ROZDZIAŁ SIÓDMY

Różnik miał swój rozum. Zdarzało mu się bywać w nie byle jakich opałach i zwykle wychodził z nich cało, choć mądrzejsi od niego i znacznie bardziej waleczni tracili głowę albo kończyli z niegustownym kawałem żelaza w brzuchu. Wbrew temu, co powiadano, nie był nadzwyczaj łapczywy. Owszem, kradł, jak się nadarzyła okazja, i własnych kamratów nie szczędził, bo Różnik kamratów nie miał, tylko rywali w rabunku. Rozumiał jednak dobrze, że są takie kęsy, których w gębę chwycić ani przeżuć się nie da. I dlatego ani myślał jak reszta pchać się w żalnicką kabałę.

Niech sobie Twardokęsek kapłański skarbczyk łupi i uwozi, myślał, raźno poganiając bułane koniki. Ale coś mi się zdaje, że się nimi nie nacieszy. Wnet książę i służkowie Bad Bidmone przejrzą maskaradę, a wówczas wystarczy jedna gałąź nad traktem i solidny powróz. Nie, człowiek swe miejsce znać musi, choćby pośledniejsze, i poprzestawać na male. Jak właśnie Różnik uczynił.

O świcie zbójcy mieli wyruszyć do Żalników. Wozy załadowano po brzegi wszelakim dobrem, a Kościej przydał towarzyszom Twardokęska dwa tuziny zaciężnych dla obrony konwoju. Ale Różnik i tak wiedział swoje. Kiedy kamraci posnęli, wykradł się chyłkiem z przybudówki, obudził w stajni chłopaka i kazał zaprzęgać. Wyrwany ze snu pachoł burzył się trochę i stajennego chciał wołać. Ale kiedy go grasant zdzielił biczyskiem po grzbiecie, wnet zaprzestał oporów i wyprowadził konie. Pachołkom przy bramie Różnik wytłumaczył, że z rozkazania Kościeja jedzie przodem drogę przepatrzeć. W Książęcych Wiergach lękano się burmistrza jak samego czarta, więc na dźwięk jego imienia strażnicy w te pędy podnieśli kratę. Tylko burczeli po trochu, że pora zbyt wczesna.

Kiedy wiergowskie mury zginęły za pagórkami, Różnik miał chęć krzyczeć i skakać z radości jak dziecko. Zanim się rozwidniło na dobre, odbił w leśną drogę. Okolicę znał trochę z dawniejszych czasów. Wiedział, że cztery stajania dalej wyjedzie na szeroką przecinkę, którą zwożono bale do przystani na rzece. Wcześniej zaś będzie chata drwali, pusta teraz i zimna, ale da się w niej utaić i poczekać, aż rozjuszeni zdradą kamraci przestaną go szukać.

Byle się potem dokolebać do spichrzańskiej granicy, pomyślał i okręcił się mocniej baranią skórą, bo śnieg zacinał mocno. Tam mnie kupczykowie nie znajdą, a jeśli im się nawet uda, książę Evorinth nie wyda wiernego poddanego. Zwłaszcza jeśli mu wyjawię, że wiergowskie kupczyki skrycie maczają ręce w żalnickiej rebelii. Ech, może jeszcze się uda w łaskę pańską wkupić i zaszczytów dochrapać, marzył. A jak nie, to trudno. Miał dość dobra na wozie, by folusz odbudować.

Przymrużył oczy, bo mu się nagle wydało, że coś majaczy na drodze, pod nawisem świerczyny. Ściągnął lekko lejce i zmarszczył się trochę. Wdział wprawdzie zacną kolczugę z wiergowskiej kuźni i misiurkę porządną. Ale i tak traf byłby paskudny, gdyby miał się natknąć na grasantów. Jednak nie. Kiedy podjechał bliżej, dojrzał pod ciemnymi gałęziami świerków pojedynczego jeźdźca na wspaniałej białej klaczy, która tańczyła na śniegu i podrzucała głową.

Różnik aż mlasnął z zachwytu, jak sobie obrachował, ile sztuk złota wart taki rumak na spichrzańskim jarmarku. Szybciuchno też spostrzegł, że rząd kapie od srebra, a jeździec jest odziany w lawendowy kożuszek, pysznie szermowany na połach. Twarz miał zasłoniętą czapą ze srebrnego lisa. Ani chybi panicz, zgadł Różnik, zabłąkał się w zadymce i zjechał z traktu.

Grasant odrzucił kaptur i przybrał na twarz najbardziej dobroduszny wyraz, aby zawczasu nie spłoszyć młodzika. Jednocześnie lewą ręką zmacał trzonek potężnego biczyska. Różnik szermierz był żaden i od bitek stronił, ale kańczugiem potrafił ramię rozpłatać aż do kości.

Wierzchowiec znów się poruszył, zadrobił kopytami na śniegu i cofnął się nieznacznie.

Nie uciekaj, ścierwo, miał ochotę wykrzyknął zbójca. Ale pochylił się tylko na koźle i uśmiechnął serdecznie.

Jeszcze ze cztery końskie długości, liczył w myślach. Za konia dostanę sakiewkę szczerego srebra, a za szatki smarkacza też dobrze przekupki zapłacą. Byle się nie wystrachał. Trzeba zagadać, wtedy łatwiej zaufa.

– A skąd to bogowie wiodą? – odezwał się przymilnie. – Pora jeszcze wczesna.

Gówniarz znów cofnął się trochę, ale nie uciekał. Uspokajająco poklepał konia po grzbiecie.

Wóz był coraz bliżej. Różnik widział już turkusowe guzy u kożuszka jeźdźca i długi sztylet w pochwie wyszywanej perłami.

– Pewnie się panicz od polowania nocką odłączył i w lesie zabłąkał – ciągnął lekkim tonem. – Ścieżkę zgubić raczył. A ja tu każdą dróżkę poznaję. Mogę panicza objaśnić, przejście bezpieczne pokazać.

– Do Książęcych Wiergów? – zapytał jeździec cienkim, młodzieńczym głosem.

Różnik przechylił głowę. Zdawało mu się, że rozpoznaje ten głos. Ale może mu się tylko przywidziało. Wszystko jedno, pomyślał. Jeszcze trzy długości.

– Może być do Książęcych Wiergów, to niedaleczko. – Chwycił mocniej lejce, jednocześnie oceniając, czy sięgnie już biczyskiem. – Trza się ździebko cofnąć. Las tutaj suchy, bezpieczny, i całkiem blisko traktu. Ot, gdyby świerki widoku nie przesłaniały, nieomal by panicz trakt żalnicki widział, a jak słońce zaświeci, to i wiergowskie bramy.

– A może nawet Kościejową kamienicę przy Długim Targu?

– E, za daleko ona, połową miasta zakryta. – Różnik parsknął śmiechem, a potem zamilkł gwałtownie, gdy dotarł do niego sens słów chłopaka.

Panicz szarpnął konia i odskoczył do tyłu, pomiędzy pnie świerków na skraju lasu. Potem odrzucił czapę. Pyszna lisiura potoczyła się po śniegu. Różnik nawet nie obejrzał się na nią, bo z rozwartą gębą gapił się na jeźdźca.

– Cóżeś, capie, myślał? – Złociszka potrząsnęła głową i jasne włosy rozsypały się jej na ramionach. – Że wszystkich w pole wywiedziesz? Że z obejścia wyjedziesz, a nikt ojca nie zbudzi i o złodziejstwie nie powie?

Różnik oblizał wargi, rozglądając się nerwowo po bokach. Ale nie, pomiędzy strzelistymi pniami nie dostrzegł nikogo. Młode świerczki na zakręcie dróżki stały nieruchomo i ani grudka śniegu nie spadła z gałęzi.

Znów się cofnęła, za końskim zadem miała gęstą kępę choinek. Dobrze, pomyślał Różnik. Jeszcze odrobinę, a wykopyrtniesz się, dziewko. I wtedy zobaczymy, kto będzie drwił a szydził.

– A panienka tak sama po lesie się włóczy? – zapytał piskliwie. – Bardzo nierozważnie, bo w puszczy licha mieszkają, co krzywdę mogą uczynić. Z szatek paradnych obedrzeć, wysmagać i golcem po śniegu popędzić.

Tak właśnie zamierzał uczynić, kiedy dziewka wreszcie pozwoli mu się wystarczająco zbliżyć. Najpierw przywiąże ją powrozem do drzewa i tak długo będzie chłostał, aż zejdzie jej z gęby szyderczy uśmieszek. Z dawna go drażniła ta harda dziewka. Jak na lichwiarską córkę zanadto się z pańska nosiła – ani taką przydusić, ani wychędożyć na sianie. Ale i do tego przyjdzie, pomyślał Różnik, jak ci grzbiecik oćwiczę. Jeszcze będziesz się prosić i nogi szeroko rozkładać, bylem życie oszczędził.

– Kto powiedział, że sama? – Złociszka nieznacznie skrzywiła wargi. – Masz mnie za głupią, capie? Jenom przodem skoczyła, by krzynę z tobą pogwarzyć i w twarz ci popatrzeć, nim zdechniesz.

– Ja zdechnę? Prędzej ty, dziewko, sczeźniesz… – zadrwił Różnik, lecz szyderstwo wnet mu zamarło na wargach.

Z przodu na leśnej ścieżce bardzo wyraźnie niósł się tętent koni.

Zapomniał o dziewczynie. Jął desperacko szarpać lejcami i manewrować wozem. Na nieszczęście dróżka była wąska i nijak nie mógł zawrócić. Złociszka przypatrywała się spokojnie jego wysiłkom, ważąc w dłoni długi sztylet. Mógł jeszcze zeskoczyć z wozu i zmykać w las. Ale miał przeczucie, że dziewka tylko na to czeka i ciśnie mu w plecy ostrzem.

Przecie mnie Twardokęsek nie dozwoli obwiesić, pomyślał rozpaczliwie. Przecie my stare druhy…

Ale nadjeżdżający nie byli zbójcami. Nie nosili także barwy wiergowskiego burmistrza.

Doliczył się nie więcej niż tuzina. Nadjeżdżali niespiesznie, stępa. Prowadził ich chudy człowieczek w czarnym, rozwianym chałacie i szpiczastym cechowym kapeluszu. Różnik nigdy wcześniej nie widział podobnego i nie potrafił rozpoznać profesji. Rozumiał jednak, że to nie czeladź Kościejowa, i znów nieśmiało zaświtała mu nadzieja. Może nie ubiją na miejscu, pomyślał. A potem się zobaczy. Może się człowiek wyłga.

– Nareszcie! – Córka lichwiarza zaśmiała się, a jej głos był jak śnieżne lodowe dzwoneczki. – Chcę to zobaczyć, mistrzu. Jak obiecaliście.

Tamci zatrzymali konie i zeskoczyli z siodeł. Daleko w górze drogi, ładny szmat od wozu.

Różnik spostrzegł jeszcze, że mają w rękach dziwaczne małe łuki. Dowódca wysunął się przed resztę, przypiął łuk hakiem do pasa i krzywiąc się z wysiłku, naciągnął, wsadziwszy stopę w strzemię u łęczyska. Grasant na chwilę zapomniał o strachu. Gapił się tak, że aż mu wytrzeszczone oczy zaszły łzami. W życiu czegoś podobnego nie oglądał.

– Aby dobrze mierzcie! – wykrzyknęła dziewczyna i uniosła ramię. – Żebym zobaczyła, czyście nie zmarnowali mojego srebra.

Pierwsza strzała ugodziła Różnika w ramię. Biczysko wypadło mu z ręki i potoczyło się w śnieg, pomiędzy końskie kopyta. Szyp był dziwny. Krótki i toporny.

– Wspaniale! – Usłyszał, jak Złociszka klasnęła w dłonie. – Po prostu wspaniale!

Kolejna strzała wbiła się Różnikowi w bok. Trzecia prosto w płuco. Krzyknął, ale krew puściła mu się z ust, zniekształcając słowa.

Następnej strzały nie poczuł. Nie zobaczył też, jak dziewczyna zeskakuje z konia i biegnie do niego po śniegu drobnymi, roztańczonymi krokami.


* * *

Przeniewierstwo Różnika nie zaskoczyło Twardokęska nadmiernie. Przeciwnie, zdumiony był, że tylko jeden z kamratów zdradził i czmychnął gdzie pieprz rośnie. Dlatego z początku bacznie przypatrywał się reszcie zbójeckiej kompanii. Ale wędrówka przez wiergowską okolicę przeszła spokojnie i bez przeszkód. Wprawdzie pora nie sprzyjała podróżom i na trakcie z rzadka spotykali innych wędrowców, ale po pierwszych śnieżycach zima zelżała. Śnieg stopniał bez śladu. Mróz powrócił, lecz lekki, i nastały dni dziwnie słoneczne i bezwietrzne, aż się zbójca dziwował tej osobliwej przychylności pogody.

Przez całe pogranicze jechało im się przyjemnie. Kiedy jednak minęli Staroźrebiec i na dobre zagłębili się w Żalniki, fortuna odwróciła się tak gwałtownie, jakby bogowie sprzysięgli się precz ich odepchnąć. Osie w ciężkich wozach pękały jedna po drugiej na wykrotach. Konie bez opamiętania gubiły podkowy i kulawiły się na kamieniach. Głęboko w puszczy zawierucha schwyciła konwój i wicher duł bez przerwy przez trzy dni, a tak potężny, że potężne sosny trzaskały niby patyczki i padały w poprzek traktu. Szczęściem nie zgruchotały żadnego z zaprzęgów, ale trzeba było ciąć pnie na części i końmi odciągać na boki, w las. W końcu, wylęknieni i utrudzeni ponad miarę, dokolebali się do brodu na rzece, ale podczas przeprawy dwóch ostatnich wozów liny się poczęły rwać na promie. Tylko dzięki przytomności Pleskoty, który razem z krewniakami wskoczył do lodowatej wody i zagnał do pomocy wiergowskich pachołków, udało się ocalić konie i część ładunku.

Skoro wreszcie skryli się w krętych wąwozach Wilczych Jarów, Twardokęsek był zły niezmiernie i rozgoryczony. Zamierzał doprowadzić do obozowiska rebeliantów wielki konwój, pełen wszelakiego dobra, aby tym dokładniej zmydlić oczy żalnickiemu księciu. Jednak w miarę jak przybliżali się do Półwyspu Lipnickiego, jego towarzysze zmieniali się w gromadę umordowanych, zgryźliwych staruchów. Nie tylko otwarcie zaczynali powątpiewać w możliwość złupienia rdestnickiego skarbczyka, ale też pokpiwali z samego Twardokęska. Jemu zaś coraz ciężej było na duszy, gdyż z każdym przemierzonym stajaniem narastało w nim przeświadczenie, że coś jest nie tak. Zupełnie nie tak, jak należy.

Tylko nie wiedział, co.

Nie śmiał się podzielić tym podejrzeniem z kamratami, rozumiejąc, że wykpią go bez żadnego miłosierdzia. Powoził więc pierwszym zaprzęgiem, nastroszony jak puchacz i tak zły, że nawet Nieradzic bał się do niego odezwać nieopatrznym słowem. Na każdy dźwięk w ośnieżonym, pustym lesie podskakiwał na koźle i macał rękojeść kopiennickiego mieczyska, a pod wieczór w długich cieniach jałowców widział ścigających go Pomorców. Żadnych napomnień nie chciał słuchać. Nie pomogło wcale, kiedy Cherchel z całą zgryźliwością rzekł mu prosto w twarz, że zbójca od wieku zniedołężniał i zestrachał się ponad miarę. Twardokęsek po staremu w każdym krzaku upatrywał zasadzki i mimo dąsów kamratów kazał Pleskocie prowadzić konwój przez szczerą puszczę, jak najdalej od wiosek i ludnych traktów.

Od lipnickiego trzęsawiska dzieliły ich nie więcej jak dwa – trzy dni drogi, kiedy śnieg rozpadał się na nowo. Zrazu zbójca kazał żywiej pogonić konie i cały dzień ciągnęli w gęstniejącej zamieci. Pod wieczór jednak nawet Pleskota, który zazwyczaj nie przyłączał się do dąsów zbójeckich kamratów i ze skrupulatnością wieloletniego sługi wypełniał rozkazy, zaniepokoił się trochę. Zeskoczył ze swojego wozu i brnąc po kolana w świeżym, sypkim śniegu, przybieżał do zbójcy.

– Trza będzie przystanąć – rzekł, przytrzymując się wysokiej krawędzi furgonu – i noc w cieple przeczekać. Konie ustałe, a ludzie ze zmęczenia i mrozu skapcanieli do cna. Miejcie boga w sercu, mości Twardokęsku, i pofolgujcie nam trochę. Nie wiedzieć w tej zawiei, jakie nam licho drogę zastąpi, a szlak we ćmie łatwo zgubić.

Zbójca jeszcze dobrą chwilę jechał w milczeniu, wąsa żując ze złości. Obok niego Nieradzic, okutany szczelnie derką i kożuchem, przymrużonymi oczami wgapiał się w szarzejące w zawiei pnie drzew. Z końskich pysków buchały kłęby pary.

– Gdzie stanąć chcecie? – burknął wreszcie zbójca lecz bez złości, gdyż nauczył się szanować sługę Nieradzica i cenił jego zdanie. – Jest tu jaka polana od wiatrów osłonięta?

– Nocą mróz srogi przyjdzie – Pleskota głębiej nasunął kaptur i otarł krzaczaste brwi ze śniegu – a sypać nie przestanie. Zdałoby się między ludźmi przytulić, przeczekać, póki zawieja nie minie. Jest niedaleczko karczma wedle rozstajów poczciwa, gospodarz zacny, z dawien dawna na niej siedzi i rebeliantom sprzyja. Z drogi wiele nie zboczym. We dwa pacierze na miejscu staniem, zwierzętom i ludziom przyda się wytchnienie. Tedy jak będzie, mości Twardokęsku?

Twardokęsek przygryzł wargę i bez słowa kolebał się na koźle.

– Nie – rzucił po namyśle. – Nazbyt to niebezpieczne.

Nieradzic jęknął słabo. Pleskota jeszcze głębiej zapadł się w śnieg.

– Widzicie – podjął zbójca który chciał się trochę przed nimi oboma usprawiedliwić – mnie od niedzieli skóra na grzbiecie świerzbi, co jest znak niezawodny, że nieszczęście będzie. A jakbym sam na siebie zasadzkę chciał przyszykować, to właśnie tutaj, pod samym bokiem Koźlarza. Dlatego nie chcę ludziom przed oczy leźć i do gospody zaglądać. Nazbyt łatwo szpieg się w niej może plugawy trafić, co nam Pomorców na kark ściągnie i u kresu drogi nas wygubi.

– Może i racja – zgodził się posępnie Pleskota. – Ale powiem wam, mości zbójco, że szpiegom się wymknąć można, a mróz ze wszystkich wrogów najgorszy.

– Co radzicie?

Szlachetka zasępił się i czas jakiś rozmyślał, idąc u woza w coraz głębszych zaspach, las bowiem przerzedził się mocno i wiatr nawiał na drogę śniegu.

– Jest w lesie gospodarstwo – odezwał się w końcu – wedle ruczaju. Mało kto o nim pamięta, bo młyn tam stał kiedyś, ale go z tuzin lat temu podpalili, nie pomnę, Pomorcy czy nasi. Chłop jeden się ostał, co na wyrębach owies sieje i miód leśnym rojom podbiera. Wygód u niego nie będzie, ale da konie do zagrody wprowadzić, a my się w izbie ogrzejem, przy ogniu.

Nieradzic wystawił głowę spod baranicy i popatrzał na zbójcę z nadzieją. Policzki miał czerwone od mrozu.

– Mości Twardokęsku? – ponaglił Pleskota.

– Dobrze już. – Zbójca westchnął. – Prowadźcie.

Chata była niska, ukryta za kępą świerczyny i mało jej nie przeoczyli. Ale ledwie wjechali w opłotki, doszczętnie pokryte śniegiem, zbójca poczuł, że źle uczynili. Nijak mu było zawracać wozy, zresztą gospodarz musiał ich spostrzec, gdyż zza chałupy rozległo się rześkie ujadanie i drzwi do izby uchyliły się z wolna.

– Nie lękajcie się, dobry gospodarzu! – krzyknął z daleka Pleskota. – My kupce, ludzia spokojna. Pobłądzilim w zadymce i trza nam do świtu przeczekać, koniom dać wytchnienie.

– Ano, zajeżdżajcie. – Z chałupy wyłonił się siwowłosy chłopina, skurczony we dwoje i nakryty płatem baraniej skóry. – Wozy na gumnie ostawcie, nikt ich tutaj nie ruszy. Zwierzęta do szopki można wprowadzić, żeby nie zmarniały. – Uspokajająco poklepał po szyi jednego z siwków, którymi powoził zbójca. – Sielne koniki – pochwalił, a Twardokęsek ułowił przez moment spojrzenie małych, zestrachanych oczek.

Chłop się bał. Twarz miał sinobladą i popatrywał wokoło z takim lękiem, jakby mu sam Zird Zekrun w gościnę do obejścia zawitał.

– Ale utrudzone ponad miarę – odparł miękko zbójca którego nagle ogarnął dziwny spokój, bo wiedział już, że czymkolwiek jest niebezpieczeństwo, nie zdoła go uniknąć. – Pomóż mi wyprzęgać.

Gospodarz łysnął białkami oczu i uczynił gest, jakby chciał się zerwać i przez śnieg zmykać do lasu, ale pohamował się prędko. Przytrzymał konie za uzdy i mówił do nich uspokajająco, gdy je Twardokęsek odpinał, a potem powiódł do stodółki. Zbójca ruszył tuż za nim.

– Nieradzic, wody ze studni uciągnąć – rzucił jeszcze przez ramię do chłopaka, który wraz z resztą krzątał się pomiędzy wozami. – I konie do sucha wytrzeć.

Tuż za drzwiami szopy zbójca z całej siły ucapił chłopinę za łokieć i przyciągnął do siebie, przykładając mu do grdyki sztylet.

– Ilu? – zapytał szeptem.

Gospodarz zadygotał gwałtownie, a potem zwiotczał w uścisku zbójcy. Nic nie odpowiedział.

W głębi, za drewnianym przepierzeniem, zamęczała koza.

– Gadaj żywo, skoro po dobroci pytam. – Zbójca mocniej nacisnął ostrze. – Bo już zgadłem, że w izbie siedzą. Jeno nie wiem jeszcze, czy na mnie czekają i kto oni.

– Źli ludzie, panie – odezwał się roztrzęsionym głosem chłopina. – Ja ich w gościnę nie prosił, sami przyleźli. Dwie niedziele siedzą, dobytek przejadają. Mnogo ich i pod bronią. Kobita zestrachana, dzieciaki od trwogi słabują…

– Ilu ich jest, tych złych ludzi? – zbójca bez miłosierdzia uciął wyrzekania, ale odsunął nieco ostrze.

Chłopina zacukał się nieco i zaczął mozolnie rachować na palcach.

– Dziewięciu w izbie pije – oznajmił wreszcie. – Czterech z rana do gospody skoczyło po gorzałkę, lecz pewnie rychło wrócą.

Zbójca pokiwał głową i schował sztylet.

– A konie gdzie trzymają? – zagadnął.

– Skądże mnie wiedzieć, biednemu? – Gospodarz głośno przełknął ślinę. – Pewnie wedle starego młyna, alem nie pytał.

– Dobrze więc. – Twardokęsek odwrócił się.

Chciał wynijść ze stodółki, ale chłopek wczepił się w połę jego kożucha.

– Pomiłujcie, panie kupiec – zaskomlał. – Ja mam dziatki małe, niewiasta przy nadziei. Nie drażnijcie ich, panie, oni ludzie zbrojne i do gniewu prędkie. Zaraz wam na stryszku posłanie naszykuję, świeżą słomą wymoszczę. Aby do izby nie idźcie. Bo oni tam od rana siwuchę piją…

– Precz, chamie! – Zbójca szarpnął się mocno. – Konie wycieraj.

Wyszedł na majdan i przymrużonymi oczami popatrzył ku chałupie, a potem ukradkiem przywołał starego szlachcica z Nieradzicowej czeladki.

– Pleskota – rzekł, niby to poprawiając płachtę na wozie – weźmiesz swoich ludzi i wyskoczysz na ścieżkę ku gospodzie. Jeno tak, aby was z izby nie widziano.

Szlachcic zrozumiał od razu.

– Wielu? – zapytał chrapliwie.

– Tamten – machnął ku szopce, w której wciąż siedział gospodarz – powiada, że czterech, ale skądże mnie wiedzieć, czy prawdę gada?

– Kurwi syn – sapnął Pleskota. – Dajcie mi go krzynkę nożem popróbować, wnet prawdę powie.

– Czasu nie ma.

– A mały? – Szlachcic spojrzał niespokojnie ku Nieradzicowi, który dźwigał przez majdan pałąk z wiadrami.

– Przy koniach każcie mu zostać. Lepiej go z dala trzymać, jak się tam w chałupie na dobre zacznie.

– Sami w izbie uradzicie?

– Cobyśmy mieli nie uradzić? – Zbójca uśmiechnął się po wilczemu i błysnął spod wąsów zębami. – Jeno nie zwlekajcie. Niebawem się spostrzegą.

Pleskota skinął głową i powoli poprowadził parę koni ku stajence. Jego krewniacy, którzy pozornie bez celu kręcili się po majdanie, nagle znaleźli się tuż koło niego.

Twardokęsek potoczył wzrokiem po wozach, ustawionych w zgrabne półkole, i z twarzy kamratów wyczytał, że spostrzegli już jego niepokój. Udał, że poprawia oburącz kaptur, i przycisnął do czoła osiem palców. Cherchel odpowiedział uśmiechem i poprawił na głowie czapeczkę z sokolim piórkiem. Chąśnik odchylił lekko połę płaszcza z brunatnego pomorckiego płótna i poklepał znacząco głowicę krótkiego miecza. Inni zdawali się nie zwracać na niego uwagi, ale ich ruchy nagle spowolniały.

– Jak tam? – spytał, przekrzykując wycie wichru ponad polaną. – Wozy opatrzone?

– Ano zda mi się, że tak – odparł spokojnie Lusztyk.

Zbójca widział, że jego pięści na przemian kurczą się i otwierają.

– Do izby chodźmy, nim nam kuśki do gaci przymarzną! – rzucił Twardokęsek.

Ktoś obok zaśmiał się niepewnie. Osacznik przytupywał w miejscu i zabijał ręce. W oczach miał lęk.

– Hejże, gospodarzu! – ryknął Twardokęsek. – Nazbyt nas długo na mrozie trzymasz. Do izby prowadź, a chyżo!

– Gorzałki bym się napił – burknął w sionce Wekiera.

– A ty byś jeno pił i na piecu leżał! – Cherchel walnął go w plecy, aż zadudniło, i roześmiał się donośnie.

– I dziewki dupczył! – zarechotał ktoś z tyłu, chyba Osacznik.

Zbójca napięty już jak rzemień i sprężony do skoku, nawet się nie obejrzał.

Izba była niska i ciemna. Chłopi widać dzielili ją po sprawiedliwości z inwentarzem, bo ledwie zbójcy przeszli przez próg, z żerdki nad drzwiami rozległo się niespokojnie kurze gdakanie. Gdzieś w rogu coś zapłakało. Zbójca podniósł oczy i dojrzał na piecu jasne czupryny czworga drobiazgu; dzieci przypatrywały im się szeroko rozwartymi oczami, skulone pod końską derką. Przy palenisku z klęczek podniosła się krępa, gruba chłopka w rozchełstanym gieźle.

Przy stole na krzyżakach, naprzeciw paleniska, siedziało ośmiu drabów, wszyscy w skórzanych kubrakach i bardzo porządnych butach, co Twardokęsek od razu dostrzegł, bo dwóch z nich trzymało nogi na blacie, pomiędzy misami z resztkami zakrzepłego bigosu i ogryzionymi kośćmi.

– No, coście tak, panowie kupcy, na podwórzu zwlekali? – zagaił drwiąco jeden z nich, żylasty czarnowłosy chłop o twarzy oszpeconej paskudnym cięciem przez czoło. – Jużem zaczął się lękać, że Wam nasza kompania niemiła.

Zbójca odchrząknął. Ale zanim otworzył usta, gospodarz przepchnął się pospiesznie między kamratami do przodu.

– Ależ prosim w gościnę, pięknie prosim – zapiszczał cienkim ze strachu głosem. – Niewiasta strawę zagrzeje, boście pewnie zdrożone.

Gospodyni cofnęła się o krok, na darmo usiłując zebrać na obfitych piersiach poszarpaną koszulę. Draby zarechotały, a najbliższy klepnął ją w tyłek, aż podskoczyła jak zając.

– Nie leń się, niewiasto, skoro małżonek proszą – poradził jej dobrotliwie. – A wy, kupce, co się tak w mroku czaicie? Do ognia chodźcie. Miejsca ci tutaj dostatek.

Nie była to jednak prawda, szczególnie że żaden z drabów nie poruszył się nawet i nie ścieśnił na ławie.

– Na skrzyni można siadać, a ja zaraz snopki z komórki przywlokę i płótnem zaścielę – zaoferowała się niewiasta.

Kiedy poruszyła się żywiej przy ogniu, zbójca zobaczył, że twarz ma posiniaczoną i opuchniętą od bicia. Na gieźle znać było brunatne smugi krwi.

– Gdzie leziesz, kobieto? – Chłop przyskoczył do niej i na powrót popchnął do paleniska. – Strawę warz, ja nagotuję siedzisko. – Wyprysnął z izby, jakby go gonił tuzin czartów.

Zbójca wciąż zwlekał. Nie umiał zgadnąć, na kogo się napatoczyli. Mężczyźni w izbie na pewno nie byli Pomorcami, nie nosili też barwy starościńskich pachołków. Wprawdzie jeden podszedł do okna, otwarł na dwa palce okiennicę i przez wąską szczelinę łakomie spoglądał na wozy pełne towaru. Coś jednak zbójcy mówiło, że nie są to zwyczajni grasanci.

– Nie uchodzi kupcom na klepisku z psami siedzieć – odezwał się znowu ten czarnowłosy, żylasty.

Reszta tylko gapiła się, nic nie mówiąc i czekając sposobności do zaczepki.

– My chudopachołki – przemówił uniżenie zbójca rozumiejąc, że nie da się w nieskończoność przewlekać milczenia. – Wozy dla mości Wołkycza prowadzamy ze Spichrzy w skalmierską stronę. Kudy nam do jaśnie panów? Ot, przycupniem sobie w kącie, cichutko, nikomu nie wadząc.

– Musieliście straszliwie pobłądzić, kupce – zadrwił żylasty, a Twardokęsek był coraz pewniejszy, że właśnie on przewodzi pozostałym. – Bo tutaj pustkowie. Szlak do Skalmierza górą idzie, dobre dwa dni stąd.

– Mieliśmy przewodnika – wyjaśnił Cherchel, przesuwając się nieznacznie naprzód. Kciuki założył za pas z żelaznych klamer; miał w nim ukryty dobry tuzin krótkich noży, którymi z wielką wprawą ciskał – ale trzy dni temu zemknął, gadzina. A drogiśmy nieznakomi, musieliśmy w zawiei ze szlaku zjechać.

– Dziwne wozy macie – powiedział ten przy oknie. – Chyba nie nasze.

Gospodyni zagrzechotała misami przy palenisku.

– Polewka zagrzana – rzekła, oglądając się trwożliwie na drabów. – Jeno misek dla wszystkich zbraknie.

– Nie szkodzi – oznajmił jowialnie żylasty. – Panowie kupce ludek pokorny, choćby z psiej miski grzecznie wychłepczą.

Osacznik sapnął ze złością i zaszurał nogami po klepisku. Lusztyk go w porę ucapił za ramię. W tejże chwili do izby wpadł chłopek, taszcząc dwa pokaźne snopki.

– Zaraz naszykuję – gadał, rozkładając słomę pod ścianą, w dobrej odległości od ławy, przy której biesiadowali zbrojni. – Jaśnie panowie odpoczną, ciepłej strawy pojedzą, wnet im się humory poprawią.

– Nie od jej polewki. – Drab przy oknie skrzywił się szyderczo, a niewiasta aż się skuliła przy ogniu. – Musiała, ścierwo, trutki jakiejś dosypać, bo wciąż mnie w żywocie pali – dodał tonem wyjaśnienia, kierując się do wyjścia. – A ty się, gamratko, nie gap. – Pogroził kobiecie pięścią.

Twardokęsek przycupnął na snopku i przyjął miskę z rozdygotanych rąk chłopki. Drab w jednym miał rację – polewka smakowała paskudnie i pływały w niej jakieś zielonkawe włókna, pewnie kapusty, ale tak rozgotowanej, że trudno się było rozeznać. Zbójca jadł pospiesznie, nie podnosząc oczu znad naczynia. Nikt się nie odzywał. Jego kamraci skwapliwie chłeptali rzadką zupę, choć wątpił, czy doceniają gościnność gospodyni. Twardokęsek zaś był coraz bardziej pewien, że draby nie z przypadku siedzą na pustkowiu, daleko od wszelkich szlaków. Nie było wielu traktów, którymi mógłby bezpiecznie przeprowadzić furgon do lipnickiego obozowiska. Wystarczyło rozesłać po lesie z pięć tuzinów zaufanych ludzi i kazać im czekać na łut szczęścia.

Najemnicy, pomyślał, popatrując tuż nad klepiskiem na jednakowe buty drabów. Ktoś im dobrze zapłacił, bo przyodziewek mają świeży, niedawno na rynku kupiony. Pospolici grasanci, co z rabunku żyją, próbowaliby nas przy wozach zaskoczyć. A ci gadają, językami młócą jak baby kijankami. Po co? Przecie nie z uprzejmości. Ani chybi chcą nas za język pociągnąć i wywiedzieć się dobrze, czy trafili na właściwy konwój.

Wysiorbał resztki polewki i do czysta wytarł miskę chlebem.

– Niechże wam, gospodyni, bogowie wynagrodzą zacność – rzekł.

– A nie macie czasem, kupczykowie mili, jakiego wina na wozie, żeby pokrzepić się trochę i smak plugawy z języka spłukać? – zagadnął chudy, czerniawy na gębie najemnik, usadowiony u krańca stołu.

– Może coś się znajdzie… – zaczął pogodnie Cherchel, ale wtedy właśnie drzwi otwarły się z łomotem i do izby wpadł drab, który wcześniej narzekał na polewkę. Za kark trzymał Nieradzica.

Twardokęsek poczuł, jak krew uderza mu do głowy.

– Patrzajcie, co znalazłem! – zarechotał tamten, potrząsając gwałtownie chłopakiem. – Ładne rzeczy kupczykowie na wozach kryją. – Popchnął chłopaka ku kamratom, aż się zatoczył na ławę.

Osacznik beknął donośnie, poprawił się na słomie i wyciągnął nogi do ognia. U pasa nie miał żadnej broni i bez kudłatego półkożuszka wyglądał jak zwyczajny sterany, kościsty wieśniak. Rozglądał się tępo po izbie. Zbójca jednak kątem oka dostrzegł, że ręka kamrata maca ukradkiem obok potężnej, ledwie nadpalonej głowni.

– A owszem, niebrzydkie. – Żylasty przywódca najemników chwycił Nieradzica za brodę i odwrócił jego twarz do kaganka. Dzieciak miał rozbite wargi, a z kącika ust sączyła mu się krew, ale starał się patrzeć hardo i bez lęku. – Ale trudno się dziwić. Kupcy ciągle w pochodzie, niewiast z sobą nie wożą. A przecie i ich czasem nagła potrzeba chwyci.

Nieradzic targnął się w uścisku, chciał odskoczyć, lecz drab trzymał mocno.

– Zadziorny jak kogucik – przyciągnął chłopca bliżej – choć gładki jak panna. I dobrze, lubię narowiste klaczki. Więcej potem radości, kiedy je człek okiełzna. Napijesz się ze mną, klaczko?

Nieradzic się opierał, więc szarpnął go mocno za włosy, a potem wlał mu w gardło gorzałkę. Chłopak krztusił się i parskał. Już nie nadrabiał miną. W twarzy miał coraz większą panikę. Najemnik klepnął go po plecach, a potem przesunął ręką niżej wzdłuż grzbietu i uczynił coś jeszcze. Zbójca nie dojrzał, co, ale chłopak podskoczył jak oparzony. Draby zarechotały.

– Coś ty taka płochliwa, klaczko? – zadrwił młodziak z ogniście rudą czupryną i świeżą blizną po katowskim żelazie na czole. – Insze zabawy wolisz?

Pozostali nie udawali dłużej, że jedzą. Bezczelnie gapili się na kupców, czekając, aż któryś stanie w obronie dzieciaka. Nie wiedzieć kiedy, w rękach najemników znalazły się miecze i ciężkie żalnickie buzdygany, wcześniej oparte o ścianę za ławą.

– A może ci się nie podobam? – Żylasty przyciągnął chłopaka bliżej, choć ten szarpał się i wyrywał. – Może nie zechcesz poratować starego strudzonego żołnierza w potrzebie, bo masz wśród kupców miłośnika, co z dawna cię w sianie obraca? Tego wielkiego czarnobrodego dziada? – Uśmiechnął się lekko, spoglądając zbójcy prosto w oczy.

– Wystarczy, panie – odezwał się z uniżeniem Twardokęsek. – Poszuciliście sobie naszym kosztem, lecz my ludzie pokorne, nie będziem się krzywić. Ale już więcej nie trzeba. I chłopak się boi.

Jednak wiedział, że zbójcy z Przełęczy Zdechłej Krowy, na pozór pochłonięci jadłem, również szykowali się do bitki. Lusztykowi palce niespokojnie chodziły na krawędzi misy, jak zwykle przed walką. Osacznik żuł źdźbło trawy, błyskając zębami spopod nawisu szpakowatych wąsów, ale jego prawica była zaciśnięta na polanie. Cherchel zdjął baranicę i odblask płomieni grał na jego grubym pasie z żelaznych klamer. Wekiera przeciwnie, jakoby skostniały od mrozu, naciągnął się na siebie burą końską derkę. Nie miał ulubionej maczugi z jesionowego drewna, lecz zbójca wiedział, że pod wytartym pledem skrywa potężny kiścień z sześcioma żelaznymi łańcuchami; rozbijał nim ludzkie czaszki z łatwością, z jaką gospodyni tłucze skorupkę jajka. Chąśnik pomorckim zwyczajem miał na pewno pod kapotą dobry mieczyk i korda, ale zbójca wciąż się wahał. Z dawien dawna nie widział towarzyszy w walce, a tamtych było dziewięciu. Dziewięciu doświadczonych najemników, przygotowanych do bitki i usadowionych wyżej. Na domiar złego ich przywódca trzymał w garści Nieradzica, zasłaniając się sprytnie od ciosu nożem.

Żeby chłopaka choć na chwilę puścił, pomyślał zbójca. Na jedną krótką chwilę…

– Ejże, zazdrość cię sparła? – Drab przymrużył oczy. – Nie strachaj się, stary, my tylko pofiglujem trochę i zaraz ci gaszka oddamy, nienaruszonego. Niechże ci się potem na podołku wypłacze, jak go będziesz zacieszać… – chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wtedy właśnie Nieradzic szarpnął się mocniej, po czym plunął najemnikowi prosto w twarz.

– Ty ścierwo! – ryknął zaskoczony mężczyzna i walnął chłopaka na odlew tak mocno, że ten poleciał w tył kilka kroków i upadł pomiędzy drwa, ułożone na stosie obok paleniska.

Wówczas nagle coś śmignęło w powietrzu i wąskie ostrze sztyleciku Cherchela wbiło się żylastemu prosto w gardło. Zabulgotał ustami pełnymi krwi, lecz nikt go już nie słuchał.

Któreś z dzieci na piecu rozwrzeszczało się przeraźliwie i zaraz zamilkło, nakryte szczelnie derką przez rozsądniejsze rodzeństwo.

Osacznik zakręcił pod powałą płonącą głownią i z rykiem runął na najemników. Rozrzucane drwa potoczyły się po klepisku, sypiąc wokół iskrami, od których natychmiast zajęły się sukno i słoma. Gospodyni z piskiem rzuciła się zalewać wodą z cebrzyka, ale któryś ze zbójców, chyba Wiekiera, odpędził ją potężnym kopniakiem. Kobiecina zaskowytała głucho i skulona wpół, przewróciła się na tlące płótno. Jej mąż okazał się sprytniejszy. Na pierwszy odgłos bitki zniknął, jakby go wymiotło z izby.

W izbie było tak ciasno, że Twardokęsek ledwie zdołał się uchylić przed wielkim bierwionem w ręku Osacznika. Widział, jak straszliwy korbacz Wekiery gruchocze łeb człeka, który przydybał przy wozach Nieradzica. Ale samego chłopaka zbójca nie zdołał dojrzeć. Miał nadzieję, że dzieciak przytomnie odczołgał się gdzieś w bok, pod ścianę, bo łacno mogli go w bitce stratować.

Pomimo śmierci przywódcy najemnicy bardzo szybko przyszli do rozumu. Przewrócili stół na sztorc, zastawili go ławą i skryli się pod ścianą, ciskając ku zbójcom ogryzionymi kośćmi i glinianymi misami. Nie docenili jednak rozjuszonego Osacznika. Kopiennik wyrżnął raz i drugi bierwionem w blat. Gdy nie odniosło to żadnego skutku, prócz wzbudzenia niejakiej wesołości wśród najemników, odrzucił głownię i z gołymi rękami rzucił się naprzód.

– Poczekaj! – wrzasnął za nim Cherchel, który wygarniał już żelaznym hakiem rozpłomienione bierwiona z paleniska, aby je sprytnie podłożyć pod stół i ławę, osłaniające drabów.

Zbójca skinął głową – było mu wszystko jedno, czy chata zgorzeje ze szczętem, skoro tym sposobem mógł bez trudu i znoju wykurzyć napastników zza zapory. Inni kamraci z Przełęczy Zdechłej Krowy takoż w lot podchwycili pomysł skalmierskiego barda; podpalali gałęzie i z daleka ciskali nimi w drabów, niepomni na przeraźliwe zawodzenia kobieciny, która zdołała się podnieść z płonącej słomy i dusiła ją mokrym kożuchem któregoś ze zbójców. Jednak Osacznik nie obejrzał się nawet. Blask ognia padł na jego wykrzywioną od wysiłku gębę, kiedy chwycił skraj dębowego stołu. Twardokęsek zobaczył, jak nabrzmiewają węzły mięśni na jego chudych ramionach. Napiął grzbiet, stół drgnął z lekka, zachwiała się ustawiona na nim ława.

– Prędzej ci, dziadu, krzyż pęknie! – zarechotał jeden z najemników.

Osacznik skurczył się w sobie, zaparł nogami w klepisko i jeszcze raz szarpnął za blat. Jego plecy wygięły się w łuk i przez moment zbójca miał wrażenie, że zaraz złamią się wpół, wedle przepowiedni draba. Jednak Osacznik stęknął tylko głucho, z głębi trzewi, i nagle ciężki stół wyprysnął w powietrze, a ława spadła na zaskoczonych najemników.

– Na psubratów! – zawył cienkim głosem Cherchel, rzucając się do przodu.

Wekiera i Chąśnik skoczyli za nim, jeden z okrwawionym kiścieniem, drugi z szerokim pomorckim mieczem. Ale nim dopadli tamtych, zza krawędzi ławy wysunęło się ostrze zakrzywionej żalnickiej szabelki i cięło Osacznika na ukos od nasady ramienia w poprzek brzucha. Grasant zaskowyczał cienko i padł na polepę, pod nogi nadbiegających kamratów.

Twardokęsek poślizgnął się na krwi i byłby pewnie upadł, gdyby go Lusztyk nie podtrzymał za łokieć. Zachwiał się jednak, zatoczył i stracił impet. Mało brakło, a byłby życiem przypłacił chwilę nieostrożności, bo przyparci do ściany najemnicy bronili się desperacko. Ktoś dźgnął zbójcę podstępnie włócznią pod żebro, ale niezbyt dotkliwie, bo gruba baranica wyhamowała ostrze. Pomorcki miecz śmignął mu tuż przy głowie, gdy Chąśnik ciął przez szyję człeka z włócznią.

– Kudy się pchasz, durny! – warknął Pomorzec, wymierzając Twardokęskowi pod żebro takiego kuksańca łokciem, że aż mu przez chwilę w oczach pociemniało.

Żelazny łańcuch Wekiery z trzaskiem opadł na czerep szpakowatego najemnika, który na darmo uniósł miecz, aby się zasłonić przed ciosem. Coś chrupnęło paskudnie, krew prysnęła zbójcy na twarz. Zanim się opamiętał, wykrzywiony Wekiera odtrącił go i ruszył ku młodziakowi, który przywarł plecami do ściany i z grozą na obliczu obserwował efekt ciosu kiścienia.

– A ja? – rozdarł się Twardokęsek. Schwycił Wekierę za kożuch, ale równie dobrze mógł próbować powstrzymać młyński kamień. – Mój jest wedle starszeństwa!

Zbrojny skulił się wyraźnie, ale próbował nadstawić miecza. Trzymane oburącz ostrze drżało.

– Trza się było pospieszać – zarechotał zwalisty grasant, strząsając z siebie Twardokęska jak rzepa.

Kiścień mignął jeszcze raz, odbijając płomienie. Chłopak zawył. Krótko.

Zbójca coraz bardziej rozgoryczony, ogarnął izbę szybkim spojrzeniem. Najemnicy byli już dobrze przerzedzeni bitką. Cherchel z długim kordem i kudłatym kożuchem owiniętym wokół lewego ramienia skakał wokół jasnowłosego draba. Ten wzrostem przewyższał barda niemal o głowę i trzymał w ręku pokaźny żalnicki szarszun, jednak z najwyższym trudem parował ciosy małego minstrela.

– Nie oddam! – wystękał bard, uchylając się spod ostrza, i dla poparcia słów kopnął zbójcę w kostkę. – Innego sobie poszukaj. Paszoł won!

Lusztyk tylko wzruszył ramionami i uniósł wyżej rudowłosego młodzieńca, który wcześniej szydził z Nieradzica. Zbrojny wił się w jego uścisku i wierzgał, twarz mu posiniała, a oczy wyszły z orbit, kiedy skalmierski dusiciel powoli zaciskał palce.

– Z wprawym wyszedł – skwitował z niezadowoleniem, po czym szarpnął gwałtowniej rudego za szyję, kark mu chytrze skręciwszy, i cisnął trupa na ziemię.

Twardokęsek aż zgrzytnął zębami, bo znienacka taka go ogarnęła ochota do bitki, że ledwo się hamował, aby nie wbić kordzika w któregoś z kamratów. Szczęściem dojrzał, jak w załomie u pieca Chąśnik ogania się mieczem przed dwoma ostatnimi najemnikami. Tymczasem Cherchel uporał się ze swoim przeciwnikiem i wszyscy kamraci z Przełęczy Zdechłej Krowy gapili się na walczących jak stado psów, warczące nad pojedynczą kością. Pomorzec obejrzał się na moment, widać odgadując myśli kamratów.

– Dobra, ale tego starszego – rzucił przez zaciśnięte zęby.

– Mój! – rozdarł się radośnie Twardokęsek i rzucił się ku nim przez izbę.

– Zawżdy jeno ty i ty! – krzyknął za nim z niechęcią Cherchel. – Chytrusie stary.

Zbójca nie słuchał wyrzekań kamratów, lecz owładnięty bitewnym zapałem zagalopował się krzynę. Chciał najemnika nieco kordzikiem na żebrach naznaczyć, aby potem tym łacniej wyśpiewał, kto ich tu nasłał i dla jakiej przyczyny. Widząc go, zbrojny skulił się jednak i w bok usiłował uskoczyć, ale tak nieszczęśliwie, że zawadził zbójcę o bark. Zwalili się na polepę i ani się zbójca obejrzał, jak jego kordzik wbił się w pierś przeciwnika. Ten zagulgotał coś słabo, kopnął dwa razy nogami i zdechł. I na tym się cała potyczka zakończyła, bo Chąśnik też znudził się wreszcie i utrupił swoją ofiarę krótkim, eleganckim cięciem przez czerep.

– Aleś był wyrywny – zakpił ze zbójcy, pomagając mu dźwignąć się z ziemi. – Mało żeś się nie zatchnął z ochoty do mordobicia.

Tymczasem małe drzwiczki do komory uchyliły się ostrożnie i w szczelinie pokazał się siwy łeb gospodarza. Chłopina szybko oszacował wynik starcia i uznawszy, że niebezpieczeństwo zelżało, przyłączył się do niewiasty, która pomstowała donośnie nad zmarnowanym dobytkiem.

Nikt o nich nie dbał.

– Z niego nic już nie będzie. – Cherchel przyklęknął przy Osaczniku, który leżał nieruchomo na stratowanej ziemi. – Lada chwila zdechnie.

Zbójca otarł pot z czoła i popatrzał przytomniej na ogromnego Kopiennika.

– Ostawcie go – rzekł z cicha. – Niech tutaj w cieple poleży, póki… póki będzie trzeba – dokończył niezręcznie.

– Z tych też żaden pożytek. – Lusztyk chodził pomiędzy wymordowanymi najemnikami, zaglądając im w karmany i przetrząsając sakiewki. – Dwóch jeszcze dycha, ale łby mają łańcuchem pogruchotane ździebko.

– Niedobrze – sarknął zbójca. – Chciałem ich wypytać.

– Toś się do tego osobliwie zabierał. – Chąśnik splunął na polepę tuż przy głowie człeka, w którego piersi nadal tkwił zbójecki kordzik.

– Bo płochliwy był jakiś. – Zbójca nieżyczliwie popatrzał na trupa. – Gdyby nie uciekał, nic bym mu przecie nie zrobił. Cóż, darmo teraz biadać. Ścierwo na majdan trza wynieść, nim śmierdnąć zacznie. A wy co się tak w kącie kryjecie, gospodarzu? – Pokiwał palcem na chłopka, który zaprzestał daremnych biadań i przeszedł do znacznie użyteczniejszego odcinania guzów u kaftanów najemników.

– Przecie się wcale nie skrywam – zaprotestował chłopina, ale zbójca wciąż rozjątrzony i zły niezmiernie, porwał go za sukmanę i postawił na nogi.

– A teraz gadaj a żywo – wysyczał – kto ich tutaj przysłał i czemu się na nas zasadzili?

Kmiotek spojrzał w twarz zbójcy i zaczął dygotać jak osika.

– Ja niewinowaty, panie. Nic nie wiem. Nie opowiadali się przede mną.

– Szczera prawda – odezwała się niewiasta. Stała przy piecu, tuląc w ramionach najmłodsze z dzieci. Włosy miała opalone, porwane giezło odsłaniało grube nogi. – My wszak sami nie wiemy, panie, za co na nas to nieszczęście spadło.

– My byśmy wam wszystko rzekli, panie – włączył się chłop – boście i za nasze krzywdy pomstę wzięli. Ino nic nie wiemy. Z lasu przyszli, gorzałkę cięgiem pili, słoninę całą zeżarli i babę wyonacyli. Ale wszystkie tak czynią, Pomorcy i nasze po równo. Takie czasy nastały.

– Łżesz, ścierwo! – sapnął rozjątrzony zbójca i potrząsnął kmiotem, aż zagrzechotały zęby.

Jego wzrok padł na martwego Osacznika. Dalekoś nie dojechał, pomyślał z niespodzianą żałością i nagle zdjął go okrutny strach, że nie tylko nie zdołają wykraść rdestnickiego skarbczyka, ale nawet życia własnego nie ocalą.

– Puść go, Twardokęsek – rzekł łagodnie Lusztyk – albo zarżnij od razu, ale nie potrząsaj. Chłop nic nie wie, a zaraz ci buty ze strachu obszczy.

Twardokęsek odepchnął gwałtownie chłopinę, który przypadł mu do nóg, wykrzykując wśród łkań słowa podzięki.

– Gdzie Nieradzic? – zapytał szorstko, odpędzając włościanina solidnym kopniakiem.

– Jeno się bijatyka skończyła, z izby uciekł – rzekł ze spokojem skalmierski dusiciel. – Żyw i niezadraśnięty chyba, bo przez całą potyczkę miałem na niego baczenie.

Twardokęsek krótko skinął głową.

– I jeszcze coś – powiedział za nim Lusztyk, kiedy zbójca odmykał drzwi od izby. – Bądź łagodny, Twardokęsek.

Zbójca prychnął pogardliwie w odpowiedzi. Schwycił baranicę i wypadł przed chałupę. Zimny wicher uderzył go w rozognione walką policzki. Niebo pomroczniało już całkiem, ale śnieg sypał coraz gęstszy i nigdzie nie widział chłopaka. Szedł przez dziedziniec, nawołując go z cicha, aż pod stodółkę. Odemknął drzwi, zaparte solidnym drągiem, jednak ze środka odpowiedziało mu tylko rześkie parskanie koni. Dopiero kiedy wyjrzał za węgieł, w mroku zamajaczyła mu sylwetka dzieciaka.

Zgięty wpół przy zasypanym śniegiem płocie, Nieradzic rzygał, jakby mu się trzewia miały wywrócić na nice. Zbójca podszedł bliżej i zatrzymał się niepewnie.

Nie miał nijakiego doświadczenia z dzieciuchami. Jeśli się na Przełęczy Zdechłej Krowy trafił jaki młodszy kamrat, nadrabiał miną i po bitce gorzałkę żłopał jako reszta, dziewki pospólne obracał i chełpił się własną zręcznością. Ale żaden z nich nie był podobny do tego szlacheckiego szczenięcia i zrazu zbójcę zdjęło dziwne zmieszanie i złość, bowiem zupełnie nie wiedział, co rzec. Powoli przysunął się jeszcze kilka kroków, a Nieradzic najwyraźniej go usłyszał, bo wyprostował się gwałtownie.

– Kto tam? – odezwał się niespokojnie, ocierając twarz rękawem.

– Ja – odparł zbójca.

Nieradzic nic nie odpowiedział. Stał po kolana w śniegu, dygocząc z zimna albo zawstydzenia, zbójca nie umiał rozstrzygnąć. Ale w jakiś dziwny sposób rozpacz dzieciaka rozwścieczyła go jeszcze bardziej.

– Gdzież tak z gołą głową, bez kubraka, w śnieg lecieć? – zaczął gderliwie. – Nam nie pomożesz, zdrowie jeno zmarnujesz. – Narzucił mu na ramiona baranicę.

Chłopak wstrząsnął się, jakby z trwogą, i cofnął się w głębszy śnieg.

Twardokęska coś nagle zapiekło pod żebrem, tam gdzie ugodziła go włócznia najemnika. Przestrach Nieradzica sprawił mu nieoczekiwaną przykrość. Nie wiedział, dlaczego.

– Nigdym nie miał skłonności do… – rzekł, bezradnie rozkładając ręce.

– Wiem! – uciął ostro chłopak.

Dobrą chwilę stali naprzeciw siebie w ciemności. Żaden nie wiedział, co rzec. Wreszcie chłopak wybuchnął płaczem i rzucił się ku zbójcy z wyciągniętymi rękoma. Nic nie rozumiejąc, Twardokęsek pochwycił go, przyciągnął do siebie i kołysał lekko, póki szloch nie przeszedł w przyciszone łkanie. Wtedy odsunął go na wyciągnięcie ramion i przyklęknął obok na śniegu.

– Posłuchaj uważnie – powiedział cicho. – Będą cię próbowali na różne sposoby rozwścieczyć, ubliżyć i obrazą rozsądku pozbawić. Tak w bitce bywa. Ale obelga tylko tyle mocy ma, ile jej mieć przyzwolisz. Dlatego powiadam ci, śmiej im się prosto w gębę, kiedy gadają, a potem na ścierwo napluj, kiedy zdechną. I dość o tym. Teraz twarz śniegiem otrzyj, żeby się reszta nie poznała. I nie rycz więcej, boś nie panna i ci nie przystoi.

– Jak każecie – rzekł słabym głosem Nieradzic.

– Tak każę. – Twardokęsek uśmiechnął się w ciemności i wstał, popychając go lekko ku chałupie. – I jeszcze jedno – rzucił, kiedy chłopak posłusznie poczłapał przez podwórze. – Chwackoś się sprawił, jak cię ten najemnik trzymał. No, idźże – ponaglił go, bo skrzypienie butów na śniegu ustało. – Ja tu jeszcze… krzynę poczekam.

Powoli, w wysokim po pas śniegu poczłapał przed opłotki aż do kępy świerczyny. W tyle na dziedzińcu w tym czasie zwalano trupy najemników na zamarznięty gnojownik i zbójca słyszał piskliwy głos Cherchela, ponaglającego towarzyszy do pośpiechu.

Nie czekał długo. Zanim uwinięto się z ciałami, na zasypanej już doszczętnie ścieżce dały się słyszeć konie. Zbójcy na majdanie rozbiegli się pospiesznie i przytaili w sionce albo za węgłem chaty. Ale Twardokęsek nie próbował się kryć, z daleka bowiem usłyszał Pleskotę, z upodobaniem zawodzącego plugawą i nader sprośną piosenkę.

– Uradziliście? – spytał na powitanie zbójca.

– A co byśmy mieli nie uradzić – odparł flegmatycznie szlachcic. – Wyłuskaliśmy ich co do jednego, bez draśnięcia. Za to tutaj – machnął ku gnojownikowi, gdzie białe płatki z wolna pokrywały trupy najemników – żywiej się musieliście zakręcić.

– Osacznik ubit.

– Ano bywa. – Pleskota poskrobał się po głowie. – Choć traf plugawy, że nas tak na samym progu przydybali…

– Chodźcie na nich popatrzeć – przerwał zbójca. – Może którego rozpoznacie i trochę się cała szarada rozjaśni.

– Nigdym ich na oczy nie widział – stwierdził kategorycznie szlachcic, kiedy już obejrzał każdego z zamordowanych. – Musi nie z naszej okolicy, inaczej bym ich na jakim jarmarku przydybał albo na zjeździe.

– Po mojemu zaciężnicy.

– Ani chybi ze spichrzańskiej strony – zgodził się Pleskota.

– Świeżo wyprowiantowani i srebrem opatrzeni, bo wciąż mieli za co pić.

– Sakiewki im przetrząsnęlim i zda mi się, że ktokolwiek ich najął, nie pożałował grosza.

– I tak mnie się zdaje, że nie kogo innego, jeno nas czekali.

Pleskota zawahał się, a potem z bliska zajrzał zbójcy w twarz.

– Myślicie, że ja was w paść powiodłem? Honor mój kalacie – rzekł świszczącym szeptem.

– Dajcież pokój – napomniał go zbójca. – Przecie was nie znieważam, tylko szczerze gadam, że ktoś chciał nas utrupić. Wszystkich, bez wyjątków.

Pleskota cofnął się o krok i położył prawicę na rękojeści karabeli.

– A kudy wy z tym szarszunem? – prychnął zbójca. – Chcecie łby sobie nawzajem szczerbić, to wasza wola – ciągnął z rosnącą złością. – Ale ja Koźlarzowi wozy obiecałem prowadzać, a nie dla waszej rozrywki szabelką dać się posiekać.

– Nie staniecie mi? – Głos szlachcica pobrzmiewał niedowierzaniem.

– A nie stanę! – rozdarł się ze szczętem zeźlony zbójca. – Widzicie go, rzekł człek dwa słowa i już obraza. A bodajby was wszyscy czarci! – Machnął pogardliwie ręką.

– Toż nie uchodzi. – Pleskota się zdumiał.

– Łajno tam uchodzi! – wrzasnął zbójca. – Co to, jasełka? Kamrata mi zarzezali, teraz go opić zamierzam, a nie łeb wam po próżnicy szczerbić. A wy róbcie, co chcecie – dokończył, po czym odwrócił się na pięcie, zostawiając ogłupiałego szlachcica pośrodku majdanu.

Zbójcy pili całą noc. Czasami spoglądali po sobie z dziwną trwogą. Na Przełączy Zdechłej Krowy przywykli do kostuchy. Wszakże teraz nie łupili na trakcie, co jest zajęcie niełatwe i dla zdrowia groźne, ale jechali po fortunę, po legendarny skarb rdestnickiej świątyni, który miał im zapewnić spokojną starość, pełną wszelakich dostatków. Dlatego śmierć Osacznika doszczętnie zwarzyła humory. Nawet Cherchel po prostu żłopał gorzałkę i nie próbował zabawiać kompanów minstrelskimi zawodzeniami, jak zwykł był czynić, kiedy się na dobre zamroczył trunkiem.

Zbójca wyprawił Nieradzica spać na zapiecek, choć chłopak krzywił się i burczał, wyraźnie w nadziei, że i jego do siwuchy zaproszą. Potem zaś Twardokęsek pofolgował sobie, jak mu się dawno nie trafiało. Gdzieś pośrodku pijaństwa przyłączył się do niego Pleskota, któremu gniew przeszedł, i w pełnej komitywie żłopali dalej z jednego kubka. Ale to Twardokęsek odezwał się pierwszy, gdzieś nade świtem, kiedy kuraki jęły się niespokojnie kręcić na żerdce u wejścia.

– Ledwie źdźbła zabrakło – rzekł w przypływie pijackiej szczerości – a byliby nas wszystkich w tej chacie jak Osacznika usiekli.

– Bo mnie się tak zdaje – szlachcic czknął rozgłośnie – że całe to wozactwo jest jeden hazard i karku nadstawianie.

– Co czynić? – spytał filozoficznie zbójca.

– Pić, nim się gorzałka skończy – poddał przytomnie Pleskota.

– Tyle sam rozumiem.

– Wiecie – szlachcic nachylił się konfidencjonalnie ku zbójcy – jesteście człek porządny i wojownik przedni, tedy wam coś rzeknę. Bo i mnie się zdaje, że dalej tak być nie może. Nazbyt łatwo z tego wozactwa krzywda może dla panicza wyniknąć. Ludzi wam więcej trzeba.

– Ba! – żachnął się zbójca. – Jeno gdzie takich znaleźć, którym można ufać? Aby byli dobrze wprawni w rzemiośle wojennym, ale, z przeproszeniem waszmości, nie baczyli na te wszystkie szlacheckie brewerie, jeno dobrze się bili.

– Znam takich.

– O, ja też znam, całe tuziny – zakpił Twardokęsek. – Ale wszyscy zanadto rozsądni, żeby się w żalnickie powstanie bawić.

– A was się jeno kpiny trzymają – obruszył się Pleskota. – Poważnie gadam, od serca.

Zbójca zmilczał, bo nie chciał znów krewkiego waszmości urazić. Nadto Cherchel nalał właśnie gorzałki w kubek. A Twardokęsek słusznie rozumował, że jak się Pleskota gadaniem zajmie, nie będzie mu czynić konkurencji do trunku.

– Widzicie – szlachcic poprawił się na zasłanej derką słomie, której gospodarz znów naniósł z komórki – mój ród z dawien dawna w tutejszych lasach siedzi. Wioski w porębach mamy, głęboko w borze ukryte, niezasobne może, jednak nasze własne. Ziemi ornej niewiele, ale puszcza nas żywi. My też o nią dbamy jak rzadko, bo opiekunka to nasza i najlepsza obrona.

Twardokęsek pokiwał głową, żeby go przypadkiem do dalszej opowieści nie zniechęcić.

– Jest też wielu innych, co po lasach siedzą. Borowych, smolarzy, węglarzy, bartników. Wszyscy ludzie wolni, z kniaziowskiego nadania po okolicy chodzą, nikomu się nie kłaniają ani podatku nie płacą, bo tak prawo stanowi. Ale za przywileje jest obowiązek jeden, przed wiekiem nałożony. Taki mianowicie, że puszczę przepatrują i strzegą jej dla kniazia jegomości. Stąd ich nazwa idzie – Leśna Straż – i oni zawdy pierwsi o każdej ruchawce wiedzą, co się w tutejszej puszczy skrycie ulęgnie.

– Tedy niezawodnie służą Wężymordowi dobrą pomocą – zauważył sarkastycznie zbójca.

– Nie kpijcie! – ofuknął go Pleskota. – Jak nas Pomorcki napadł i Rdestnik spalił, tośmy się w lasy zapadli i znaku czekali. Ale na darmo.

– A Jastrzębiec?

– Jastrzębiec przed bogów sądem – zniżył głos – ale to wam w konfidencji rzeknę, że warchoł był, okrutnik i piekielnik. Z początku się wielce krygował i do naszych przymilał, i wtedy mu jakiś cap durny nieopatrznie o Leśnej Straży napomknął. Ale jest zwyczaj stary, że jeden spomiędzy panów borowym ludziom przewodzi. A jemu się Jastrzębiec bardzo nie widział. Tedy rozkaz dał Straży, aby się od lipnickiej rebelii z daleka trzymać.

– Kto taki? – zapytał bystro zbójca.

– Bogorii ojciec – odparł Pleskota, po czym zamilkł, jakby przestraszony własną śmiałością. – On ninie stary – odezwał się znów po chwili – ale okolicę po dawnemu w garści trzyma i nikt tu w puszczy bez jego zgody najdrobniejszej rzeczy nie uczyni. Jeno że wyście Bogorii druh, tedy wam poradzę, byście go poprosili, aby za wami przed panem ojcem przemówił. Może być, ludzi zyskacie wiernych, co w całych Wilczych Jarach nie mają sobie równych, a wszelkie zakamarki pogranicza znają. Wówczas bezpieczni będziecie. Wy i nasz panicz… – Potem zaś już tylko pił i żadnym sposobem nic więcej nie mógł z niego zbójca wydobyć.


* * *

Zadymka rankiem ustała. Pleskota skoczył przodem, aby drogę wybadać, bo zbójca choć niedaleczko było do lipnickiego obozowiska, nie chciał po pomoc posyłać. Szlachcic prędko wrócił, gadając, że dalej w lesie śnieg niższy leży i da się przejechać. Oboje gospodarze nawet nie próbowali skrywać ulgi, gdy ciężkie wiergowskie wozy wytaczały się kolejno z majdanu. Ale skoro minęły opłotki, Twardokęsek, który szedł przodem i prowadził zaprzęg, zatrzymał się nagle i pędem skoczył na powrót w opłotki.

Kmiotek odruchowo cofnął się i zasłonił głowę.

– Co się strachasz, durny? – warknął zbójca. – Od nich jesteś bezpieczny – machnął ręką ku gnojownikowi – a my się rychło nie wrócim. Ale tak mi przez myśl przeszło, że może komuś się zechce o tamtych zaciężników zatroszczyć.

– Nic nie powiem, panie. – Wieśniak rzucił się zbójcy do kolan. – Przysięgam, że nie powiem, panie.

– Wstawaj. – Twardokęsek odtrącił go z odrazą. – Kiedy właśnie chcę, byś gadał. Więc jak ktoś tu przylezie i będzie się o nas pytał, ten znak mu pokażesz. – Wyjął zza pazuchy małą srebrną gwiazdkę, którą mu Szarka zostawiła tego dnia, gdy odpłynęła z Urocznej Przystani, i z całej siły wbił go we framugę ponad głową kmiotka. – A zapamiętaj jeszcze, że jakbyś ten znak wyciągnął, choćby z martwych się wrócę i kulasy ci obetnę. Rozumiesz?

Chłop skwapliwie skinął głową.

Kiedy Twardokęsek odwrócił się i podszedł do furgonu, zobaczył, że Nieradzic, zbójcy z Przełęczy Zdechłej Krowy i Pleskota z krewniakami przypatrują mu się od płotu ze zdumieniem wypisanym na twarzach.

Загрузка...