norquinco spojrzał na niego z zachwytem.

— Jestem gotów, Sky.

— To dobrze. Wiedziałem, że mnie nie zawiedziesz. Powiedział Norquinco, że polecą na statek-widmo, gdy tylko uda się zorganizować start promu w taki sposób, by nikt nie podejrzewał prawdziwych zamiarów — problem, który sam w sobie wymagał starannego planowania. Nie będzie ich przez kilka dni i nikt nie powinien również tego dostrzec. Ale uważał, że warto podjąć ryzyko. Statek kusił jak przynęta, zapraszał, by złupić bogactwa na pokładzie. Jednak w tym wypadku Sky wiedział na pewno, że statek-widmo istnieje.

— Wiesz — powiedział cicho Klaun. Znowu był z nim. — Zignorowanie tego byłoby zbrodnią.


* * *

Kiedy Sky mnie opuścił — epizod, jak zwykle zajął tylko chwilę rzeczywistego czasu — sięgnąłem do kieszeni po pistolet, zastanawiając się jednocześnie nad fallicznym znaczeniem tego gestu. Potem wzruszyłem ramionami i zrobiłem jedyną rzecz, która wydawała się rozsądna — mianowicie poszedłem ku światłu, ku wejściu prowadzącemu do tej szczególnej okolicy Baldachimu.

Wszedłem do wnętrza przypominającego centrum handlowe. Starałem się iść z zuchwałą arogancją, tak jakby przez sprzężenie zwrotne miało mi to dodać pewności siebie. Miejsce wydawało się równie ożywione jak Escherowskie Turnie, mimo że północ dawno już minęła. Architektura jednak bardzo różniła się od tego, co widziałem dotychczas. Wystrój wnętrza, w którym pracował nade mną Waverly, oraz kształty w pokojach Zebry — to były style domu mieszkalnego i miały coś z tutejszego ducha. Jednak to krzywoliniowe zestawienie niedobranych topologii, żołądkopodobnych rur i ciastowatych ścian oraz sufitów przybrało formy ekstremalne.

Przez godzinę spacerowałem po okolicy, przyglądałem się twarzom i od czasu do czasu siadałem przy stawku z karpiami (były wszechobecne) i pozwalałem ostatnim wydarzeniom tłoczyć się w moim mózgu. Wciąż miałem nadzieję, że jeden z wzorców wyda mi się nagle bardziej prawdziwy od pozostałych, a wtedy będę wiedział, co się dzieje i jaka jest w tym wszystkim moja rola. Ale wzorce były powierzchowne i niekompletne, brakowało odłamków, a kłopotliwe asymetrie psuły wiarygodność całości. Człowiek inteligentniejszy mógłby coś zauważyć, ale byłem zbyt zmęczony, by szukać artystycznie ukrytych subtelności. Znalem jedynie wydarzenia na powierzchni. Wiedziałem tylko, że wysłano mnie tutaj, bym zabił człowieka, i wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu znalazłem się zaledwie kilka metrów od niego, nim jeszcze na serio wziąłem się za poszukiwanie go. Powinienem czuć euforię, choć nie wykorzystałem należycie okazji. Jednak dręczyło mnie tylko nieprzyjemne poczucie nieprawidłowości, tak jakbym wyciągnął cztery asy w pierwszej kolejce pokera.

Szczęście, które zapowiada niepowodzenie.

Sięgnąłem do kieszeni i poczułem pod palcami zwitek pieniędzy, które mi jeszcze pozostały. Było ich mniej niż na początku nocy — ubranie i konsultacja z Mikserem nieco kosztowały — ale gotówka jeszcze mi się nie skończyła. Cofnąłem się na półkę, gdzie zostawiła mnie Chanterelle, zastanawiając się, co robić. Wiedziałem tylko, że chcę znów porozmawiać z Zebrą.

Gdy gotowałem się do opuszczenia placyku, z mroku wyłonił się rój jaskrawo odzianych światowców, ze zwierzętami domowymi, serwitorami i latającymi kamerami. Nieodparcie kojarzyli się z procesją średniowiecznych świętych, obsługiwanych przez cherubiny i serafiny. Za nimi sunęła para ornamentowanych brązowych palankinów, nie większych od dziecięcej trumny. Model bardziej skromny wlókł się w pewnej odległości z tyłu: szare pudło z ostrymi krawędziami i małym zakratowanym okienkiem wprawionym z przodu. Nie miał manipulatorów i słyszałem, jak mozolnie pracują jego silniki. Zostawiał za sobą tłusty ślad.

Miałem pewien plan, ale niezbyt dopracowany: wmieszam się w towarzystwo i dowiem się, czy ktoś z nich zna Zebrę. Później jakoś bym się do niej dostał, nawet gdybym musiał kogoś siłą nakłonić, by zabrał mnie tam linówką.

Towarzystwo zatrzymało się i obserwowałem, jak mężczyzna z głową jak półksiężyc wyjmuje z kieszeni pojemnik z fiolkami Paliwa Snów. Robił to ostrożnie, starając się, by przypadkowi Przechodnie nie zobaczyli, co tam ma, ale nie próbował ukryć Paliwa przed resztą towarzystwa.

Roztopiłem się w cieniach, rad, że nikt do tej pory mnie nie zauważył.

Inni członkowie grupy skupili się wokół mężczyzny i dostrzegłem błysk pistoletów weselnych i mniej ceremonialnych strzykawek. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety, odciągali kołnierze, by zanurzyć w skórze stal. Oba palankiny dziecięcych rozmiarów pozostały razem z grupą, ale ten prostszy okrążał towarzystwo i zobaczyłem, że jedna czy dwie osoby, czekając na zastrzyk, zerkają na niego nerwowo.

Szary palankin nie należał do grupy.

To wywnioskowałem. Nagle palankin zatrzymał się, jego przód otworzył się z sapnięciem, czkając parą z zawiasów, po czym ze środka, niemal potykając się, wypadł człowiek. Ktoś wrzasnął, wskazał na niego i w jednej chwili wszyscy jak jeden mąż odstąpili w tył. Nawet miniaturowe palankiny pędem uciekły od mężczyzny.

Działo się z nim coś strasznego.

Do połowy swego nagiego ciała wyglądał złudnie normalnie; Bezwzględnie przystojny, okrutny i młody jak wszyscy w tym towarzystwie. Jednak druga połowa była zatopiona w połyskującej narośli, która go usztywniała; niezliczone rozgałęziające się srebrnoszare nici przeszywały mu ciało, wychodząc promieniście na zewnątrz, na dziesiątki centymetrów, aż stawały się nierozróżnialną szarą mgiełką. Kiedy człapał, niciana mgiełka wydawała stałe, ledwie słyszalne dzwoniące dźwięki, gdy drobne odłamki oddzielały się niczym nasiona.

Mężczyzna próbował mówić, ale z jego wykrzywionych ust wydobył się tylko przerażający jęk.

— Spalcie go! — zawołał ktoś z grupy. — Na litość Boską, spalcie go!

— Brygada już tu jedzie — powiedział ktoś inny. Mężczyzna z księżycowokształtną głową podszedł trochę bliżej do ofiary zarazy, wymachując niemal pustą fiolką.

— Tego chcesz?

Zarażony jęknął, pokuśtykał bliżej. Musiał zaryzykować, pomyślałem, zachowując swe implanty i nie podejmując właściwych środków ostrożności. Może wybrał tani palankin, który nie był tak hermetycznie zabezpieczony jak model droższy. A może zamknął się w tym urządzeniu dopiero wówczas, gdy zaraza go dosięgła. Miał nadzieję, że odgrodzenie się od zawirusowanego środowiska spowolni jej postęp.

— Masz. Weź to i zostaw nas, szybko. Zaraz się tu zjawi brygada.

Księżycowokształtny mężczyzna rzucił mu fiolkę. Ofiara zarazy skoczyła w przód, usiłując ją pochwycić zdrową ręką. Chybił i fiolka rozbiła się na ziemi, a rezerwa Paliwa się rozlała.

Zarażony i tak upadł, uderzył w grunt w taki sposób, że twarzą niemal dotykał szkarłatnej kałuży. Upadek wzniósł szarą chmurę rozbitych wyrostków z jego ciała, ale nie zauważyłem, czy jęk, który wydał w tym momencie, miał wyrażać przyjemność, czy ból. Zgarnął do ust kilka kropel Paliwa. Towarzystwo patrzyło na niego z przerażeniem, wstrętem i fascynacją. Zachowywano dystans, lecz rejestrowano cały incydent kamerami. Widowisko przyciągnęło dodatkowe osoby, które przyglądały się mężczyźnie, jakby jego spazmy i jęki stanowiły element dziwacznego happeningu.

— To przypadek ekstremalny — zauważył ktoś. — Nigdy nie widziałem takiego stopnia asymetrii. Czy uważasz, że stoimy od niego dostatecznie daleko?

— Kiedyś się przekonasz.

Mężczyzna wciąż rzucał się na ziemi, gdy pojawiła się miejscowa brygada. Nie podróżowali daleko. Był to oddział opancerzonych techników, prowadzących niezgrabną machinę, przypominającą olbrzymi palankin z otwartym przodem, opatrzony reliefowymi symbolami materiałów niebezpiecznych biologicznie. Niepomny ich obecności, zarażony nadal zagarniał Paliwo, nawet gdy pchnęli brzęczącą maszynę nad niego i opuścili jej przednie drzwi. Technicy pracowali szybko, sprawnie i bez emocji, komunikując się precyzyjnymi gestami dłoni. Maszyna brzęczała i łomotała. Gapie stali bez słowa. Teraz nie było śladu ani Paliwa Snów, ani narzędzi do jego dawkowania. Potem technicy cofnęli machinę, zostawiając za sobą jedynie wypolerowany grunt. Jeden z nich omiatał teren jakimś aparatem, ni to miotłą, ni wykrywaczem min. Po kilku krokach dał kolegom znak podniesionymi kciukami, po czym poszedł za nadal brzęczącą maszyną w głąb centrum handlowego.

Towarzystwo postało jeszcze chwilę, ale incydent zakłócił ich plany na dzisiejszą noc. Wkrótce wszyscy zniknęli w dwóch prywatnych linówkach, a ja nie miałem okazji się im narzucić.

Zauważyłem jednak coś na ziemi, w pobliżu miejsca gdzie uprzednio stał księżycogłowy mężczyzna. Z początku sądziłem, że to jeszcze jedna fiolka Paliwa Snów, ale kiedy podszedłem bliżej — zanim dostrzegł to ktokolwiek inny — zorientowałem się, że to eksperiental. Prawdopodobnie wypadł mężczyźnie z kieszeni, kiedy wyciągał pojemnik z Paliwem Snów.

Ukląkłem i podniosłem go — był cienki i czarny, a jedynym widniejącym na nim oznaczeniem był srebrny robak w górnej części.

U Vadima znalazłem podobny zestaw eksperientali.

— Tanner Mirabel?

W tonie głosu dosłyszałem jedynie lekkie zaciekawienie.

Obejrzałem się, ponieważ głos dochodził zza moich pleców. Człowiek, który wypowiedział te słowa, miał na sobie czarny płaszcz, w minimalnym stopniu zgodny z modą Baldachimu. Twarz szara, bez uśmiechu, jak u przedsiębiorcy pogrzebowego, który ma akurat zły dzień. Jego postawę cechowało swoiste bojowe napięcie, widoczne w uwydatnionych mięśniach szyi.

Takiego człowieka się nie lekceważy.

Teraz, gdy zwrócił na siebie moją uwagę, mówił cicho, ledwo poruszając wargami:

— Jestem specjalistą od bezpieczeństwa. Mam broń neurotoksyczną, która może cię zabić w trzy sekundy, cicho i bez ściągania uwagi. Nawet nie zdążysz mrugnąć w moim kierunku.

— Dobrze, dość tych grzeczności — stwierdziłem.

— Rozpoznajesz, że jestem zawodowcem — powiedział mężczyzna, kiwając wymownie głową. — Tak jak ty, jestem wyszkolony do zabijania w najbardziej skuteczny sposób. Mam nadzieję, że tworzy to wspólną bazę porozumienia i że teraz możemy rozsądnie omówić sprawy.

— Nie wiem, kim jesteś i czego chcesz.

— Nie musisz wiedzieć, kim jestem. Nawet gdybym ci powiedział, musiałbym skłamać, więc jaka byłaby z tego korzyść?

— Co racja, to racja.

— Dobrze. W takim razie nazywam się Pransky. Inne sprawy są łatwiejsze. Mam cię eskortować do kogoś, kto chce się z tobą zobaczyć.

— A jeśli nie pozwolę się eskortować?

— Wybór należy do ciebie. — Nadal mówił spokojnie i cicho, jak młody mnich recytujący brewiarz. — Ale będziesz musiał sprawdzić, czy zdołasz wchłonąć silną dozę tetrodotoksyny, wystarczającą do zabicia dwudziestu ludzi. Może biochemia twoich błon jest niepodobna do biochemii innych istot ludzkich… czy innych zaawansowanych kręgowców, skoro już o tym mówimy. — Uśmiechnął się, błyskając rzędem olśniewająco białych zębów. — Obawiam się, że sam będziesz musiał to osądzić.

— Prawdopodobnie nie zechcę ryzykować.

— Rozsądnie.

Pransky wskazał otwartą dłonią, że mam iść dalej, obok nerkowatego stawku z karpiami, który był centralnym punktem placyku przy budynku.

— Nie bądź taki pewny siebie! — rzekłem, odzyskując rezon. — Dowiedz się, że ja również jestem uzbrojony.

— Wiem — stwierdził. — Mógłbym ci nawet wyrecytować parametry twojej broni. Mogę ci również podać prawdopodobieństwo tego, że jeden z twoich lodowych pocisków mnie zabije, nim wstrzyknę ci toksynę, i nie sądzę, by szanse zrobiły na tobie wrażenie. Ponadto mógłbym ci powiedzieć, że pistolet masz w prawej kieszeni, ale twojej dłoni tam nie ma, co raczej ogranicza jego użyteczność. Idziemy?

Ruszyłem.

— Pracujesz dla Reivicha, prawda?

Po raz pierwszy coś w jego twarzy powiedziało mi, że nie w pełni kontroluje sytuację.

— Nigdy o nim nie słyszałem — powiedział z irytacją. A ja pozwoliłem sobie na uśmiech. Oczywiście Pransky mógł kłamać. Ale gdyby chciał, potrafiłby to skutecznie zamaskować. Widocznie go zaskoczyłem.

W głębi atrium czekał na mnie pusty srebrny palankin. Pransky rozejrzał się, czy nikt nie zwraca na nas uwagi, a potem kazał palankinowi się otworzyć. W środku znajdował się wygodny czerwony fotel.

— Nie zgadniesz, o co cię za chwilę poproszę — powiedział Pransky.

Wszedłem do maszyny i siadłem w fotelu. Kiedy drzwi się zamknęły, poeksperymentowałem z kontrolkami, ale urządzenie nie reagowało. Potem, w śmiertelnej ciszy, palankin ruszył. Przez zielone okienko obserwowałem, jak plac przesuwa się obok. Pransky maszerował nieco przede mną.

A potem poczułem senność.


* * *

Zebra patrzyła na mnie chłodno, długo, oceniająco. Ja bym podobnie patrzył na nowy karabin. Z jej wyrazu twarzy trudno było cokolwiek wyczytać. Przygotowałem swoje hipotezy tylko na dwa przypadki: gdy Zebra będzie wyglądać na zadowoloną albo na bardzo zirytowaną.

Tymczasem sprawiała wrażenie zatroskanej.

— Co się u diabła dzieje? — powiedziałem. — Co ty robisz? Stała w rozkroku, kręcąc głową.

— Jesteś cholernie bezczelny, że pytasz mnie, co robię, po tym wszystkim, co ty mi zrobiłeś.

— Akurat w tej chwili powiedziałbym, że jesteśmy kwita.

— Gdzie go znalazłeś? Co tam porabiał? — spytała Pransky’ego.

— Włóczył się — odpowiedział mężczyzna. — Zwracał na siebie zbyt wielką uwagę.

— Próbowałem się do ciebie dostać — powiedziałem Zebrze. W pomieszczeniu stały tylko bardzo proste krzesła. Pransky wskazał na jedno z nich.

— Siadaj, Mirabel. Nigdzie się nie śpieszysz.

— Jestem zaskoczona, że cię przypiliło do ponownego spotkania — oznajmiła Zebra. — Nie można powiedzieć, żebyś ostatnim razem nadużył mojej gościnności.

Śledziłem wzrokiem Pransky’ego. Próbowałem umiejscowić go w tym wszystkim i wywnioskować, ile wiedział.

— Zostawiłem wiadomość — powiedziałem ze smutkiem. — I zadzwoniłem z przeprosinami.

— I pomyślałeś sobie — zupełnie przypadkiem — że a nuż wiem, gdzie schodzi polowanie.

Wzruszyłem ramionami, przyglądając się wymiarom niewygody, oferowanej przez sztywne krzesło.

— Do kogóż jeszcze miałem zadzwonić?

— Kawał z ciebie gówna, Mirabel. Wiesz, nie mam pojęcia, dlaczego to robię. Zupełnie na to nie zasługujesz.

Zebra nadal wyglądała jak Zebra, jeśli pominąć pewne szczegóły. Złagodziła sobie teraz odcień skóry, tak że pasy przypominały zaledwie szare źdźbła sitowia, zawinięte wokół konturów jej twarzy — linie te znikały całkowicie, gdy światło padało pod pewnym kątem. Fryzura zmieniła się ze sztywnych czarnych włosów w krótką blond fryzurę z prostą grzywką. Kobieta miała na sobie dyskretne ubranie i płaszcz podobny do mojego, sięgający poniżej kostek i zasłaniający botki na wysokich obcasach, rozlewający się wokół stóp w jezioro czarnej materii. Płaszczowi brakowało tylko czarnych łat, ozdabiających płaszcz Vadima.

— Nigdy nie twierdziłem, że na coś zasługuję — odparłem. — Chociaż nie, myślę, że zasługuję na wyjaśnienia. Czy możemy ustalić fakt, że spotkalibyśmy się wcześniej dziś wieczór, gdyby nie rozdzielała nas olbrzymia ryba o imieniu Matuzalem?

— Stałam za tobą — odparła Zebra. — Jeśli mnie zobaczyłeś, widziałeś odbicie. Nie moja wina, że się nie odwróciłeś.

— Mogłaś coś powiedzieć.

— Sam też nie jesteś zbyt rozmowny, Tanner.

— W porządku. Czy możemy zacząć od początku? — Spojrzałem na Pransky’ego, starając się uzyskać jego zgodę. — Może najpierw powiem, co myślę?

— Nadzwyczaj rozsądna propozycja — oznajmił mały ekspert bezpieczeństwa.

Zaczerpnąłem głęboko tchu, świadomy, że się odkrywam. Ale teraz trzeba było tak zrobić.

— Pracujecie dla Reivicha — powiedziałem. — Obydwoje. Pransky spojrzał na Zebrę.

— Już wcześniej wspominał to nazwisko. Nie wiem, o kim mówi.

— W porządku — oznajmiła Zebra. — Ja wiem.

Kiwnąłem głową, paradoksalnie czując ulgę, może rezygnację. Niezbyt mnie pocieszyło odkrycie, że Zebra pracuje dla człowieka, którego miałem zabić — zwłaszcza teraz, kiedy mnie złapała. Ale odczuwałem defetystyczną przyjemność, że zagadka została rozwiązana.

— Reivich musiał skontaktować się z wami natychmiast, gdy tu przybył. Jesteś… czym? Wolnym strzelcem? Samodzielnym specjalistą od bezpieczeństwa, tak jak ten tutaj Pransky? To by się zgadzało. Umiesz obchodzić się z bronią i byłaś o krok przed ludźmi Waverly’ego, kiedy na mnie polowali. Cała historia o sabotowaniu polowań to tylko zasłona dymna. Jak przypuszczam, grasz każdej nocy z najlepszymi. Jak wam się podoba dotychczas moja opowieść?

— Fascynująca — oświadczyła Zebra. — Proszę, mów dalej. — Reivich poinstruował cię, byś mnie znalazła. Podejrzewał,

że kogoś wysłali ze Skraju Nieba, więc należało tylko przyłożyć ucho do ziemi i słuchać. Muzyk również uczestniczył w operacji — podstawiony facet, który śledził mnie od habitatu Żebraków.

— Kim jest ten muzyk? — spytał Pransky. — Najpierw Reivich, potem muzyk. Czy ci ludzie rzeczywiście istnieją?

— Zamknij się! — powiedziała Zebra. — I pozwól Tannerowi kontynuować.

— Muzyk był dobry — ciągnąłem. — Ale nie wiem, czy dałem mu materiał do dalszych działań, czy udało mu się ustalić ponad wszelką wątpliwość, że jestem dokładnie tym człowiekiem, o którego mu chodziło, a nie jakimś niewinnym imigrantem. — Spojrzałem na Zebrę, próżno oczekując potwierdzenia. — Możliwe, że muzyk przekazał Reivichowi tylko to, że nadal jestem potencjalnym podejrzanym. Więc mieliście mnie na oku. Macie kontakty z myśliwymi, prawdopodobnie jakieś koneksje z ruchem sabotażystów. I przez Waverly’ego dowiedzieliście się, że zostałem zwerbowany jako ofiara.

— Co on mówi? — spytał Pransky.

— Niestety, prawdę — potwierdziła Zebra, zerkając na specjalistę od bezpieczeństwa, który prawdopodobnie był jej podwładnym, zastępcą lub fagasem. — Przynajmniej jeśli chodzi o polowanie. Tanner zawędrował w niewłaściwą cześć Mierzwy i dał się złapać. Bronił się nieźle, ale mogliby go zabić, gdybym nie zjawiła się na czas.

— Musiała mnie uratować — powiedziałem. — Choć nie kierowały nią żadne szlachetne pobudki. Zebra chciała jedynie informacji. Gdybym umarł, nikt nie mógłby już ustalić, czy naprawdę byłem człowiekiem wysłanym, by zabił Reivicha. Dla Reivicha byłoby to bardzo niewygodne; nie mógłby się odprężyć do końca życia. Zawsze istniałoby niebezpieczeństwo, że prawdziwy zabójca go namierza. Bezsenne noce. Tak właśnie było, prawda, Zebro?

— Tak mogłoby być — odparła. — Gdybym konspirowała zgodnie z twoimi urojeniami.

— Więc dlaczego mnie uratowałaś, jeśli nie po to, by się dowiedzieć, czy jestem tym właściwym człowiekiem?

— Z powodów, o których ci mówiłam. Ponieważ nienawidzę polowania i chciałam pomóc ci przeżyć. — Pokręciła głową, niemal przepraszająco. — Pragnęłabym wyjaśnić twoje paranoiczne wątpliwości, ale uwierz, mówiłam prawdę. I będę wdzięczna, jeśli ograniczysz dyskusję o sabotażystach do absolutnego minimum, nawet w cennym towarzystwie pana Pransky’ego.

— Ale właśnie powiedziałaś mi… jemu… że wiesz, kim jest Reivich.

— Teraz wiem. Ale wtedy nie wiedziałam. Jedziemy dalej? Może powinieneś wysłuchać mojej wersji wydarzeń.

— Nie mogę się doczekać.

Zebra wzięła oddech, oglądając z zainteresowaniem ciastowatą powierzchnię sufitu, a potem nagle przeniosła wzrok na mnie. Miałem wrażenie, że powie zaraz coś, co nie było wcześniej przećwiczone.

— Ocaliłam cię od kliki myśliwskiej Waverly’ego — powiedziała. — Sam nie uszedłbyś z tego z życiem, Tanner. Jesteś dobry — to jasne — ale nikt nie jest aż tak dobry.

— Może nie znasz mnie wystarczająco.

— Nie jestem pewna, czy chcę poznać. Mam mówić dalej?

— Zamieniam się w słuch.

— Ukradłeś mi różne rzeczy. Nie chodzi o ubrania i pieniądze, ale o broń… nie powinieneś jej umieć obsługiwać. No i linówkę.

Mogłeś zostać na miejscu, póki implant nie przestanie nadawać, ale doszedłeś do wniosku, że sam będziesz bezpieczniejszy. Wzruszyłem ramionami.

— Przecież nadal żyję.

— Chwilowo — przyznała Zebra. — Ale Waverly nie, a on był jednym z niewielu naszych sprzymierzeńców w sercu tamtego ruchu. Wiem, że go zabiłeś. Pozostawiłeś ślad tak gorący, że równie dobrze mógłbyś po drodze rozsiewać pluton. — Chodziła po pokoju, wysokie obcasy botków stukały jak para zsynchronizowanych metronomów. — Wiesz, źle się złożyło.

— Waverly po prostu stanął mi na drodze. Nie miałem tego sadystycznego sukinsyna na swej liście bożonarodzeniowych podarków.

— Dlaczego nie zaczekałeś?

— Musiałem się zająć inną sprawą.

— Reivichem, prawda? Spodziewam się, że umierasz z ciekawości, skąd zdobyłam to nazwisko i skąd wiem, co ono dla ciebie oznacza.

— Chyba właśnie o tym mi opowiadałaś.

— Kiedy rozwaliłeś moją linówkę, pojawiłeś się na Dworcu Centralnym. Właśnie stamtąd do mnie dzwoniłeś.

— Mów dalej.

— Byłam ciekawa. Wiedziałam już wtedy, że Waverly nie żyje, i to wszystko nie miało sensu. Powinieneś być trupem — nawet z pistoletem, który mi ukradłeś. Zaczęłam się więc zastanawiać, komu udzieliłam schronienia. Musiałam się dowiedzieć. — Przestała krążyć po pokoju. Stukanie obcasów ucichło. — To nie było trudne. Nadzwyczaj interesowała cię wiadomość, gdzie odbędzie się nocna Gra. Więc ci powiedziałam. Jeśli tam będziesz, pomyślałam, sama również mogę tam być.

Wróciłem myślą do wydarzeń sprzed — jak się wydawało — setek godzin, ale w rzeczywistości był to wieczór, zaledwie wstęp do długiej nocy, w której nadal tkwiłem.

— Byłaś tam, kiedy złapałem Chanterelle?

— Nie tego oczekiwałam.

— To jasne — odparłem. — A Reivich? W jaki sposób wkracza do całej historii?

— Za pośrednictwem naszej wspólnej znajomej o imieniu Dominika. — Zebra uśmiechnęła się, wiedząc, że mnie tym zaskoczy.

— Odwiedziłaś Dominikę?

— Sensowny krok. Kazałam Pransky’emu, by cię śledził do Escherowskich Turni, a sama poszłam na bazar i porozmawiałam ze staruszką. Widzisz, wiedziałam, że usunięto ci urządzenie. A ponieważ byłeś na bazarze wcześniej w tym dniu, Dominika powinna znać osobę, która przeprowadziła operację. Ale to ona ją robiła, co ogromnie upraszczało sprawy.

— Czy w Chasm City mieszka ktoś, kogo nie oszukała?

— Niewykluczone, ale to tylko mało prawdopodobna możliwość teoretyczna. Dominika to doskonała ilustracja zasady napędzającej nasze miasto, która głosi, że wszyscy i wszystko jest na sprzedaż, jeśli zaoferować odpowiednią cenę.

— Co ci powiedziała?

— Tylko tyle, że jesteś interesującą osobą, Tanner, i że szczególnie zależy ci na zlokalizowaniu człowieka o nazwisku Argent Reivich. Człowieka, który akurat przybył na Escherowskie Turnie zaledwie kilka dni wcześniej. A teraz, czy to nie dziwny zbieg okoliczności, kiedy wziąć pod uwagę, że Pransky akurat cię wyśledził w tej części Baldachimu?

Szczupły i niewysoki ochroniarz poczuł, że nadeszła kolej na jego opowieść.

— Śledziłem cię przez większość nocy, Tanner. Naprawdę zaczynałeś się dogadywać z Chanterelle Sammartini. Kto by się spodziewał — ty i ona. — Pokręcił głową, jakby właśnie zostało pogwałcone jakieś podstawowe prawo wszechświata. — Ale spacerowaliście sobie, jak starzy przyjaciele. Zobaczyłem cię nawet na wyścigach palankinów.

— Nudnawo romantycznie — wtrąciła Zebra, nie przerywając potoku słów Pransky’ego.

— Zadzwoniłem do Taryn i powiedziałem, by do mnie przyjechała. Potem śledziliśmy was obydwoje, oczywiście dyskretnie. Odwiedziłeś butik i wyszedłeś jako nowy człowiek — albo przynajmniej niezupełnie ze swą starą tożsamością. Potem poszedłeś do Miksera. To był trudniejszy orzech do zgryzienia. Mikser by nie powiedział, co tam robiłeś, a ja strasznie chciałbym się tego dowiedzieć.

— Tylko coś sprawdzałem.

— Cóż, być może. — Pransky splótł swe długie i eleganckie palce, a potem wyginał je, trzaskając kostkami. — Może nie ma to znaczenia. Z pewnością jest trudno to powiązać z tym, co nastąpiło potem.

— A mianowicie? — spytałem tonem wystudiowanego zainteresowania.

— Że prawie kogoś zabiłeś — powiedziała Zebra. Uciszyła gestem swego wspólnika. — Widziałam cię, Tanner. Właśnie chciałam do ciebie podejść i zapytać, co robisz, gdy nagle wyjąłeś pistolet z kieszeni. Nie widziałam twej twarzy, ale śledziłam cię wystarczająco długo, by mieć pewność, że to ty. Widziałam, jak się poruszasz z pistoletem w dłoni: gładko i spokojnie, jakbyś się urodził do takich rzeczy. — Przerwała. — A potem odłożyłeś pistolet i nikt inny w ogóle nie zwrócił na ciebie dostatecznej uwagi, by spostrzec, co zrobiłeś. Obserwowałam, jak się rozglądasz, ale było jasne, że ten, którego zobaczyłeś, już odszedł — jeśli w ogóle tam był. To był Reivich, prawda?

— Wiesz tak dużo, więc ty mi powiedz.

— Myślę, że przybyłeś tutaj, by go zabić — oznajmiła Zebra. — Reivichowie są starą rodziną w Baldachimie, ale nie mają tak wielu wrogów, jak niektórzy inni. Teraz jest jasne, czemu aż tak rozpaczliwie chciałeś się dostać do Baldachimu, że zabrnąłeś w polowanie. I dlaczego nie chciałeś pozostać bezpiecznie u mnie w domu. Bałeś się stracić ślad Reivicha. Mam rację?

— Czy miałoby sens zaprzeczać?

— Niewielki, ale zrób to, jeśli możesz.

Miała rację. To, co wcześniej opowiedziałem Chanterelle, opowiedziałem teraz Zebrze, ale bez wątków osobistych. Być może dlatego, że obok stał Pransky i chciwie się przysłuchiwał. Albo z powodu wrażenia, że obydwoje wiedzą o mnie więcej, niż przyznali. Powiedziałem im, że Reivich był kimś z mego rodzinnego świata. Że to człowiek nie z gruntu zły, ale ze słabości czy z głupoty zrobił coś bardzo złego i powinien zostać za to ukarany z podobną surowością, jak gdyby był warczącym, wywijającym nożem psychopatą.

Kiedy skończyłem — kiedy Zebra i Pransky obadali mnie ze wszystkich stron, szukając w mej historii luk — padło ostatnie pytanie, i to ja je zadałem.

— Dlaczego kazałaś mnie tu przyprowadzić, Zebro?

Z rękami na biodrach i łokciami wystającymi spod czarnej toczki płaszcza spytała:

— A jak ci się wydaje?

— Przypuszczam, że przez ciekawość. Ale to nie wystarczy.

— Tanner, jesteś w niebezpieczeństwie. Wyświadczam ci przysługę.

— Jestem w niebezpieczeństwie od chwili gdy tutaj przybyłem. To dla mnie nic nowego.

— Mam na myśli prawdziwe niebezpieczeństwo — powiedział Pransky. — Siedzisz w tym za głęboko. Przyciągnąłeś zbyt wiele uwagi.

— Ma rację — zgodziła się Zebra. — Dominika była słabym ogniwem. Mogła do tej chwili zaalarmować pół miasta. Reivich niemal na pewno wie, że jesteś tutaj, i prawdopodobnie wie, że dziś wieczór omal go nie zabiłeś.

— Tego właśnie nie rozumiem — powiedziałem. — Jeśli został ostrzeżony o mojej obecności, czemuż u diabła robi z siebie taki łatwy cel? Gdybym był odrobinę szybszy, zabiłbym go.

— Może spotkanie było zbiegiem okoliczności — zauważył Pransky. Zebra spojrzała na mnie pogardliwie.

— W takim dużym mieście? Nie. Tanner ma rację. To spotkanie odbyło się, ponieważ Reivich je zorganizował. I jest w tym coś jeszcze. Popatrz na mnie, Tanner. Dostrzegasz jakąś różnicę?

— Zmieniłaś swój wygląd.

— Tak. I nie jest to wcale takie trudne, wierz mi. Reivich mógł zrobić to samo — nic drastycznego, ale gwarantującego, że nie zostanie natychmiast rozpoznany w miejscu publicznym. Najwyżej kilka godzin pod nożem. Potrafiłby tego dokonać nawet niedouczony cyrulik.

— Więc nie ma to żadnego sensu — powiedziałem. — To tak, jakby mnie kusił. Jakby chciał, bym go zabił.

— Może chciał — powiedziała Zebra.


* * *

Były chwile, kiedy myślałem, że może już nigdy nie zobaczę świata poza tym pokojem; że to tutaj Pransky i Zebra przyprowadzili mnie na śmierć. Pransky był najwyraźniej zawodowcem, a Zebrze też nie były obce zabójstwa, mając na uwadze jej udział w ruchu sabotażystów.

A jednak mnie nie zabili.

Pojechaliśmy linówką do mieszkania Zebry. Pransky wyszedł gdzieś z jakimś innym zadaniem.

— Kto to taki? — spytałem, gdy znaleźliśmy się sami. — Najemny pomocnik?

— Prywatny wywiad — odpowiedziała Zebra. Zrzuciła płaszcz, który utworzył u jej stóp czarną kałużę. — To teraz w modzie. W Baldachimie trwają rywalizacje, niesnaski i ciche wojny, czasami między rodzinami, czasami wewnątrz rodzin.

— Pomagał ci mnie wytropić.

— I udało się.

— Nadal nie wiem dlaczego, Zebro. — Jeszcze raz spojrzałem poza pokój, na paszczę rozpadliny, sprawiającej wrażenie krawędzi wulkanu, wokół której rozpełzło się miasto w przededniu swego zniszczenia. Na horyzoncie wstawał świt. — Czy sądzisz, że wykorzystasz mnie w jakiś sposób? Obawiam się, że się mylisz. Nie jestem zainteresowany żadnymi rozgrywkami o władzę w Baldachimie, w które jesteś zaplątana. Jestem tu tylko po to, by zrobić jedno.

— Zabić Bogu ducha winnego człowieka.

— To okrutny wszechświat. Czy masz coś przeciwko temu, bym usiadł? — Skorzystałem z fotela, zanim mi odpowiedziała, gdyż ruchomy mebel podsunął się pode mnie z gorliwością sługi-lizusa. — W sercu nadal jestem żołnierzem i moja praca nie polega na kwestionowaniu tych spraw. Kiedy zacznę to robić, przestanę wykonywać swe rzemiosło należycie.

Zebra, cała w kątach i kantach, zwinęła się w ogromnym, miękkim fotelu naprzeciwko mnie. Kolana podciągnęła pod brodę.

— Ktoś cię ściga, Tanner. Dlatego musiałam cię znaleźć. Tutaj nie jesteś bezpieczny. Musisz wynieść się z miasta.

— Spodziewałem się tego. Reivich najmie do pomocy każdego, kto mu się trafi.

— Miejscowego?

To było dziwne pytanie.

— Przypuszczam, że tak. Nie zatrudniłabyś osoby nie znającej miasta.

— Ten, kto cię ściga, nie jest miejscowy. Zesztywniałem — ukryta w fotelu muskulatura zaraz wygenerowała masujące fale.

— Co wiesz?

— Niewiele. Dominika oznajmiła, że ktoś cię szukał. Kobieta i mężczyzna. Zachowywali się tak, jakby tu byli po raz pierwszy. Jak pozaświatowcy. I byli tobą bardzo zainteresowani.

— Mężczyzna już mnie znalazł — powiedziałem, mając na myśli Quirrenbacha. — Śledził mnie podczas przyjazdu z orbity. Udawał pozaswiatowca. Zgubiłem go u Dominiki. Może powrócił z posiłkami. — Może z Vadimem. Ale wzięcie Vadima za kobietę wymagałoby sporo wysiłku.

— Czy jest niebezpieczny?

— Każdy, kto zarabia na życie kłamstwem, jest niebezpieczny.

Zebra wezwała jeden z sunących po suficie serwitorów i kazała maszynie przynieść nam tacę różnych rozmiarów i kolorów. Nalała mi kielich wina i pozwoliła, bym zmył z języka nagromadzony smak miasta i ukoił nieco wycie w mózgu.

— Jestem bardzo zmęczony — powiedziałem. — Wczoraj ofiarowałaś mi schronienie. Czy to nadal aktualne? Choćby do rana?

Spojrzała na mnie znad krawędzi dymnego kieliszka. Już było rano, ale wiedziała, co mam na myśli.

— Myślisz, że po tym wszystkim, co zrobiłeś, taka oferta nadal będzie aktualna?

— Jestem optymistą — powiedziałem tonem, który, jak mi się wydawało, zawierał stosowną nutę rezygnacji.

Pociągnąłem następny łyk wina i wtedy uświadomiłem sobie, jak bardzo jestem zmęczony.

Загрузка...