TRZYDZIEŚCI SIEDEM

— Czy to mógł zrobić Voronoff? — spytałem, gdy zbliżaliśmy się do Dworca Centralnego. Zostawiliśmy go na dworcu przed naszą wyprawą do Gideona, ale zabicie tak znanej postaci jak Dominika… nie. Bardziej już samobójstwo, i to w sposób ciekawy, kompensujący nudę. — To nie w jego stylu.

— Nie on i również nie Reivich — powiedział Quirrenbach. — Ale tylko ty wiesz, do czego on jest zdolny.

— Reivich nie zabija byle kogo — stwierdziłem.

— Nie zapominaj, że Dominika łatwo sobie przysparzała wrogów — zauważyła Zebra. — Nie była mistrzem dyskrecji. Reivich mógł ją zabić, bo za dużo o nim gadała.

— Ale wiemy, że nie ma go w mieście — powiedziałem. — Jest w orbitalnym habitacie zwanym Azyl. Zgadza się, Quirrenbach?

— O ile wiem, tak.

Nie było śladu Voronoffa, ale tego wcale nie oczekiwaliśmy: gdy go puściliśmy, nie spodziewałem się, że zostanie na miejscu. I tak nie miało to znaczenia. Voronoff odgrywał w całej sprawie rolę przypadkową i jeśli kiedykolwiek musiałbym się z nim porozumieć, łatwo mógłbym znaleźć tego powszechnie znanego człowieka.

Namiot Dominiki wyglądał tak, jak go zapamiętałem. Rozstawiony pośrodku bazaru, miał opuszczone boki. W pobliżu nie widziałem klientów, nic jednak nie sugerowało, że doszło tu do morderstwa. Małego pomocnika nie zauważyłem — nikogo nie naganiał, ale nawet to nie wzbudzało podejrzeń na tym ospałym teraz bazarze. Chyba nie było dziś żadnych przylotów i nie napływali chętni do usunięcia implantów.

Pransky czekał przy drzwiach, spoglądając przez dziurkę w materiale.

— Nie śpieszyliście się za bardzo. — Ponurym wzrokiem spojrzał na Chanterelle, Quirrenbacha i na mnie. Oczy mu się natychmiast rozszerzyły. — No, no, prawdziwa grupa myśliwska.

— Wpuść nas — poleciła Zebra.

Pransky otworzył drzwi. Weszliśmy do pokoju recepcyjnego, gdzie kiedyś czekałem na Quirrenbacha.

— Uprzedzam was, że wszystko jest tak, jak to zastałem — powiedział cicho. — Widok niemiły.

— Gdzie jej dzieciak? — spytałem.

— Jej dzieciak? — powiedział, jakbym użył słowa z zapomnianego miejskiego żargonu.

— Tom, jej pomocnik. Musi tu być gdzieś w pobliżu. Mógł coś widzieć. Może mu grozić niebezpieczeństwo.

Pransky klasnął językiem.

— Nie widziałem żadnego „dzieciaka”. Miałem inne rzeczy na głowie. Ten, kto to zrobił… — Urwał, ale wyobraziłem sobie, co w tej chwili myśli.

— To nikt z miejscowych speców — stwierdziła Zebra. — Nikt z miejscowych nie zlikwidowałby takiego skarbu jak Dominika.

— Powiedziałaś, że ludzie, którzy mnie gonili, nie byli stąd.

— Jacy ludzie? — spytała Chanterelle.

— Mężczyzna i kobieta — odparła Zebra. — Przyszli do Dominki i usiłowali namierzyć Tannera. Dziwna para, na pewno nie z miasta.

— Sądzisz, że wrócili i zabili Dominikę? — spytałem.

— Umieszczam ich na początku listy podejrzanych. A ty, Tanner, nie masz żadnych sugestii?

Wzruszyłem ramionami.

— Najwyraźniej jestem osobą popularną. Pransky zakasłał.

— Chyba powinniśmy… — Szarą ręką wskazał wewnętrzną komorę namiotu.

Weszli do pomieszczenia, gdzie Dominika przeprowadzała operacje.

Kobieta unosiła się na wznak pół metra nad fotelem chirurgicznym, górną połową ciała zawieszona w uprzęży, przyczepionej do poruszanego parą teleskopowego wysięgnika. Układ pneumatyczny nadal syczał, strużki pary mknęły w górę. Potężny biust kobiety przeważył i biodra znalazły się wyżej od ramion. U osoby szczuplejszej głowa by się przechyliła, ale u Dominiki zwały tłuszczu wokół karku utrzymywały twarz w poziomie; szeroko otwarte oczy patrzyły prosto w sufit, a usta były rozchylone.

Ciało grubaski pokrywały węże.

Największe z nich były martwe; opasywały kobietę niczym wzorzyste szale. Nieruchome zwłoki z rozpłatanymi brzuchami zwisały aż do fotela, malując na nim krwawe wstążki. Mniejsze węże nadal żyły, zwinięte na brzuchu ofiary i na fotelu. Prawie się nie ruszały, gdy podszedłem do nich z najwyższą ostrożnością.

Wspomniałem sprzedawcę wężów w Mierzwie. Tam je kupiono i dodano jako element kompozycji całej sceny.

— Mówiłem, że to straszne. — Głos Pransky’ego przeciął nasze milczenie. — Widziałem okropne rzeczy w swoim życiu, ale to…

— W tym tkwi metoda — odparłem cicho. — Nie jest to tak szaleńcze, jak się wydaje.

— Chyba zwariowałeś — rzekł Pransky, który bez wątpienia wyraził to, co czuli inni. Nie mogłem mieć do nich pretensji, ale wiedziałem, że mam rację.

— Jaka metoda? — spytała Zebra.

— Przesłanie. — Obszedłem wiszące ciało, by lepiej się przyjrzeć twarzy zmarłej. — Coś w rodzaju wizytówki. Wiadomość, konkretnie dla mnie.

Dotknąłem twarzy Dominiki — głowa lekko się obróciła i wszyscy mogli zobaczyć równą dziurę wyborowaną pośrodku czoła. Wyartykułowałem po raz pierwszy to, co uważałem za prawdę:

— Bo tego dokonał Tanner Mirabel.


* * *

Wtedy już od dawna przestałem rejestrować upływ czasu (jaki to miało sens, gdy było się nieśmiertelnym?) i sfałszowałem archiwa statku, by ukryć szczegóły dotyczące mojej przeszłości, ale gdzieś w okolicach swoich sześćdziesiątych urodzin wiedziałem, że nadszedł czas na mój ruch. Wybór momentu nie należał do mnie — został wymuszony przez mechanikę naszej podróży kosmicznej — ale gdybym chciał, mogłem to odroczyć, chwilowo zarzucając plany, które zajmowały mi umysł przez pół życia. Poczyniłem staranne przygotowania i gdybym zrezygnował ze swych projektów, nikt by się o nich nie dowiedział.

Przez chwilę napawałem się przyjemnością balansowania między dwiema sprzecznymi wersjami: pierwsza — ja triumfuję; druga — poddaję się posłusznie ogólnemu dobru Flotylli, nawet gdyby to miało oznaczać trudności dla mego własnego ludu. Przez ułamek sekundy wahałem się.

— Gotowi! — powiedział stary kapitan Armesto z „Brazylii”. — Napęd hamujący, zapłon za dwadzieścia sekund.

— Zgoda — odparłem z wysokości fotela dowódcy na mostku. Z maleńkim przesunięciem czasowym to samo powiedziały dwa inne głosy: kapitanowie „Bagdadu” i „Palestyny”.

Koniec Podróży był blisko przed nami, jego gwiazda — jaśniejsza z pary 61 Cygni — świeciła w nocy jak krwawa latarnia. Wbrew szansom, wbrew wszelkim spekulacjom, Flotylli udało się pokonać przestrzeń międzygwiezdną. Jeden statek został wprawdzie zniszczony, ale wcale nie mąciło to zwycięstwa. Ci, którzy wystrzelili statki, spodziewali się strat. Oczywiście straty nie ograniczały się tylko do tego jednego statku. Wielu uśpionych momio nigdy nie miało zobaczyć celu podróży. Ale to też uwzględniono.

A więc triumf.

Jednak przeprawa jeszcze się nie skończyła. Flotylla nadal miała prędkość podróżną. Należało pokonać dystans maleńki, lecz najistotniejszy dla całej ekspedycji. Jednego nie przewidziano: że w przedsięwzięciu zapanuje aż taka niezgoda.

— Dziesięć sekund — powiedział Armesto. — Życzę powodzenia nam wszystkim. Powodzenia i szerokiej drogi. Teraz zacznie się cholerny wyścig łeb w łeb.

Nie aż taki łeb w łeb, jak ci się wydaje, pomyślałem.

Mijały odliczane sekundy i nagle — niemal jednocześnie — w ciemności rozbłysły trzy słońca tam, gdzie przed chwilą były tylko gwiazdy. Po raz pierwszy od półtora wieku silniki Flotylli znów się włączyły, pożerały materię i antymaterię i wyrzucały czystą energię, spowalniając statki, lecące dotychczas ośmioma procentami prędkości światła.

Gdybym podjął inną decyzję, słyszałbym teraz, jak trzeszczy wielki szkielet „Santiago”, dostosowując się do naprężeń hamowania. Spalanie dawałoby o sobie znać niskim, odległym dudnieniem, które raczej odczuwalibyśmy niż słyszeli — mimo wszystko było to wrażenie ekscytujące. Ale już podjąłem decyzję, więc nic się nie działo.

— Przyrządy pokazują prawidłowe spalanie… — mówił kapitan Armesto, ale komunikat zakończył z wahaniem w głosie. — „Santiago”, nie mamy sygnałów, że zainicjowaliście u siebie spalanie. Jakieś trudności techniczne, Sky?

— Nie — odparłem spokojnie, rzeczowo. — W tej chwili nie ma żadnych trudności.

— Więc dlaczego nie rozpoczęliście spalania?! — To bardziej był okrzyk oburzenia niż pytanie.

— Bo nie zamierzamy tego robić. — Uśmiechnąłem się do siebie. Kot wyszedł z worka. Na rozstajach dróg została wybrana jedna wersja przyszłości, a druga odrzucona. — Wybacz, kapitanie, ale postanowiliśmy nieco dłużej pozostać w trybie podróży.

— To szaleństwo! — Przysiągłbym, że słyszę, jak fontanna śliny Armesta pada na mikrofon. — Mamy informacje wywiadowcze, Haussmann. Bardzo dobre. Doskonale wiemy, że nie wprowadziłeś żadnych modyfikacji silników, jakich i my byśmy nie wprowadzili. W żaden sposób nie zdołasz dotrzeć do Końca Podróży wcześniej od nas. Musisz teraz zainicjować spalanie i lecieć z nami…

Bawiłem się podłokietnikiem fotela.

— Bo co?

— Bo my…

— Nic nie zrobicie. Wszyscy wiemy, że przestawienie silników, gdy spalają antymaterię, skończy się tragicznie. — To była prawda. Silniki były bardzo niestabilne, skonstruowane tak, by do końca spalić substrat reakcji dostarczany z zasobnika magnetycznego. Spece od silników mieli własne określenie magneto-hydrodynamicznej niestabilności, która uniemożliwiała odcięcie dopływu bez wycieku. Najważniejsze były jednak konsekwencje tego zjawiska: paliwo do fazy hamowania musiało być przechowywane w zupełnie innym zasobniku niż paliwo do przyśpieszania statku do prędkości podróży. Teraz, gdy trzy tamte statki zainicjowały spalanie, musiały kontynuować ten proces.

Ale odmawiając pójścia w ich ślady, zawiodłem zaufanie.

— Tu Zamudio z „Palestyny” — odezwał się ktoś inny. — Mamy stabilny przepływ, wszystkie wskaźniki zielone… spróbujemy dokonać wyłączenia śródreakcyjnego, nim Haussmann nas za bardzo wyprzedzi. Nigdy już nie nadarzy się taka dobra okazja.

— Na litość boską, nie rób tego! — rzekł Armesto. — Nasze symulacje pokazują, że wyłączenie to tylko trzydzieści procent szans prze…

— Nasze symulacje dają więcej… odrobinę więcej.

— Powstrzymaj się, proszę, Zamudio. Przesyłamy ci dane techniczne. Nie rób żadnego ruchu przed ich przejrzeniem.

Przez godzinę dyskutowali, przesyłali sobie nawzajem symulacje, sprzeczali się co do interpretacji. Sądzili, że prowadzą rozmowę zupełnie prywatnie, ale moi agenci już dawno temu umieścili podsłuch w ich statkach — zresztą tamci też zapluskwili mój statek. Z rozbawieniem wyławiałem w ich sporze coraz więcej gorączkowej urazy. To poważna sprawa zaryzykować wybuch antymaterii po półtora wieku podróży. W normalnych warunkach dyskusja trwałaby miesiące, a nawet lata, ważąc małe zyski z ewentualnymi ofiarami śmiertelnymi. Cały czas jednak zwalniali, „Santiago” tymczasem triumfalnie pędził naprzód i każda sekunda zwłoki z ich strony zwiększała dystans.

— Już wszystko omówiliśmy. Zaczynamy wyłączanie — oznajmił Zamudio.

— Nie rób tego — prosił Armesto. — Zastanówmy się jeszcze przez jeden dzień.

— A ten drań wysunie się przed nas? Już zdecydowaliśmy się na wyłączenie. — Zamudio rzeczowym tonem podawał odczyty stanu. — Wygaszanie napędu za pięć sekund… topologia butli stabilna… zmniejszanie przepływu paliwa… trzy… dwa… jeden.

Potem nastąpił ryk zakłóceń. Jedno z nowych słońc zamieniło się nagle w nową plamę, jaśniejszą od swego brata. Biała róża o fioletowych brzegach, przechodzących w czerń. Bez słowa podziwiałem ten ogień piekielny. W mgnieniu oka zniknął statek, w taki sam sposób jak „Islamabad”. Białe światło miało w sobie coś oczyszczającego, niemal świętego. Obserwowałem, jak przygasa. Na mój statek powiał oddech gorących jonów, duch tego, czym była „Palestyna”, i przez chwilę displeje na mostku dygotały, wykazywały zakłócenia, ale statki Flotylli leciały teraz tak daleko od siebie, że śmierć jednego nie czyniła szkody innym. Gdy powróciła łączność, usłyszałem głos Armesta.

— Haussmann, draniu, ty to zrobiłeś.

— Bo was przechytrzyłem?

— Bo nas okłamałeś, ty gówniany łobuzie! — Poznałem głos Omdurmana. — Tytus był od ciebie milion razy bardziej wartościowy… znałem twojego ojca. W porównaniu z nim jesteś zerem. Niczym. A wiesz, co jest najgorsze? Że zabiłeś również własnych ludzi.

— Nie sądzę, żebym był aż tak głupi — odparłem.

— Nie licz na to — powiedział Armesto. — Mam dobry wywiad, Haussmann, i znam twój statek jak swój własny.

— My też mamy wywiad — rzekł Omdurman — i wiemy, że nie masz w zanadrzu żadnych sztuczek. Albo musisz zacząć hamowanie, albo przelecisz za daleko od celu. Utkniesz w przestrzeni międzygwiezdnej.

— Nic takiego się nie stanie — odparłem.

Nie planowałem tego, ale czasami trzeba porzucić literę precyzyjnych planów i trzymać się ogólnych wytycznych; słuchać symfonii w całości, a nie pojedynczych dźwięków. Mój fotel dowódcy został — z pomocą Norquinco — zmodyfikowany. Odchyliłem wieczko osadzone w czarnym skórzanym podłokietniku i rozwinąłem płaską konsolę z mnóstwem guzików. Umieściłem ją na kolanach. Palcami ślizgałem się po macierzy przycisków; wywołałem plan — kaktusopodobny schemat osi statku, pokazujący spaczy i ich stan.

Przez lata pracowicie oddzielałem ziarno od plew.

Zrobiłem wszystko, by jak najwięcej zmarłych zostało zgromadzonych w pierścieniach spalni wzdłuż osi. Początkowo była to ciężka praca, gdyż spacze umierali przypadkowo, nie tak, jak przewidywał mój starannie ułożony plan. Potem jednak wystarczyło, że zechciałem, by pewni momios umarli, a oni umierali jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Oczywiście potrzebne były rytuały, by magia prawidłowo działała. Musiałem ich odwiedzić, dotknąć kaset. Czasami — choć miałem wrażenie, że robię to nieświadomie — dokonywałem małych modyfikacji w systemach podtrzymywania życia. Nie czyniłem im umyślnie krzywdy, ale w sposób, którego nigdy do końca nie zgłębiłem, moje ręczne nastawy zawsze wystarczały do osiągnięcia celu. To rzeczywiście była magia.

I oddała mi wielką przysługę. Teraz umarli byli zupełnie oddzieleni od żywych. Cały rząd pierścieni — szesnaście, zawierających sto sześćdziesiąt kaset — był zajęty wyłącznie przez martwych. Pół kolejnego rzędu — znów osiem, sześć trupów. Jedna czwarta wszystkich spaczy nie żyła.

Wklepałem ciąg poleceń, które od dawna były w pamięci. Norquinco wbudował mi te komendy podczas lat tajnej pracy. Z mojej strony to był genialny pomysł, by wciągnąć go do projektu. Podręczniki techniczne głosiły, a eksperci potwierdzali, że to, co zamierzałem zrobić, nie było możliwe ze względu na całą masę zabezpieczeń. Przez lata, gdy Norquinco powoli awansował w hierarchii zespołów inspekcyjnych, prowadził równocześnie tajne prace i znalazł sprytne obejścia pozornie szczelnych zabezpieczeń.

Równocześnie nabierał pewności siebie. Początkowo zaskoczyła mnie ta przemiana, ale wreszcie zrozumiałem, że było to nieuniknione, gdy Norquinco zdobył mocną pozycję w brygadzie inspekcyjnej. Musiał działać wśród ludzi, a nie w sztucznej samotności, jak miał w zwyczaju. Gdy zdobywał w zespole wyższe pozycje, niepokojąco łatwo się do nich przystosowywał. Nie musiałem już wpływać na jego dalszy awans.

Ale nigdy mu nie przebaczyłem zdrady na „Caleuche”.

Podczas naszych rzadkich spotkań zauważałem u niego coraz większą butę. Początkowo nie miało to znaczenia. Prace postępowały żwawo, Norquinco zdawał mi szczegółowe sprawozdania ze sforsowania kolejnych zabezpieczeń. Prosiłem go o dowody, że zadania rzeczywiście zostały wykonane, i zawsze je otrzymywałem. Nie miałem wątpliwości, że dzieło zostanie ukończone w terminie.

Pojawiła się jednak trudność.

Cztery miesiące wcześniej, gdy Norquinco przeszedł ostatnią warstwę zabezpieczeń, prace zostały w zasadzie ukończone. I wtedy zrozumiałem, dlaczego był taki posłuszny.

— Mam dla ciebie propozycję — powiedział. Rozmawialiśmy w cztery oczy, podczas objazdu inspekcyjnego. — Techniczny termin brzmiałby: szantaż.

— Chyba nie mówisz poważnie.

Byliśmy sami w tunelu, niedaleko węzła siódmego.

— Przeciwnie, Sky, jestem bardzo poważny. Powinieneś się już zorientować.

— Rozumiem. — Spojrzałem w korytarz. Wydawało mi się, że w oddali widzę pulsujące pomarańczowe światełko. — A czego dokładnie chcesz?

— Wpływów. Brygada inspekcyjna mi nie wystarcza. To ślepy zaułek dla komputerowych maniaków. Praca techniczna już mnie nie interesuje. Byłem na statku obcych. To zmieniło moje oczekiwania. Chcę zajmować się czymś ambitniejszym. Na pokładzie „Caleuche” obiecywałeś mi cuda. Pamiętam. Teraz domagam się tej władzy i odpowiedzialności.

Starannie dobierałem słowa:

— Norquinco, istnieje przepaść między łamaniem programów komputerowych a dowodzeniem statkiem.

— Nie traktuj mnie z góry, ty arogancki draniu. Zdaję sobie z tego sprawę i właśnie dlatego chcę zadań ambitniejszych. Nie zależy mi na twojej funkcji. Niech działa tu prawo naturalnego następstwa. Domagam się pozycji starszego oficera, jeden szczebel niżej od ciebie by mnie zadowolił. Synekurka z dobrymi perspektywami po wylądowaniu. Na Końcu Podróży wykroję sobie, jak sądzę, małe ksiąstewko.

— Jak sądzę, Norquinco, sięgasz ponad siebie.

— Ponad siebie? Oczywiście, że tak. Inaczej ten cały szantaż byłby niepotrzebny.

Pomarańczowe światełko w korytarzu zbliżało się, słychać było również słaby turkot.

— Norquinco, zainstalowanie cię w brygadzie inspekcyjnej to jedno — miałeś odpowiednie przygotowanie — ale nie mogę cię wprowadzić na stanowisko oficera, bez względu na to, jakich użyję wpływów.

— To nie moja sprawa. Zawsze mi powtarzasz, jaki jesteś mądry. Teraz, Sky, musisz tylko wykorzystać swoją mądrość i umiejętności, ocenić sytuację i umożliwić mi przywdzianie munduru.

— Niektóre rzeczy są po prostu niemożliwe.

— Nie dla ciebie, Sky. Nie dla ciebie. A może chcesz mi sprawić zawód?

— Jeśli mi się nie uda…

— To wszyscy dowiedzą się, jakie masz plany w stosunku do spaczy. No i o tym, co przydarzyło się Ramirezowi. Czy Balcazarowi, skoro już wspominamy tamte sprawy. Nie mówiąc o larwie.

— Ty też jesteś w to wmieszany.

— Powiem, że tylko wypełniałem rozkazy. I dopiero niedawno zorientowałem się, do czego zmierzasz.

— Cały czas wiedziałeś.

— Ale inni nie muszą w to wierzyć.

Już miałem odpowiedzieć, ale hałas zbliżającego się pociągu zmusiłby mnie do podniesienia głosu. W naszą stronę sunął po szynie zestaw wagoników, powracających z sektora napędu. Obaj cofnęliśmy się i weszliśmy do najbliższej niszy, gdzie należało przeczekać, aż cały skład nas minie. Pociągi, jak wiele urządzeń na „Santiago”, były stare i niestarannie konserwowane. Działały, ale wymontowano z nich wiele mniej istotnych części, by zastosować je w innym sprzęcie. Nie naprawiano też zepsutych komponentów.

Staliśmy w milczeniu. Pociąg zbliżał się, wypełniał cały prześwit korytarza, z wyjątkiem wąskich szczelin przy ścianach. Zastanawiałem się, co w tym momencie chodzi po głowie Norquinco. Czy naprawdę uważa, że serio potraktuję jego szantaż?

Gdy wagoniki miały do nas trzy, cztery metry, pchnąłem Norquinco — padł jak długi na szynę.

Widziałem, jak pociąg uderzył w jego ciało; potem zniknęło mi z oczu. Po dłuższej chwili pociąg zwolnił; powinien się od razu zatrzymać, gdy odkrył przeszkodę, ale to zabezpieczenie już zapewne od wielu lat nie funkcjonowało.

Rozległo się buczenie pracującego silnika i rozszedł się zapach ozonu.

Wydostałem się z niszy; gdyby pociąg jechał, byłoby to niemożliwe, ale teraz przecisnąłem się obok wagoników. Miałem nadzieję, że moje ruchy nie spowodują ponownego uruchomienia składu, bo zostałbym zgnieciony.

Dotarłem do czoła pociągu, spodziewając się, że pod wagonem zobaczę zmiażdżone szczątki Norquinco. Ale on leżał obok szyny, a rozbita skrzynka z narzędziami utkwiła pod wagonem.

Uklęknąłem, by go obejrzeć. Otrzymał uderzenie prosto w głowę, skórę miał rozerwaną, krew się lała, ale czaszka była chyba cała. Oddychał, choć stracił przytomność.

Wpadłem na pewien pomysł. Norquinco mi zawadzał. I tak musiał kiedyś umrzeć — prawdopodobnie dość szybko — ale mój pomysł wydał mi się bardzo kuszący, romantyczny, choć niebezpieczny. Potrzebowałem przynajmniej trzydziestu minut. Opóźnienie pociągu zostanie zauważone. Ale czy ktoś od razu zadziała? Wątpliwe. Transport często zawodził. Uśmiechnąłem się — zostałem władcą miniaturowego państwa, ale nie udało mi się zorganizować punktualnej kolei.

Upewniwszy się, że skrzynka blokuje szyny, podniosłem Norquinco i zaciągnąłem go w górę do szóstego węzła. Nie było to łatwe, choć jako sześćdziesięciolatek miałem krzepę trzydziestolatka, a Norquinco stracił już młodzieńcze gabaryty.

W tym węźle znajdowało się sześć pierścieni spalnych — sześćdziesięciu spaczy, niektórzy martwi. Usiłowałem sobie przypomnieć ich wiek i płeć. Z pewnością któryś z nich ma około sześćdziesiątki i mógłby uchodzić fizycznie za Norquinco, zwłaszcza jeśli po ponownym wyreżyserowaniu kolejowego dramatu głowa denata zostanie całkowicie zmiażdżona.

Mozolnie dobrnąłem do powłoki statku. Spocony, bez tchu, dotarłem do koi z najodpowiedniejszym kandydatem. Norquinco nie odzyskał przytomności. Na panelu sterującym kasety włączyłem funkcję rozmrażania, które powinno trwać kilka godzin, ale teraz nie zależało mi na ograniczeniu uszkodzeń komórek. Nikt nie będzie przeprowadzał sekcji zwłok znalezionych pod pociągiem. A któżby podejrzewał, że podmieniłem ciała?

Odezwała się moja bransoleta łączności:

— Słucham?

— Kapitanie, mamy sygnał o kłopotach technicznych pociągu w osi, przy szóstym węźle. Wysłać zespół remontowy?

— Nie ma potrzeby — odparłem. — Jestem w pobliżu. Sam sprawdzę.

— Na pewno?

— Tak. Nie ma sensu marnować sił.

Gdy pasażer się ogrzał — choć mózg był martwy — wyjąłem go z kasety. Tak, budową przypominał Norquinco, miał taki sam kolor włosów i karnację. O ile wiedziałem, Norquinco nie był z nikim związany uczuciowo, a nawet jeśli był… cóż, po wypadku nawet zakochana osoba go nie rozpozna.

Włożyłem Norquinco do kasety. Oddychał, ze dwa razy nawet jęknął, ale ponownie popadł w omdlenie. Rozebrałem go do naga i rozmieściłem na ciele sieć biomonitorów. Styki przywarły do skóry, automatycznie się dostosowały, niektóre sondy zaczęły podążać do organów wewnętrznych.

Na osłonie kasety rozbłysły zielone lampki — znak, że jednostka przyjęła ciało. Pokrywa się zamknęła.

Popatrzyłem na panel stanu: sen był zaprogramowany jeszcze na cztery lata; wtedy „Santiago” miał dotrzeć do orbity wokół Końca Podróży, spacze mieli zostać ogrzani i wejść do nowego Edenu.

Cztery lata — to odpowiadało również moim planom.

Przygotowałem się do transportu chłodnego ciała do tunelu. Przedtem jednak musiałem je ubrać w odzież Norquinco.

Gdy dotarłem na miejsce, złożyłem mężczyznę dziesięć metrów przed pociągiem, nadal zablokowanym przez skrzynkę. Powietrze wypełniał swąd palącego się twornika. W szafce narzędziowej w niszy znalazłem ciężki klucz z długą rączką i za jego pomocą zmieniłem twarz mężczyzny w nierozpoznawalną miazgę. Kości czaszki chrupały przy tym jak rozbijana laka. Potem wytrąciłem spod wagonika blokującą skrzynkę z narzędziami.

Uwolniony pociąg ruszył, od razu nabierając prędkości. Musiałem uciekać, by mnie nie zgniótł. Przeskoczyłem nad trupem i cofnąłem się do wnęki. Zafascynowany, obserwowałem, jak wagoniki suną coraz szybciej. Uderzyły w zwłoki i maglując je, pchały przed sobą.

Po chwili nieco dalej w korytarzu kolejka stanęła.

Przecisnąłem się za wagonikami. Pół godziny temu, gdy sprawdzałem, co stało się z Norquinco, spotkało mnie rozczarowanie. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Tym razem pociąg wykonał godną uznania pracę. Zatrzymała go nie zgnieciona skrzynka, lecz ospały system bezpieczeństwa… niestety, za późno, by uratować pasażera.

Odchyliłem mankiet i powiedziałem do bransolety:

— Tu Sky Haussmann. Wypadek. Straszny, straszny wypadek.


* * *

To wszystko wydarzyło się cztery miesiące temu. Godne pożałowania zakończenie naszej znajomości, ale w końcu okazało się, że Norquinco mnie nie zawiódł. Za chwilę miałem się o tym przekonać.

Główny ekran podawał widok osi „Santiago” z wysokości czterech metrów nad kadłubem. Znakomicie przedstawiona perspektywa, która wzbudziłaby zachwyt renesansowych malarzy. Szesnaście pierścieni-spalni z martwymi ciałami, widocznych w skrócie, miało kształt eliptyczny.

Teraz pierwszy, najbliższy, ruszył, pchnięty serią rozmieszczonych koncentrycznie ładunków wybuchowych. Odłączył się od kadłuba i leniwie podryfował, przechylając się na bok. Przewody łączące go ze statkiem naprężyły się, wreszcie pękły i smagnęły jak batem. Zamrożone gazy wybuchały z kilku rur chmurami kryształów. Gdzieś odezwał się alarm. Ledwo go słyszałem, ale sygnał musiał wywołać konsternację wśród załogi.

Za pierwszym pierścieniem oderwał się drugi. Trzeci zadrgał i obluzował się w zaczepach. I tak dalej, wzdłuż osi. Dobrze to przygotowałem. Początkowo chciałem, by we wszystkich pierścieniach ładunki wybuchły jednocześnie, by oddzielenie przebiegło w gładkich, równoległych liniach. Nie byłoby w tym jednak zamysłu estetycznego. Dlatego zdecydowałem się na odłączanie etapami. Teraz pierścienie szły jeden za drugim, jakby powodowane ukrytym w nich instynktem migracyjnym.

— Widzisz, co robię? — spytałem.

— Widzę i czuję obrzydzenie — odparł tamten kapitan.

— Ty głupcze, to trupy! Jaka to dla nich różnica, czy mają pogrzeb w kosmosie, czy zawieziemy je do Końca Podróży?

— To istoty ludzkie. Zasługują na godne traktowanie, nawet po śmierci. Nie możesz ich wyrzucić za burtę.

— Och, mogę i właśnie to robię. Poza tym nie chodzi o spaczy. Ich masa jest niczym w porównaniu z masą towarzyszących urządzeń. Teraz mamy nad wami prawdziwą przewagę. Dlatego dłużej od was możemy pozostawać w trybie podróży.

— Haussmann, jedna czwarta spaczy niewiele ci da. — Kapitan najwyraźniej się przygotował. Wyniki jego obliczeń musiały być zbliżone do moich. — O ile wcześniej znajdziesz się na orbicie wokół Końca Podróży? Najwyżej o kilka tygodni.

— To wystarczy — odparłem. — Wybierzemy najlepsze miejsca, ludzie tam wylądują i zajmą tereny.

— Jeśli ci ktoś zostanie. Zabiłeś wielu z tamtych, prawda Haussmann? Wiemy, jakie straty mogą wystąpić — nie większe od naszych. Wywiad pracuje. My straciliśmy stu dwudziestu spaczy. Podobnie inne statki. A ty się nie troszczyłeś. Spowodowałeś, że umarli?

— Głupstwa mówisz. Jeśli by mi zależało, żeby umarli, mogłem zabić ich więcej.

— I zasiedlić planetę kilkorgiem ludzi? Nie słyszałeś o prawach genetyki? O kazirodztwie?

Już miałem mu wyjaśnić, że wziąłem to pod uwagę, ale po co wprowadzać go w moje plany? Jeśli ma tak doskonały wywiad, niech niucha sam.

— Będę się martwił po dotarciu na miejsce — odparłem.


* * *

To dzięki kapitanowi Zamudio inni uzyskali czasową przewagę, choć odbyło się to w sposób przez niego chyba niezamierzony. Sądził, że ma spore szanse stłumienia przepływu antymaterii, bo przecież inaczej nie próbowałby zatrzymać silnika.

Eksplozja — silna i promiennie biała — dorównała eksplozji „Islamabadu”, tak jak ją zapamiętałem, wtedy w przedszkolu.

Jednak następnego dnia stało się coś nieoczekiwanego.

Tuż przed eksplozją statek kapitana Zamudio transmitował dane techniczne do swych dwóch sprzymierzeńców, również zmuszonych do poruszania się z opóźnieniem, co Zamudio bez powodzenia próbował zmienić. Domyślałem się przebiegu wydarzeń, choć nie miałem bezpośredniego dostępu do przekazywanych informacji. To była kolejna dziwna sprawa. Pozostałe statki zjednoczyły się przeciwko mnie. W zasadzie nie przewidziałem tego, choć, oceniając to w retrospekcji, powinienem. Dostarczyłem tym draniom wspólnego wroga. W pewnym sensie zasługuję na uznanie: ja jeden wzbudziłem w pozostałych kapitanach taki strach, że woleli się sprzysiąc mimo wzajemnych animozji.

I oto Zamudio wydostawał się z grobu.

— Jego dane techniczne były bardziej przydatne, niż mu się wydawało — oznajmił Armesto.

— Nie przydały się samemu Zamudio — odparłem.

Teraz występowało zauważalne przesunięcie ku czerwieni między moim statkiem a tamtymi dwoma, które, hamując, zostawały w tyle. Oprogramowanie radziło sobie bez trudności ze zniekształceniami, pojawiało się jedynie coraz większe opóźnienie.

— Ale poświęcając się, dał nam coś niezwykle cennego — powiedział Armesto. — Chcesz, żebym ci wyjaśnił?

— Jeśli masz na to ochotę… — Starałem się przekonująco zagrać znudzonego.

Nie byłem jednak znudzony — byłem przestraszony.

Armesto powiedział mi, że aż do ostatniej nanosekundy przed wybuchem z „Palestyny” napływały dane techniczne na temat tego, jak usiłowano zamknąć dopływ antymaterii. Wiadomo było, że procedura niemal na pewno musi zakończyć się tragicznie, ale dotychczas nie wyjaśniono, na czym dokładnie polegają symptomy uszkodzenia; obserwowano to tylko w symulacjach komputerowych. Przypuszczano nawet, że gdyby się dostatecznie dobrze rozumiało mechanizm awarii, można by było jej przeciwdziałać subtelnym regulowaniem przepływu paliwa. Nie można było jednak przeprowadzić wcześniejszych testów. Teraz jednak taki „test” został dla nich przeprowadzony. Parametry ze statku przestały napływać tuż po tym, jak zaczęły się pojawiać symptomy awarii, ale i tak otrzymano dane bliższe stanu niestabilności, niż dałoby się je uzyskać podczas starannie zabezpieczonych testów laboratoryjnych czy w symulacjach komputerowych.

Wiele się z tego nauczyli.

Liczby dostarczyły dość informacji, by wysnuć wnioski na temat ewolucji symptomów awarii, a po wprowadzeniu ich do pokładowych programów symulacyjnych otrzymywało się wskazówki, jaką strategię przyjąć, by zapobiec nierównowadze. Jeśli lekko zmodyfikowałoby się topologię butli magnetycznej, to wtrysk mógł być zdławiony bez ryzyka przepływu wstecznego zwykłej materii czy wycieku antymaterii. Mimo to nadal cały proces był piekielnie ryzykowny.

To ich jednak nie powstrzymało.

Leciałem przed „Brazylią” i „Bagdadem” — oba tamte statki przekręciły się, silniki miały teraz z przodu, w trybie hamowania. Widziałem, jak za „Santiago” jasne żagwie antymaterii robią dziurki w lekko poczerwienionej półkuli nieba, niczym para gorących niebieskich bliźniaczych słońc. Promienie silników dwóch hamujących statków mogły być użyte jako broń przeciwko mojemu statkowi — nie powinienem tego lekceważyć, ale ani Armesto, ani Omdurman nie mieliby dość zimnej krwi, by omieść „Santiago” żagwiami. Spór wiedli ze mną, a nie ze zdolnymi do życia kolonistami, których wiozłem. Ja też mógłbym włączyć silnik i nastawić dysze wylotowe na jeden ze statków; wówczas drugi na pewno uznałby to za zachętę do zniszczenia „Santiago”, bez liczenia się z pasażerami. Przeprowadziłem symulacje, które pokazały, że nim zdążyłbym przestawić płomienie, drugi statek zabiłby mnie, chrzcząc piekielnym ogniem.

Zła opcja… więc na razie musiałem tolerować dwóch wrogów, dopóki nie znajdę sposobu zniszczenia ich. Rozważałem różne opcje, gdy świecące za mną płomienie napędu obu statków zgasły w idealnej synchronizacji.

Wstrzymując oddech, czekałem na dwa kwiaty atomowego światła — to by oznaczało, że podczas odcinania dopływu nastąpiła awaria.

Nic podobnego się nie stało.

Armesto i Omdurman zdołali zdusić spalanie i teraz rozpędem lecieli za mną, ale — ponieważ przez pewien czas hamowali — z mniejszą prędkością.

Armesto skomunikował się ze mną:

— Widziałeś, Sky, co zrobiliśmy? Teraz sytuacja przedstawia się zupełnie inaczej.

— Wcale nie aż tak inaczej, jak sobie wyobrażasz.

— Nie żartuj! Wiesz, co to znaczy. Omdurman i ja potrafimy włączyć silniki na krótko, kiedy zechcemy. A ty nie potrafisz. I na tym polega nasza przewaga.

Przemyślałem to dokładniej.

— To nic nie zmienia — odparłem. — Nasze statki mają prawie tę samą względną masę spoczynkową jak wczoraj. Nadal musicie hamować, jeśli chcecie wejść na orbitę wokół 61 Cygnus A. Masa mojego statek jest mniejsza o masę odrzuconych pierścieni. To daje mi przewagę. Zostanę w trybie podróżnym do ostatniego dopuszczalnego momentu.

— Zapominasz o tym, że my również mamy zmarłych — rzekł Armesto.

— Za późno, żeby to się wam przydało. Lecicie wolniej ode mnie, a poza tym, jak powiedziałeś, macie ich mniej.

— Znajdziemy sposób. Haussmann, nie wyprzedzisz nas.

Spojrzałem na displeje dalekiego zasięgu: ukazywały powiększone kropki tamtych dwóch statków. Znów się przekręcały, powoli, lecz zdecydowanie. Teraz widziałem, jak kropki wyciągają się w cienkie linie, a potem znów kurczą do kropek.

Potem kropki otoczyła aureola promieniowania z dysz. Dwa statki podjęły pogoń za mną.

— To jeszcze nie koniec — stwierdził Armesto.


* * *

Następnego dnia obserwowałem, jak moduły z umarłymi odpływają od obu statków.

Dwadzieścia cztery godziny temu Armesto i Omdurman podjęli pogoń; pokazali, że potrafią sterować napędem w sposób, jakiego ja jeszcze nie znałem. Wyciągnęli korzyści z zagłady „Palestyny” i tysiąca kolonistów.

Teraz tamte dwa statki leciały w kierunku Końca Podróży z taką samą względną prędkością jak „Santiago”. Usiłowały pobić mnie moją własną bronią. Oczywiście sytuacja zawierała elementy nie do uniknięcia. Mój statek posiadał mniejszą od nich masę, musieli więc się jej pozbyć, jeśli chcieli poruszać się po tej samej co „Santiago” krzywej podróży-hamowania.

Musieli zatem wyrzucić umarłych w kosmos.

Zrobili to nieelegancko. Z dnia na dzień wykonali zadanie, nad którym Norquinco strawił prawie całe życie. Mieli jednak lepsze od niego warunki: nie musieli pracować w tajemnicy. Na „Brazylii” i „Bagdadzie” na pewno wszyscy zaangażowali się w pracę. Niemal im zazdrościłem. Łatwiej coś robić, gdy nie trzeba się kryć… ale o ileż mniej elegancko.

Powiększony displej pokazywał mi, jak moduły spalne odczepiają się od kadłubów bez ładu i składu, jak spadające jesienne liście. Mimo małej rozdzielczości obrazu mogłem przypuszczać, że na zewnątrz statków pełzają ludzie w skafandrach i używając narzędzi tnących oraz ładunków wybuchowych, odłączają pierścienie spaczy od kadłuba. Brutalna robota.

— I tak nie możesz wygrać — przesłałem do Armesta.

Raczył odpowiedzieć, choć wcześniej przypuszczałem, że przerwali połączenia radiowe.

— Mogę. I wygram.

— Sam mówiłeś, że masz mniej umarłych ode mnie. Nigdy dostatecznie nie zredukujesz masy.

— Znajdziemy jakiś sposób.

Potem domyśliłem się, o jaką strategię im chodziło. Statki były oddalone o dwa, trzy miesiące drogi od Końca Podróży. Niektórych kolonistów można było obudzić przed wyznaczonym terminem. Przy racjonowaniu zapasów ożywieni momios mogli wraz z resztą załogi przebywać na pokładzie, bądź w warunkach prawie niehumanitarnych. Dziesięciu obudzonych kolonistów pozwalało na odrzucenie jednego pierścienia i stosowną redukcję masy, a w efekcie na zastosowanie bardziej efektywnego profilu hamowania.

Zastosowali procedurę powolną i niebezpieczną, podczas której na pewno, z powodu nieoptymalnych warunków budzenia, stracą około dziesięciu procent kolonistów. Jednak mogą uzyskać wystarczającą redukcję masy.

Osiągną przynajmniej takie parametry jak „Santiago”, a może nawet przewagę.

— Wiem, co zamierzasz — przesłałem do Armesta.

— Wątpię — odparł stary kapitan.

Wkrótce przekonałem się, że ma rację. Początkowo chaotycznie odrzucali pierścienie; potem pozbywali się jednego co dziesięć godzin. Właśnie to przewidziałem: dziesięć godzin zajmuje odtajanie kolonisty. Każdy statek miał tylko paru ekspertów od ożywiania, więc musieli pracować po kolei.

— Nic ci nie pomoże — powiedziałem.

— Pomoże, Sky, pomoże.

Wtedy zrozumiałem, co muszę zrobić.

Загрузка...