DWADZIEŚCIA OSIEM

— Chciałeś kogoś zabić — powiedziała Chanterelle, kiedy jej linówka rozstawiła ramiona i wracała do domu, kołysząc się przez obwieszony latarniami polip Baldachimu. Mierzwa leżała poniżej, ciemna, jeśli nie liczyć cętek rozproszonych ognisk.

— Co takiego?

— Wyjąłeś pistolet z kieszeni, jakbyś chciał go użyć. Nie grożąc, jak pokazałeś go mnie, ale jakbyś chciał bez słowa nacisnąć spust, wpakować komuś kulę i odejść.

— Nie będę cię oszukiwał.

— Musisz coś mi powiedzieć. Twierdziłeś, że nie spodobałaby mi się prawda, gdyż skomplikowałaby sprawy. Są już dostatecznie skomplikowane. Jesteś gotów uchylić maski czy w dalszym ciągu kontynuujemy grę?

Odtwarzałem w głowie całe zdarzenie. Twarz należała do Argenta Reivicha i stał on zaledwie kilka metrów ode mnie na terenie publicznym.

Czy to możliwe, że widział mnie cały czas i był sprytniejszy, niż sądziłem? Jeśli mnie rozpoznał, mógł opuścić plac, gdy ja obchodziłem Matuzalema i nie zwracałem uwagi na ludzi, którzy właśnie wychodzili. Ale przypuszczenie, że Reivich cały czas zdawał sobie sprawę z mojej obecności, nasuwało szereg pytań znacznie bardziej niepokojących. Dlaczego tam został, jeśli mnie już zobaczył? I dlaczego spotkaliśmy się tak łatwo? Przecież akurat w tamtej chwili go nie szukałem; po prostu starałem się wyczuć teren, zanim przystąpię do zaciągania sieci. Jak gdyby tych pytań nie było dosyć, teraz, gdy przeglądałem wydarzenia klatka po klatce… chwila, gdy zobaczyłem Reivicha, i moment, kiedy zauważyłem, że go nie ma… uświadomiłem sobie, że zobaczyłem kogoś albo coś, ale mój umysł to pominął, uwagę musiałem skupić na bliskim zabójstwie.

Zobaczyłem drugą twarz za szybą — drugą znaną mi osobę, stojącą bardzo blisko Reivicha.

Usunęła znaki na skórze, ale struktura kości pozostała nienaruszona, a wyraz twarzy bardzo znajomy. Widziałem Zebrę.

— Czekam — powiedziała Chanterelle. — Jestem w stanie znieść tylko ograniczoną liczbę znaczących min, wiesz o tym.

— Przepraszam. To tylko… — Uśmiechnąłem się szeroko. — Sądziłem, że może ci się spodobam jako ja sam.

— Nie licz zbytnio na szczęście, Tanner. Kilka godzin temu celowałeś do mnie z pistoletu. Związki zaczynające się w ten sposób mają tendencję do psucia się.

— Zazwyczaj. Ale ty również celowałaś we mnie i twój pistolet był znacznie większy od mojego.

— Hmm, być może. — W jej głosie brakowało przekonania. — Ale jeśli mamy ciągnąć to dalej… — i interpretuj to sobie jak chcesz… — lepiej zacznij zwierzenia o tej twojej ciemnej i zagadkowej przeszłości. Nawet jeśli zawiera ona rzeczy, których raczej nie chciałbyś mi zdradzić.

— Och, jest ich całe mnóstwo, wierz mi.

— Więc zanim wrócimy do mnie, chcę wiedzieć, dlaczego ten człowiek miał umrzeć. I na twoim miejscu poważnie starałabym się mnie przekonać, że ten człowiek zasługuje na śmierć. Inaczej bardzo stracisz w moich oczach.

Wagonik skoczył i zakołysał się, ale ten ruch już prawie wcale nie przyprawiał mnie o mdłości.

— Zasługuje na śmierć — oznajmiłem. — Ale nie mogę powiedzieć, że to zły człowiek. Na jego miejscu zrobiłbym dokładnie to samo.

Tylko że ja zrobiłbym to profesjonalnie i nie zostawiłbym nikogo przy życiu.

— Hmm, zły początek, Tanner. Ale proszę, mów dalej.

Zamierzałem przedstawić Chanterelle oczyszczoną wersję swojej historii, ale szybko zorientowałem się, że nie istnieje żadna oczyszczona wersja. Opowiedziałem więc o dniach mojej żołnierki i o tym, w jaki sposób dostałem się w orbitę Cahuelli. Powiedziałem jej, że Cahuella był człowiekiem zarówno potężnym, jak i okrutnym, ale nie z gruntu złym, gdyż również był lojalny i nigdy nie zawiódł niczyjego zaufania. Szanowano go i usiłowano zasłużyć sobie na jego szacunek. Przypuszczam, że moje stosunki z Cahuellą miały jakiś element pierwotny: ten człowiek wymagał doskonałości we wszystkim wokół — w swoim otoczeniu; wyposażeniu, które kolekcjonował; w doborze seksualnych partnerów, takich jak Gitta. Wymagał również doskonałości od swoich pracowników. Uważałem się za świetnego żołnierza, ochroniarza, lennika, człowieka zbrojnego, zabójcę. Ale tylko Cahuella był absolutnym miernikiem doskonałości.

— Zły człowiek, ale nie potwór? — zapytała Chanterelle. — To wystarczyło, by dla niego pracować?

— Płacił też bardzo dobrze — powiedziałem.

— Najemny drań.

— Było coś jeszcze. Miałem dla niego wartość, gdyż posiadałem doświadczenie. Nie chciał tracić tej wiedzy, niepotrzebnie stawiać mnie w sytuacjach niebezpiecznych. Duża część mojej pracy miała więc charakter czysto doradczy — rzadko kiedy musiałem nosić broń. Mieliśmy od tego prawdziwych ochroniarzy. Młodsze, sprawniejsze i głupsze wersje mojej osoby.

— A jak w to wszystko wplątany jest człowiek, którego zobaczyłeś w Escherowskich Turniach?

— Nazywa się Argent Reivich. Kiedyś mieszkał na Skraju Nieba. Rodzina jest tam dobrze ustawiona.

— To również znane nazwisko w Baldachimie.

— Nie dziwi mnie to. Jeśli Reivich miał już tu powiązania, wyjaśniałoby to, w jaki sposób zdołał tak szybko przeniknąć do Baldachimu, kiedy ja mokłem w Mierzwie.

— Wybiegasz naprzód. Co sprowadziło tutaj Reivicha? I przede wszystkim, co sprowadziło tu ciebie?

Opowiedziałem jej, jak broń Cahuelli dostała się do niewłaściwych osób i jak te niewłaściwe osoby wykorzystały ją przeciwko rodzinie Reivicha; Reivich wyśledził pochodzenie tej broni i postanowił dokonać zemsty.

— To honorowo z jego strony, nie sądzisz?

— Nie o to mam do niego pretensję — powiedziałem. — Ale gdybym ja to robił, zagwarantowałbym, żeby zmarli wszyscy. To była jedna z jego pomyłek. Nie mogę mu tego wybaczyć.

— Nie możesz mu wybaczyć, że pozostawił cię przy życiu?

— To nie był akt miłosierdzia, Chanterelle. Wprost przeciwnie. Sukinsyn pragnął, bym cierpiał, bo zawiodłem Cahuellę.

— Przykro mi, ale logika tego wywodu wydaje mi się nieco zbyt pokrętna.

— On zabił żonę Cahuelli — kobietę, którą miałem chronić. Potem pozostawił przy życiu Cahuellę, Dieterlinga i mnie. Dieterling miał szczęście — wyglądał na martwego. Ale mnie i Cahuelli Reivich umyślnie nie dobił. Chciał, żeby Cahuella ukarał mnie za to, że dopuściłem do śmierci Gitty.

— I zrobił to?

— Zrobił co?

Odpowiedziała takim tonem, jakby rozmawiając ze mną, traciła cierpliwość:

— Czy Cahuella zrobił ci coś potem?

Pytanie pozornie proste. Nie, widocznie nie zrobił — bo Cahuella później umarł. Rany spowodowały w końcu śmierć, choć wtedy nie wydawały się szczególnie groźne.

Więc dlaczego tak trudno mi odpowiedzieć na pytanie Chanterelle? Dlaczego mój język potyka się na sprawach oczywistych, a głowę zaprząta mi zupełnie inny problem: wątpliwość, czy Cahuella rzeczywiście umarł?

— Nigdy do tego nie doszło — odpowiedziałem w końcu. — Ale musiałem żyć ze swoim wstydem. Chyba to samo w sobie okazało się karą.

— Ale to nie musiało wyglądać w ten sposób, przynajmniej z perspektywy Reivicha.

Przejeżdżaliśmy właśnie przez część Baldachimu, która przypominała zastygłą mapę pęcherzyków płucnych: kuleczki pączkujące bez końca, połączone ciemnymi nićmi czegoś podobnego do skoagulowanej krwi.

— A jak mogło to wyglądać? — spytałem.

— Może Reivich oszczędził cię, bo nie była to sprawa osobista. Wiedział, że jesteś tylko pracownikiem i że jego konflikt nie dotyczy ciebie, lecz Cahuelli.

— Niezły pomysł.

— Może słuszny. Nie przyszło ci do głowy, że wcale nie musisz go zabijać i że prawdopodobnie zawdzięczasz mu życie?

Ta linia dyskusji zaczynała mnie męczyć.

— Nie, nie przyszło, z prostej przyczyny, że nie ma to nic do rzeczy. Wszystko mi jedno, co Reivich o mnie myślał, gdy postanowił pozwolić mi żyć — czy uważał to za karę, czy za akt miłosierdzia. To nie ma żadnego znaczenia. Liczy się to, że zabił Gittę, a ja poprzysiągłem Cahuelli, że pomszczę jej śmierć.

— Pomszczę jej śmierć. — Uśmiechnęła się smętnie. — To tak wygodnie średniowieczne. Honor feudalny i więzy wierności. Przysięga lenna i zemsta. Czy ostatnio zaglądałeś do kalendarza, Tanner?

— Nawet nie udawaj, że coś z tego rozumiesz, Chanterelle. Gwałtownie pokręciła głową.

— Gdybym rozumiała, zaczęłabym się niepokoić o swoje zdrowie psychiczne. Po kiego diabła tutaj przybyłeś? Wypełnić jakąś śmieszną obietnicę? Oko za oko?

— Tak to przedstawiłaś, że nie widzę w tym nic szczególnie godnego śmiechu.

— Nie, to wcale nie jest godne śmiechu, Tanner. To tragiczne.

— Być może dla ciebie.

— Dla każdego, kto ma choć angstrem dystansu. Czy zdajesz sobie sprawę, ile czasu minie, nim powrócisz na Skraj Nieba?

— Nie traktuj mnie jak dziecko, Chanterelle.

— Odpowiedz na moje pytanie.

Westchnąłem, zastanawiając się, w jaki sposób straciłem do tego stopnia panowanie nad sytuacją. Czy nasza przyjaźń była po prostu anomalią; odstępstwem od naturalnego stanu rzeczy?

— Przynajmniej trzy dekady — odpowiedziałem, jakby ten czas nie miał żadnego znaczenia, jakby to były tygodnie. — Ubiegając twoje pytanie, wyjaśniam, że zdaję sobie sprawę, jak wiele może się w tym czasie zmienić. Ale nie rzeczy najważniejsze. One się już zmieniły, i jakkolwiek bym tego pragnął, już nie zmienią się z powrotem. Gitta nie żyje. Dieterling nie żyje. Mirabel nie żyje.

— Co takiego?

— Powiedziałem, że Cahuella nie żyje.

— Nie, nie. Powiedziałeś, że Mirabel nie żyje.

Obserwowałem, jak na zewnątrz prześlizguje się miasto. Umysł mi brzęczał, zastanawiałem się, w jakim stanie jest moja głowa, skoro przejęzyczyłem się w taki sposób. Tego typu pomyłki nie można łatwo przypisać zmęczeniu. Wirus Haussmanna miał widocznie większy wpływ na mnie, niż przypuszczałem. Do niedawna wywoływał tylko sny na jawie o czasach i życiu Skya. Teraz zaczynał ingerować w podstawy mojej tożsamości, podminowywał moje ego. A jednak… nawet to założenie było pocieszające. Żebracy powiedzieli mi, że ich terapia wkrótce usunie wirusa… A jednak epizody ze Skyem stawały się coraz bardziej uparte. I dlaczego wirus Haussmanna miałby się trudzić i mieszać epizody z mojej własnej przeszłości, a nie Skya? Dlaczego mu zależało, żebym mylił Mirabela ze sobą?

Nie. Nie Mirabela. Cahuellę.

Wzburzony — nie chciałem pamiętać swojego snu o tym, jak patrzyłem w dół białego pokoju na mężczyznę bez stopy — próbowałem znów pochwycić nić konwersacji.

— Mówię tylko, że…

— Co?

— Mówię tylko, że po powrocie nie spodziewam się znaleźć tego, co zostawiłem. Ale nie będzie gorzej. Ludzie, którzy mieli dla mnie znaczenie, są już martwi.

Wirus Haussmanna sprawiał, że bzikowałem.

Zaczynałem widzieć Skya jako siebie, a Tanner Mirabel stawał się coraz bardziej… czym? Oddzieloną trzecią osobą, wcale nie mną?

Pamiętałem swoje zmieszanie u Zebry, po tym, jak rozegrałem w mózgu partię szachów i powtórzyłem ją parę razy. Jak czasami wydawało mi się, że ją wygrałem, a czasami, że przegrałem.

Ale zawsze była to ta sama partia.

Wtedy musiało się to zacząć. Przejęzyczenie oznaczało po prostu, że proces wykonał krok poza moje sny, dokładnie jak wirus Haussmanna.

Zaniepokojony, próbowałem znów pochwycić nić konwersacji.

— Mówię tylko, że po powrocie nie spodziewam się znałeś tego, co zostawiłem. Ale nie będzie gorzej. Ludzie, którzy mieli dla mnie znaczenie, byli martwi, nim wyleciałem.

— Myślę, że chodzi tu o własną satysfakcję — powiedziała. — Jak w starych eksperientalach, kiedy szlachcic rzuca rękawicę i mówi, że żąda satysfakcji. W ten sposób funkcjonujesz. Z początku myślałam, że to absurd, gdy kiedyś zabawiałam się tymi eksperientalami. Myślałam, że to zbyt komiczne, by było choćby częściową historyczną prawdą. Ale myliłam się. To nie była po prostu historia. To jest nadal żywe i ma się dobrze, odrodzone w Tannerze Mirabelu. — Znów nałożyła swoją kocią maskę; akt, który służył zwróceniu uwagi na szyderczy wyraz jej ust, ust, które nagle zapragnąłem całować, choć wiedziałem, że stosowna chwila — jeśli kiedykolwiek istniała — minęła bezpowrotnie. — Tanner żąda satysfakcji. I zrobi wszystko, by ją otrzymać. Bez względu na to, jakie to głupie i bezcelowe, ani na jakiego wyjdzie w końcu kutasa.

— Proszę, Chanterelle, nie obrażaj mnie za to, w co wierzę.

— To nie ma nic wspólnego z wierzeniami, ty pompatyczny durniu. To tylko głupia samcza duma. — Jej oczy zwęziły się do szpar, w głosie pojawiła się nowa mściwa tonacja. Sam głos nadal uważałem za atrakcyjny, jakbym obserwował naszą kłótnię jako neutralny widz z jakiegoś cichego schronienia. — Powiedz mi jedno, Tanner. Jedną malutką rzecz, której nie wyjaśniłeś.

— Dla ciebie wszystko co najlepsze, mała bogata dziewczynko.

— Och, jak mi dogryzłeś! Nie rzucaj dziennej pracy na rzecz cięć i pchnięć w debacie, Tanner — twój rapier byłby dla nas czymś nie do zniesienia.

— Chciałaś mi zadać pytanie.

— Na temat twojego szefa, Cahuelli. To on czuł tę presję, by polować na Reivicha samemu, gdy dowiedział się, że Reivich posuwa się na południe ku… Jak to nazywacie? Gadziarni?

— Mów dalej — powiedziałem z irytacją.

— Dlaczego więc Cahuella nie czuł, że musi dokończyć dzieła. Z pewnością śmierć Gitty sprawiła, że Cahuella traktowałby sprawę jako znacznie bardziej osobistą. Znacznie bardziej — że się tak wyrażę — wymagającą satysfakcji?

— Skończ wreszcie.

— Zastanawiam się, dlaczego mówię do ciebie, a nie do Cahuelli. Dlaczego Cahuella tutaj nie przyleciał?

Było mi trudno odpowiedzieć, przynajmniej tak, abym sam czuł się tą odpowiedzią usatysfakcjonowany. Cahuella to twardy człowiek, ale nigdy nie był żołnierzem. Istniały umiejętności, które nabyłem na poziomie niemal podświadomym; Cahuella ich po prostu nie posiadał, a nabycie ich zabrałoby mu pół życia. Znał bronie, ale nigdy naprawdę nie poznał wojny. Jego znajomość taktyki i strategii była tylko teoretyczna — grał w tę grę dobrze i rozumiał subtelności zawarte w jej regułach — nigdy jednak nie został wrzucony w błoto wybuchem pocisku ani nie widział, jak jakaś część jego ciała leży na ziemi, poza zasięgiem chwytu, i drży niczym wyrzucona na brzeg meduza. Doświadczenia tego typu niekoniecznie ulepszają człowieka — ale na pewno człowieka zmieniają. Ale czy te braki utrudniłyby mu zadanie? Mimo wszystko to nie jest wojna. I z całą pewnością nie przybyłem tu najlepiej wyposażony do załatwienia całej sprawy. To trzeźwiąca myśl, ale idea, że Cahuella na moim miejscu już dawno zabiłby Reivicha, wydała mi się nagle dość sensowna.

Więc dlaczego przyleciałem tutaj ja, a nie on?

— Miałby trudności z wydostaniem się z planety — stwierdziłem. — Był przestępcą wojennym. Miał ograniczoną swobodę ruchów.

— Jakoś by to obszedł — powiedziała Chanterelle. Niepokoiło mnie to, że miała rację. I była to ostatnia w świecie rzecz, o której chciałem myśleć.


* * *

— Miło było cię poznać, Tanner.

— Chanterelle, nie…

Kiedy drzwi linówki oddzieliły nas od siebie, zobaczyłem, jak kręci głową — twarz bez wyrazu, skryta za maską kociej obojętności. Jej linówka uniosła się, odjeżdżając z serią poświstów, z akompaniamentem muzykalnego poskrzypywania, kiedy liny napinały się i luzowały niczym katgut.

Przynajmniej nie wyrzuciła mnie w Mierzwie, jak ją zapewne kusiło.

Ale wyrzuciła mnie w części Baldachimu, której zupełnie nie znałem. Czego się w zasadzie spodziewałem? Gdzieś w zakamarkach mego mózgu kołatała się myśl, że mogliśmy skończyć wieczór w łóżku. A że zaczęliśmy nasz romans, celując do siebie z pistoletów i wymieniając groźby, byłby to z pewnością nieoczekiwany epilog. Poza tym Chanterelle była piękna — mniej egzotyczna od Zebry; może mniej pewna siebie — cecha, która niewątpliwie obudziła we mnie instynkt opiekuńczy. Zaśmiałaby mi się w twarz, gdyby to usłyszała — co za głupia samcza duma — i oczywiście miałaby rację. Ale co z tego. Podobała mi się i jeśli potrzebowałem usprawiedliwienia, że jest dla mnie atrakcyjna, nie miało znaczenia, czy jest to usprawiedliwienie racjonalne.

— Niech cię cholera, Chanterelle — powiedziałem bez specjalnego przekonania.

Zostawiła mnie na półce lądowiska, podobnej do poletka przy Escherowskich Turniach, ale znacznie mniej ruchliwego — wagonik Chanterelle był na nim jedynym, a teraz odjechał i on. Deszcz padał cicho, niczym stały wilgotny wydech jakiegoś wielkiego smoka zawieszonego nad Baldachimem.

Podszedłem do krawędzi, czując, jak razem z deszczem zstępuje Sky.

Загрузка...