Wóz podskoczył, zakolebał się na korzeniu. Twardokęsek, który przedrzemywał na koźle z jęczmiennym źdźbłem w zębach, ocknął się gwałtownie. W powietrzu niosła się woń smoły i stukot siekier; nieopodal była osada smolarzy. Zbójca przeciągnął się, prostując zastałe kości, rad, że niedługo znajdzie się między swojakami. Pomorcy następowali mu na pięty od samej żalnickiej granicy, choć kluczył i mylił ślady. Gdyby nie pomoc Leśnej Straży, która prowadziła go borem – lasem, niechybnie by już leżał na gościńcu z pomorcką strzałą w gardzieli. No, ale teraz już my prawie doma, pomyślał z ulgą. Jutro w obozowisku staniem, a tam hulanki, wywczasy…
Koniki prychały rześko, wiosenne słonko przygrzewało miło, a w kałużach po bokach gościńca było aż żółto od kaczeńców. Twardokęsek pochylił się, zmacał w skrzynce na narzędzia gąsiorek miodu. I wtedy właśnie tuż przy jego kołpaczku obramowanym jarzębatym futrem zaśpiewała pierwsza strzała.
Posłyszał, jak z tyłu ktoś wali się z charkotem pomiędzy koła wozu. Nie rozglądał się po bokach, tylko przylgnął jak najniżej i szarpnął lejcami. Koniki poderwały się, jednak nie dość szybko. Kolejna strzała wbiła się w deskę o włos od jego nogawic. Twardokęsek nie widział ukrytych w gęstej dębinie łuczników, lecz pierzyska strzał były brunatne. Strzała zafurczała mu koło kołpaczka i utkwiła w wysokim boku wozu. Nieradzic odkrzyknął się ze środka, a zbójca kolejny raz błogosławił przezorność wiergowskich majstrów, którzy opatrzyli furgon w solidne osłony.
Wpadli w zakręt. Wóz zaturkotał, zakołysał się niebezpiecznie na korzeniach. Teraz strzelano do nich zewsząd, z przodu, z tyłu i z boków. Twardokęsek zrozumiał, że zasadzka musiała być dobrze obmyślona i przygotowana zawczasu. Ledwo utrzymał lejce, kiedy jedno z drzew upadło z hukiem w poprzek traktu. Bełt utkwił mu w rękawie nadzianego paździerzami obercucha, ale zdołał jeszcze pohamować rozpędzony zaprzęg.
– Żywcem! – huknął ktoś z gęstwy. – Żywcem ścierwo brać!
W pędzie zeskoczył z kozła, przetoczył się na wilgotnej ścieżce, wpadł pomiędzy wybujałe łopiany i rdesty. Zobaczył, że Nieradzic zsuwa się na ziemię i przemyka pod brzuchami koników, które po gonitwie dygotały na całym ciele. Jego płowa czupryna mignęła zbójcy w cieniu, tuż na skraju sośniny. Ale zanim wpadł pomiędzy wysokie trawy i krzewinę, chłopak potknął się nagle. Z rozpędu zrobił dwa kroki naprzód, a potem upadł na ziemię i stoczył się po łagodnej stromiźnie pagórka z powrotem na ścieżkę. Z piersi sterczała mu brunatna pomorcka strzała.
– Nie! – rozdarł się zbójca.
Słońce uderzyło mu prosto w twarz i nie widział już nikogo. Poczuł tylko, jak grot przeszywa mu prawe ramię. Nie mógł złapać tchu.
– Twardokęsek?
Szarka szarpała go za kubrak.
Zbójca otrząsnął się gwałtownie, ogarniając przerażonym spojrzeniem wnętrze swojej izdebki, rudowłosą kobietę pośrodku posłania, dwie skrzynie pod oknem i prosty stół na krzyżakach. Otarł spotniałe od koszmaru czoło i sięgnął do dzbanka z wodą. Ręce mu dygotały.
Świtało dopiero, bo w obozowisku nie słychać było porannej krzątaniny. Jeno ptaki w chaszczach za chatą darły się jak opętane.
– Witaj, Twardokęsek. – Rudowłosa uśmiechnęła się. – Dobrze, żeś się obudził.
Dzisiaj patrzyła zupełnie przytomnie. Mimowolnie poszukał w izbie Nieradzica, ale nigdzie go nie dostrzegł. Wiedźma za to spała, aż po czubek głowy nakryta skórami.
Zbójca ochlapał gębę wodą, starając się odpędzić resztkę koszmaru. Nie wiedział, kiedy przywlókł się do chaty, ale po wczorajszych dziwacznych zrękowinach pito dużo i zaciekle. Obaj Wilkowie rzetelnie zaprószyli sobie łby gorzałką. Pod sam koniec uczty nawet żalnicki książę rozruszał się nieco, kazał sobie podać Sorgo i ścinał knoty zapalonych świec. Twardokęsek pamiętał to jednak nieco mętnie, podobnie jak własną obietnicę, złożoną Koźlarzowi bladym świtem, gdy większość biesiadników pospała się na ławach i w trawie na skrajach placu. Miał pod nieobecność księcia przejąć komendę nad lipnickim obozowiskiem. Ale po prawdzie nawet teraz, na trzeźwo, nie wiedział, co też skłoniło Koźlarza do podobnej głupoty.
Szarka przeczesała palcami rude włosy.
– Chodźmy nad morze – powiedziała cicho. – Nie chcę wiedźmy budzić, a zdałoby się nam kilka słów zamienić.
– Co, tęsknicie za jadziołkiem? – zadrwił zbójca którego wciąż świdrowało we łbie od wczorajszych wrzasków plugastwa.
– Bredzisz, Twardokęsek. Alboś jeszcze po wczorajszym pijaństwie nie wytrzeźwiał – dodała, pociągając nosem. – Cuchniesz jak gorzelnia. Jakbyś tyle nie pił, pogwarzylibyśmy wczoraj o tym, co się zimą wydarzyło.
– A nie chcecie aby wiedzieć, cośmy świętowali? – spytał zgryźliwie, naciągając koszulę.
– Przecież aż nogami przebierasz, żeby mi powiedzieć. – Wzruszyła ramionami i wzięła opończę.
Przed chatą na wielkim kamieniu przysiadł smolarz z Leśnej Straży. Na widok Iskry zmienił się na twarzy, zerwał na równe nogi, po czym bardzo nisko pokłonił. Kobieta odpowiedziała krótkim skinieniem głowy, bez zainteresowania omiatając wzrokiem jego zielony kubrak i srebrną gwiazdkę zatkniętą na kapeluszu. Potem poszła dalej.
Bogowie, pomyślał zbójca ze strachem. Ona nie pamięta ani słowa z tego, co wczoraj mówiła.
Drwiny uwięzły mu w gardle. Znów zdjął go strach przed tą dziwną kobietą. Strach i złość. Zbójca Twardokęsek nie lubił się bać.
– Kniaź was Koźlarzowi w małżeństwo oddał – burknął.
Nie zdziwiła się.
– Naprawdę? – spytała lekko i skręciła na ścieżkę, która boczną bramką w palisadzie prowadziła prosto nad morze.
Przez chwilę przestraszył się, bo zdołała bezbłędnie odgadnąć, dokąd iść. Potem sobie przypomniał, że przecież mieszkała tutaj zeszłej jesieni, gdy zaczynali budować obozowisko.
– Nie martw się, Twardokęsek – powiedziała, siadając na wilgotnym piachu u podnóża skarpy. – Wiele wody rzeki wleją w Wewnętrzne Morze, zanim na moim weselisku zatańczysz. Jeśli w ogóle będzie weselisko.
– Po co w ogóle na Przychytrze płyniecie? – wyrzucił z siebie zbójca. – Chcą kniazie z Warkiem radzić, tedy ich wola. Obejdą się bez was.
Szarka zawahała się.
– Morze niespokojne. Od Pomortu burza za burzą idzie. Najpewniej nie przemkną się beze mnie.
– Znowu będziecie śpiewać? Jak wczoraj?
Skinęła głową.
– Czy pamiętacie może, jak was wczoraj z okrętu znieśli? – wysyczał przez zęby, ledwie hamując złość. – Przez ręce lecieliście jak martwa. Potem bredziliście gorzej niż wiedźma. Cięgiem o krwi i umieraniu. I jadziołek nad wami latał, źlił się, wrzeszczał i skowytał.
– Żeglowaliśmy w sztormie. – Wzruszyła ramionami. – Musiałam śpiewać. Długo. To dzika magia, Twardokęsek. Niełatwo się z niej ocknąć. Za każdym razem trudniej.
– Kiedyś wam się nie uda.
– Może. Ale jeszcze nie teraz.
Milczała, wpatrując się w morze. Fale podpełzały do nich coraz bliżej.
– Opowiedz mi, jakżeś się sprawił w tej żalnickiej służbie – odezwała się po długiej chwili. – Dziwne rzeczy ludzie gadali.
– Tedy mieliście wieści? – burknął, wspomniawszy, że przez te wszystkie miesiące ani jeden posłaniec nie przypłynął z Wysp Zwajeckich.
– Suchywilk lubi wiedzieć. – Wyciągnęła się na piasku i przymknęła oczy. – Niewiele potrafi go zadziwić, ale tobie się udało. Z początku nie dawał wiary, jak mówili o furgonach, co swobodnie aż do Książęcych Wiergów chodzą, o Leśnej Straży i o zbójeckim hetmanie.
– Miano to tylko puste – mruknął z niechęcią zbójca bo dziwnie mu się było chełpić przed Szarką. – Nie szydźcie ze mnie.
– Nie szydzę. – Spojrzała na niego z rozbawieniem. – Właściwie nie mogę wyjść z podziwu. Zaskoczyłeś mnie.
– Czym? – zaperzył się. – Że mi się raz jeden w życiu udało zasłużyć na sławę ludzką i komuś wierności dochować? Chcecie może wiedzieć, dlaczego? Bom się nie oglądał na wasze przepowiednie durne i nie słuchałem, jak wiedźmy krwią napasione o bogach bredzą.
– Chcesz, zbójco, dam ci radę. – Szarka przesypywała w dłoni garść piasku. – Dobrą. Nawet jeśli pewnego dnia bogowie staną ci na progu i będą te przepowiednie jeden przez drugiego gadać, zatkaj uszy i nie słuchaj. Lepiej nie wiedzieć. Łatwiej człowiekowi żyć, kiedy mu się zdaje, że sam sobie panem.
Zbójca przymrużył oczy, tknięty nagle pewną myślą.
– Czy wam się zdaje – zapytał ochryple – że to nie ja sam? Że mną bogowie kierują? Jak kukłą?
Szarka przewróciła się na bok i oparła na łokciu. Nie wiedzieć czemu, zbójcy się wydawało, że z niego kpi.
– Nieważne, co mnie się zdaje.
– Bodajby ich czarna zaraza zeżarła! – wrzasnął zbójca podrywając się na równe nogi. – A bodaj zdechli, kurwie syny! Od tego mają kapłanów, coby się nimi bawić. Ja jestem człek świecki, zwyczajny, ja się do żadnych bogów na służbę nie najmowałem.
Rudowłosa kobieta przypatrywała mu się z rozbawieniem. Zbójca pohamował się trochę.
– Jeszcze zobaczymy – wysyczał przez zęby – kto kogo wystrychnie na dudka. Niech się nie cieszą, ścierwa. Na końcu ich oszukam.
– Nawet o tym nie myśl.
Zbójca gapił się na nią spode łba, sapiąc ciężko. Z wolna powracała mu przytomność. Szarka omyliła się. Musiała się omylić. Bo przecież sam wszystko obmyślił i zaprzągł do swego planu Kościeja, kamratów, nawet Leśną Straż. Owszem, szczęście dopisywało mu po trochu. Stary znajomek z pomniejszego lichwiarza wyrósł na bankiera i wiergowskiego burmistrza, a ocalony w gospodzie chłopczyna okazał się synem najpotężniejszego wielmoży Wilczych Jarów. Ale całą resztę Twardokęsek zawdzięczał własnej przemyślności. Nic nikomu nie był winien, najmniej zaś tej rudowłosej dziewce, która chwyciła go za gardło i powlokła przez Krainy Wewnętrznego Morza, strasząc klątwami bogów i plugawymi proroctwami. Ale dosyć. Tym razem się nie da nabrać.
Wszystko składało się doskonale. Żalnickie książątko popłynie sobie precz razem ze Zwajcami. Pod jego nieobecność zaś zbójca położy łapę na rdestnickim skarbczyku, potem zaś ucieknie hen daleko na południe i zamieszka w odległym miłym miejscu, gdzie nikt nie słyszał o Krainach Wewnętrznego Morza. Dokładnie, jak zaplanował na samym początku. Zanim jeszcze spotkał Szarkę.
Naszła go ogromna ochota, aby jej opowiedzieć o rabunku, powściągnął jednak ozór. Nie lękał się klątw Kostropatki, ale gdyby rzecz się wydała, żalnicka szlachta niezawodnie rozniosłaby go na szablach za sam zamysł świętokradztwa.
– Tuście mi są! – rozległ się za nimi radosny głos Szydła.
Karzeł wdrapał się na nadmorską skarpę, dysząc ciężko od wysiłku. Chyba nie kładł się w nocy, bo jego przyodziewek nosił wyraźne ślady wczorajszego opilstwa. Czaple piórko przy czapce miał złamane, żółte rajtuzy podarte, a kubrak poplamiony. Uśmiechał się jednak rześko i z daleka znać było po nim dobry humor.
Ten zawsze wyrośnie, gdzie go nie posieją, pomyślał ze złością zbójca.
– Kniaź was po całym obozowisku szuka – oznajmił Szarce trefniś. – Odbijać chciał z rana, więc zły, żeście się mu zapodziali. Wiedźmę już zburczał, bo miała mieć na was baczenie, a pospała się niby suseł.
– On zawsze sarka i gdera, gdy coś komu zawini – odparła lekko. – Pewnie się teraz gryzie, jak mi o wczorajszych zrękowinach powiedzieć. I słusznie. Nie należało tyle gorzałki żłopać i głupot obiecywać.
– Tedy wiecie. – Karzeł przysiadł na gładkim sosnowym konarze, wyrzuconym przez morze na brzeg. – Bardzo się źlicie?
– Sama jeszcze nie wiem. Najpierw muszę się o czymś przekonać.
– O czym? – zaniepokoił się niziołek.
– Masz mnie za głupią? – Rudowłosa roześmiała się. – Ani myślę ci mówić.
– Tedy ja wam coś powiem. – Szydło poskrobał się po głowie. – Nie płyńcie na Przychytrze.
– Takeś się za mną stęsknił? – zakpiła. – Aż wzruszenie bierze.
Karzeł zbył drwinę milczeniem. Kiedy uniósł głowę i poranne słońce padło na jego twarz, Twardokęskowi zdawało się, że oczy ma żółte jak kot.
– Nie płyńcie na Przychytrze – powtórzył głucho. – Na dobre to nie wyjdzie ani wam, ani nikomu innemu. Zbyt wiele dróg przecina się na tej wyspie i zbyt wiele spotyka się sprzecznych pragnień.
– Skąd wiesz, pokurczu? – palnął zbójca zły, bo zanosiło się na kolejną nudną gadkę o czarach i przepowiedniach.
– Są znaki na wodzie i niebie. – Szydło wyszczerzył drobne, ostre zęby. – Każdy głupi je dostrzeże, byle zechciał patrzeć. Służki Kei Kaella uprzędły spisek.
– Jaki? – spytała Szarka.
– Nawet mój wzrok nie sięga pod pękniętą kopułę treglańskiego przybytku. Kapłanki z dawien dawna knuły. Z przyzwoleniem Kei lub bez, znosiły się z wiedźmami, aby nagiąć magię do własnych celów.
– Zabiły Krobaka – przypomniał zbójca świeżo wyedukowany przez Koźlarza w sinoborskiej polityce.
Szydło roześmiał się piskliwie.
– Głupiś! – prychnął. – Im chodzi o coś istotniejszego niż kniaziowski stołek w jakiejś okopconej sali. Szczególnie teraz, gdy w grę wmieszały się inne moce.
– Kto? – rzuciła ostro Szarka.
Pierwszy raz dzisiejszego poranka wydała się zbójcy prawdziwie poruszona.
– Skąd mnie, biednemu, wiedzieć? – Szydło z fałszywą bezradnością rozłożył ręce. – Co ja w wielkim świecie mogę? Tyle, co czasem uszczknę…
– Dość tych bredni! – syknęła Szarka, siadając gwałtownie. – Wiem, że dopełniasz tuzina.
Słońce wychynęło zza chmury. Karzeł przechylił głowę, jego źrenice rozgorzały jak węgle i tym razem Twardokęsek był pewien, że to nie złudzenie.
– A co ty ukrywasz pod maską, Szarka? – chrapliwie wymówił jej imię. – Zębaty sierp?
Sharkah, pomyślał ze zgrozą zbójca. Nazwał ją Sharkah. Zimny dreszcz przeszedł mu po krzyżu. Gwałtownie odsunął się od tamtych dwojga. Żadne nie zwróciło na niego uwagi.
– Nie wiem – odparła. – Ale zamierzam się przekonać.
– Od kiedy wiesz o mnie?
Twardokęsek nie mógł skupić wzroku na jego drobnej postaci. Jej kontury zdawały się rozmywać i falować w powietrzu.
– Od Spichrzy. Spodziewałam się, że Zaraźnica kogoś za mną pośle, a nie zbójcę przecież i nie wiedźmę. A potem, po świątyni Nur Nemruta, byłam już pewna. Masz jej moc?
Szydło popatrzył na nią spode łba. Nic nie odpowiedział.
– Podobno na paciornickich błotach podniosła się zaraza. – Szarka kruszyła w palcach kawałek kory. – To twoja sprawka?
Karzeł wahał się chwilę.
– Nie – odparł wreszcie z westchnieniem. – Po tym jak Fea zasnęła, wielu próbuje zabawy nad jej domeną.
– Ale masz dość mocy, aby to powstrzymać?
Szydło powoli skinął głową.
– Kiedy przyjdzie czas. Jeszcze nie teraz.
– Dobrze się składa. – Otrzepała dłonie i uśmiechnęła się drapieżnie. – Bo mam trzy życzenia.
Źrenice karła aż rozszerzyły się ze zdumienia.
– Co? – Podskoczył jak dźgnięty ożogiem. – Jakim niby prawem?
– Przecież odgadłam, kim jesteś. – Wzruszyła ramionami. – A nie każesz mi chyba ganiać za tobą po tej plaży i nie będziesz się przemieniać w morsa, lwa czy skorpiona wielkiego jak krowa. I tak cię złapię i utrzymam, choćbyś stał się nawet płomieniem. Oszczędźmy więc sobie próżnego trudu.
Podczas tej przemowy Szydło naburmuszył się jeszcze bardziej.
– Ale tak nie uchodzi – burknął. – Minie mnie cała zabawa.
– I tak by cię minęła – odparła bezlitośnie Szarka – bo czasu zostało niewiele i musiałabym cię na początku mocno przetrącić, żebyś ponad przyzwoitość nie przedłużał harców. Jak tedy będzie z moimi życzeniami?
Szydło pociągnął nosem. Kopnął pień sosny.
– Dobra, niech będzie – zdecydował, acz bez entuzjazmu. – Tylko rozumnie. Nie jestem, kurwa, złota rybka.
– Nie dałeś rady jej ukraść Mel Mianetowi? – Zaśmiała się.
– Co bym miał nie dać rady? – Karzeł chełpliwie pogładził się po brodzie. – Zdarzyło się ze dwa razy, ale dawno temu. Teraz Mel nie ma głowy do psoty. Przez te brewerie Zird wszyscy okrutnie sposępnieli. To czego byście chcieli? Skarbów z samego dna morza? Tyle i bez rybki da się wydobyć.
– Chciałabym, żebyś się trzymał Twardokęska, kiedy popłyniemy na Przychytrze. Pod nieobecność Koźlarza wiele tu się może wydarzyć i zbójca będzie potrzebował pomocy.
– Niby w czym? – sarknął zbójca który jakoś nie dowierzał jej nagłej troskliwości.
– Załatwione. – Szydło uśmiechnął się paskudnie. – Zaczyna mi się tutaj podobać, choć dawnom tyle czasu w jednym miejscu nie siedział. A wiedźma też z wami na Przychytrze płynie? Bo miła z niej kobietka, we dwoje byśmy jeszcze skuteczniej naszego zbójnickiego herszta dopilnowali.
Twardokęsek tylko zgrzytnął zębami i zmilczał przekleństwo.
– Wiedźmę zabieram ze sobą. Ale właśnie takie jest moje drugie życzenie. Jeśli uda się wypełnić przepowiednię, chciałabym, żebyś, kiedy wszystko się skończy, złagodził klątwy. Obie. Jeżeli będziesz w stanie.
Szydło sposępniał nagle.
– Nie wiem, czy zdołam – odpowiedział po chwili zupełnie innym głosem, bez cienia szyderstwa. – To trudne.
– Wiem.
– A trzecie życzenie?
– Kiedy wojna minie, ta ziemia – podniosła się jednym płynnym ruchem i powiodła wokół smukłą dłonią – będzie potrzebowała boga.
– Przecie to nieuczciwe! – rozdarł się Szydło, odskakując dwa kroki w tył, jakby zobaczył przed sobą żmiję. – Nie możesz mi tego zrobić. Jestem złodziejem, nie pastuchem owiec. Znajdźcie sobie kogoś innego.
– Więc wyobraź sobie – rudowłosa otrzepała spódnicę z piasku – że ukradłeś całe królestwo. A owce sobie poradzą. Przywykły do tego. Na mnie już czas – dodała. – Suchywilk pewnie już ścieżkę wydeptał między obozowiskiem i okrętem, on zawsze niecierpliwy, kiedy ma na morze ruszać. Poradzicie sobie. – Poklepała zbójcę po ramieniu.
Pewnie zamierzała go na duchu pokrzepić, ale zeźliła tylko. Szarpnął się i niemal wywrócił na ziemię.
– Hej, czemu mnie zostawiacie z tym pokurczem? – wykrzyknął ze złością. – Na morze go sobie weźcie, skoro wam taki miły. Bo ja sobie sam poradzę.
– Naprawdę? – Zawiesiła głos, jakby się zastanawiała. – Twardokęsek, pozwól, że was wreszcie należycie poznakomię. To dwunasty z bogów Krain Wewnętrznego Morza. Złodziej.
Szydło skromnie spuścił oczy i ukłonił się, szurając nogami w piachu.
Pacholik wpadł do komnaty i szarpnął Warka za ramię. Sługa był nazbyt zadyszany, by wykrztusić składne słowa, więc wyciągnął tylko palec ku oknu. Duł wicher. Warkowi wydało się, że w huku fal rozbijających się o skały Przychytrza słyszy krzyki opętanego flagellanta. Zarzucił na ramiona baranicę, odemknął okiennicę z sosnowej deski. Deszcz zaciął go po policzkach.
Wark widywał wcześniej zwajeckie okręty, jak stoją w porcie Tregli. Smukłe niczym liście ostrzewu, kołysały się sennie pomiędzy szczeżupińskimi buzami o płaskich dnach i ewerami pełnymi solonych śledzi. Nawet w przystani łby morskich gryfów wieńczące dziobnice zdawały się otwierać pyski do krzyku, a włosy posągów wichrowych sevri lśniły jak żywe złoto.
Przez dwa, trzy dni port Tregli był pełen potężnych rudobrodych wojowników w pogiętych bechterach. Suknie karczemnych dziewek wydawały się bardziej nieskromne niż zwykle. Kapłani Fei Flisyon uwijali się żywiej w swych lichwiarskich przybytkach nad sakiewkami monet pokrytych napisami, których nikt nie umiał odczytać. Nawet skalmierscy minstrele wychodzili z komnat cytadeli i mrużąc oczy od ostrego światła, szli na nabrzeże po opowieści żeglarzy. A potem Zwajcy odpływali o brzasku, nim zaczęły bić dzwony w świątyni Kei Kaella.
Ale Wark nigdy nie oglądał zwajeckich okrętów na pełnym morzu. Nie patrzył na nie w sztormie, kiedy niebo jest czarne od chmur, a smagnięcia wiatru wyciskają łzy z oczu.
Spostrzegł błysk złota na dziobnicy, kiedy purpurowo – szafranne żagle wynurzyły się z odmętu i chwilę mknęły na szczycie fali. Błyskawica rozerwała się na ciemnym niebie, tak blisko masztu, że poczuł, jak do ust napływa mu cierpka ślina. Zobaczył posąg na dziobie okrętu. Wichrową sevri ze szczerego złota. Jej włosy zdawały się unosić na wietrze.
Tyle że to nie było złoto.
Łódź była wielka, trzydzieści wioseł na każdej burcie. Kiedy wpłynęła pomiędzy skałki u wejścia do zatoki, Wark usłyszał śpiew. Jakby śpiewało samo morze. Jasna, słodka melodia wbijała się pod skórę jak tuziny śniegowych igieł.
Kapłanka poderwała się spomiędzy koców i pojedynczym gestem rozgarnęła zasłony łoża.
– Iskra – wyszeptała. – Bogowie, nie wierzyłam, że to możliwe.
W białej, przemoczonej sukni Iskra była podobna do sztyletu. Fale burzyły się, wirowały wokół niej w rozbryzgach piany.
Wark nie spostrzegł, że wstrzymał oddech. Nie czuł łez spływających po twarzy.
Owszem, bardowie gadali o złotowłosej córce Suchywilka. Darmozjadzi grzali chude grzbiety przy ogniu w wielkiej sali treglańskiej cytadeli i wyżerali resztki z półmisków. Wark nie wierzył w ich rymowane bajdy. Zanadto przywykł do zimowych opowieści, snutych leniwie pomiędzy kolejnymi dzbanami grzanego miodu. Zwajecka kniahinka zajmowała go mniej jeszcze niźli pogłoski o dwugłowym cielęciu, które urodziło się w zatoce nieopodal Tregli, wieszcząc nieurodzaj i kapuścianą zarazę.
Wówczas jednak nie widział jeszcze, jak żegluje przez sztorm, a fale ustępują przed jej głosem.
Pomiędzy ostatnimi skałami kipiel wypchnęła łódź w górę. Iskra nie drgnęła, tylko włosy rozprysły się za jej plecami niby złota rozgwiazda. Warkowi wydawało się, że w rozbłysku błyskawicy zobaczył jej twarz. Wielkie rozszerzone oczy w kolorze wiosennych liści. Skórę tak bladą, że zdawała się świecić poprzez ciemność i deszcz. Ciemne kreski brwi, jak pociągnięte usmolonym palcem.
Były jeszcze dwa inne statki, ale prawie ich nie zauważył. Dopiero gdy bezpiecznie wpłynęły do przystani, odsunął się od okna. Przypomniał sobie o zwajeckim kniaziu, którego zdałoby się podjąć gorącym miodem i powitać na nabrzeżu. Ale kiedy zbiegał na złamanie karku po kamiennych schodach pokrytych siną śliską pleśnią, przed oczami wciąż miał twarz córki Suchywilka.
Stał na brzegu, gdy wojownicy wpychali łodzie na brzeg. Potężny mąż w rogatym szłomie objął Iskrę wpół. Mokra, poplamiona słoną wodą suknia oblepiała ją szczelnie, oddech parował w zimnym porannym powietrzu. Potem ktoś narzucił na jej ramiona płaszcz podbity srebrzystym sobolem. Zgarnęła poły przy szyi, jakby nagle zrobiło się jej chłodno. Długie delikatne palce były ułożone w kształt stulonego pąka, pasma złotorudych włosów luźno opadły wzdłuż twarzy.
Grom uderzył w skałę u wejścia zatoki i przez chwilę Iskra była tylko ciemnym zarysem wpisanym w światło. Wark zamrugał powiekami.
Łódź zaryła w żwir na brzegu. Córka Suchywilka podniosła oczy i popatrzyła prosto w niego. Z bliska jej oczy były jeszcze bardziej zielone. Nigdy nie widział podobnych. Przypomniał sobie, że jeden z minstrelów nazwał je szmaragdowym ogniem. Zarechotał wówczas szyderczo i rzucił w wyjca baranią kością. Skalmierscy bardowie słynęli z przesady, a baśnie od dawna nie wędrowały po brzegach Wewnętrznego Morza.
Nic go nie przygotowało na widok Iskry o włosach utkanych z żywego złota.
Widział już Suchywilka, z rudą brodą splecioną w dwa grube warkocze, potargane teraz i zmierzwione wichrem. Gramolił się na brzeg. Obok niego dreptała niewiasta w szarej wilczurze.
Dwie inne łodzie dobijały do brzegu.
Koźlarza rozpoznał od jednego spojrzenia. Najwyższy z przybyszów, w prostym przeszywanym kaftanie, bez znaków kniaziowskiej władzy. Oprócz Sorgo.
Przypomniało mu się, jak trzymał ów miecz w dłoniach – raz jeden, hen daleko, w czerwienieckim grodziszczu, które spłonęło dawno temu, w czas pomorckiej napaści – i oburącz nie zdołał podźwignąć z ziemi. Pamiętał też całą resztę. Nocne podchody pod pomorcki brzeg, kiedy każde pluśnięcie wody pod wiosłem wydawało się przeraźliwie donośne. Niemiłosierne godziny ćwiczeń, skalmierskie wino, sączone ukradkiem i na chybcika, żeby choć trochę zapomnieć o kościach obolałych od ciosów Czerwieńca. Pierwsza potyczka, gdy z łanu trzciny wynurzyły się nagle pomorckie misiurki. Łopot kaczek podrywających się do lotu, ręka Koźlarza, która odpycha go spod samego ostrza miecza, błotnisty smak wody w ustach, świst Sorgo. Dziewczyna, która usypia z głową na jego ramieniu i ręką przerzuconą przez pierś Koźlarza, gdzieś w chacie rybaka tuż pod Czerwienieckimi Grodami, bo spili się do nieprzytomności wieśniaczą gorzałką i nie honor im było wracać do domu. Woń ryby wędzonej w dymie, smak cierpkich jabłek z czerwienieckich sadów i czarnego chleba, który klucznica piekła na chrzanowych liściach.
Córka Suchywilka odwróciła się ku Koźlarzowi, oparła czoło na jego ramieniu. Żalnicki książę wziął ją na ręce i niósł przez wodę na sam brzeg. Jasna witka jej włosów sięgała mu aż do kolan.
Wark poczuł dziwne dławienie w gardle.
Nawet nie popatrzyli na siebie. Koźlarz nie dotknął nagą dłonią jej skóry.
Nie musiał.
Wiedźma przyciągnęła do piersi rudego kociaka. Zwierzołak mruknął niechętnie przez sen i wczepił się pazurami w jej suknię. Był gorący, rozgrzany snem i krwią, bo tuż po lądowaniu rozszarpał i pożarł jednego z ogarów Warka. Jej zaś chłód nie opuszczał od dwóch nocy, odkąd wsiadła na statek Suchywilka o purpurowo – żółtym żaglu. A może ogarnął ją jeszcze wcześniej – kiedy zwajeckie nawy wynurzały się cicho spomiędzy mgły w Urocznej Przystani. Nie pamiętała. Jednak wciąż czuła w piersi lodowate zimno, nawet teraz, za szczelnie zaciągniętymi zasłonami łoża, którego użyczył im sinoborski kniaź. Obok napojona gorącym naparem Szarka oddychała płytko i niespokojnie. A wiedźma, która nigdy wcześniej nie spała na równie wspaniałym posłaniu, dygotała pod grubą warstwą pledów. Czasem zapadała w dziwne odrętwienie. Bo spać nie mogła. Nazbyt głośno wołały do niej spoza sosnowych okiennic topielice i wicher raz po raz odzywał się głosami zmarłych.
Koce i poduszki były przesiąknięte wonią sinoborskiego kniazia o szarych oczach i włosach jasnych jak morski piasek. Wiedźmę przerażał sposób, w jaki Wark patrzał na Szarkę, gdy Koźlarz niósł ją przez nabrzeżne skałki do na wpół wypalonego klasztoru.
Jaśminowa wiedźma nigdy wcześniej nie żeglowała po morzu. Bała się morza. Na swój łagodny sposób było równie przerażające jak ogień. Równie ostateczne. Przez dwie noce kipiel miotała statkiem, a wiedźma czuła się zupełnie naga, obnażona przed wodnym żywiołem. Pozbawiona wszelkiej mocy. Fale unosiły ją jak wicher pająka, coraz dalej od ciemnej ziemi, gdzie mieszka wiedźmi szał i wszystkie drobne czary, splatane na wpół świadomie z czarnoziemu, zeschniętych kwiatów jaśminu, krwi i śliny.
Na morzu była ślepa jak kocię. Bezbronna. I mroczny ludek, który wychylał się do niej z głębiny, rozumiał to bardzo dobrze. Utopce szydziły i rzekotały głosami jak żabie granie. Czy potrafisz nas zatrzymać? – krzyczały. – Czy obca ziemia rozpozna cię, kiedy sięgniemy ku tobie rękami śliskimi jak wodorosty, wilgotnymi jak szlam? Czy zdołasz wysnuć dość mocy z pojedynczej skalnej skorupki rzuconej na środek oceanu?
Wiedźma nie wiedziała. Na Przychytrzu skała pod podeszwami jej trzewików wydawała się zupełnie martwa. Zazwyczaj ziemia odpowiadała na jej wezwanie. W Górach Żmijowych wystarczyło się schylić i rozkruszyć w palcach drobne grudki lessu pachnącego wilgocią, mchem i zbutwiałymi liśćmi, by znajome ciepło wypełniło wiedźmę aż po brzegi. I kiedy usypiała z głową przyłożoną do ziemi, czuła na dnie ucha znajomy szelest korzeni, które ocierały się o siebie sążnie pod poszyciem lasu. Delikatny chrobot pędraka obgryzającego podziemne kłącze rdestu, paproci czy pęczyny. Szybkie, trwożliwe bicie serca polnej myszy, kiedy zamiera w płytkiej jamce u stóp starego jesionu. Każdej nocy jednostajna melodia ziemi kołysała ją do snu i strzegła przed niebezpieczeństwem.
Jednak skały Przychytrza milczały, jakby podziemne rzeki zawczasu uniosły wszelką moc na głębokie morze, w dziedzinę Mel Mianeta.
Z Szarką było zupełnie inaczej. Przez całą zimę rudowłosa cierpliwie wsłuchiwała się w moce Wewnętrznego Morza. Ale dopiero teraz, podczas tej upiornej żeglugi, wiedźma zrozumiała, jak silnie tętni w niej krew przedksiężycowych. Szarka stała na dziobie łodzi i splatała swoją pieśń z wichrem i topielą z łatwością, która sprawiała wiedźmie ból. Nie było już wojowniczki w kaftanie norhemnów ani córki Suchywilka. Była Iskra o włosach z żywego ognia. Morze przepływało pod nią i poprzez nią, posłuszne pieśni. Nawet jadziołek nie mógł jej dosięgnąć. Skrzeczał tylko ze złości, okryty Suchywilkową szubą.
Kiedy sztorm przełamał się na pół, by uczynić miejsce dla smoczej łodzi, wiedźma rozpłakała się. Nigdy wcześniej nie wierzyła, że można wpleść tyle magii w pojedynczą melodię. Pośrodku Wewnętrznego Morza wiedźma widziała jedynie ogień i wodę. Wichrową sevri i wodną pannę o głosie utkanym z wichru i fali, jak zanurza się coraz głębiej w zgoła nieczłowiecze zapamiętanie. Choć przerażeni, Zwajcy żeglowali nieludzką ścieżką poprzez sztorm. Z każdym uderzeniem piorunu Szarka oddalała się od nich coraz bardziej. I nic nie można było poradzić.
– Nawet jej matka nie miała podobnej mocy – wyszeptał zwajecki kniaź, kiedy wpłynęli wreszcie do zatoki Przychytrza. – Nawet Sella.
Kiedy przybili do brzegu, głos Szarki wciąż wibrował w wietrze nad skałami, a morze szumiało w jej krwi. Stała na pokładzie zwajeckiej łodzi, z szeroko rozwartymi oczami, choć wicher sieknął w nie falą deszczu. Wiedźma bała się jej dotknąć. Lękała się wilgotnego chłodu skóry i zapachu morskiej soli w wichrze. Tylko śmiertelnik może pochwycić wodnicę i przytrzymać ją na ludzkim brzegu. Śmiertelnik, nie wiedźma, która słyszy w zadymce głosy zmarłych, a jej umysł jest zmącony i kruchy jak skorupka jajka.
Żalnicki książę musnął ramię wiedźmy dłonią w rękawicy z łosiowej skóry. Potem objął Szarkę, delikatnie jakby chwytał płochliwego ptaka. Niebieskooka niewiastka słyszała, jak jego serce bije mocno, równym, jasnym rytmem. Był śmiertelny, wystarczająco śmiertelny, by nie ulec wodnej magii. Uniósł Szarkę wysoko, aby nawet końce włosów i skraj sukni nie dotykały rozkołysanej fali.
– Trzeba ją zabrać jak najdalej od morza. – Wiedźma wyczytała słowa z ruchu jego ust. – Jeżeli ma się obudzić w człowieczej postaci.
Ponieśli ją do komnaty na szczycie zrujnowanej wieży. Węgle żarzyły się jeszcze w trójnogu przy łożu, lecz popiół na kominie ostygł już na dobre i trzeba było na nowo rozpalić ogień. Służka Warka, dziwna kobieta w złotej masce, bez słowa ustawiła na kamiennej posadzce u wezgłowia posłania dwa tuziny świec. Lnianym ręcznikiem wytarły włosy Szarki, zdjęły z niej suknię poplamioną morską wodą. Później zwajecki kniaź poił córkę naparem uwarzonym przez wiedźmę w miedzianym kaganku. Łyżka za łyżką wlewał pomiędzy jej wargi gorzki napitek z liści krwawiennika, szałwii i maku. Chmury skrywały niebo i tylko tyle mogli zrobić – upoić Iskrę wiedźmim warem i pchnąć w sen tak głęboki, że nie przerwie go huk fal uderzających o nabrzeżne skały.
Zanim usnęła na dobre, żalnicki książę rzucił rękawice z łosiowej skóry prosto w ogień.
O poranku Czarnywilk zabrał wiedźmę na nadmorskie skałki. Wicher targał jej włosy, które na dobre odrosły po postrzyżynach w Wiedźmiej Wieży, a fale wspinały się łagodnie po kamienistej plaży. Dziwnie się czuła, wędrując za dnia po morskim brzegu, z dala od jadziołka, który stroszył pióra i syczał nienawistnie przy każdym poruszeniu Szarki. Przez chwilę wydawało się jej, że cała zeszła noc, sztorm i Iskra śpiewająca na dziobie smoczej łodzi jedynie jej się przyśniły. Ze zmęczenia kręciło się jej w głowie. Po prostu szła po mokrym żwirze, wczepiona w ramię zwajeckiego wojownika, i nie myślała zupełnie o niczym. A potem na szczycie zrujnowanej wieży zobaczyła szalonego biczownika. Ochryple zawodził poranne hymny ku czci Kei Kaella.
Wiedźma nie rozumiała słów, lecz głos uderzył w nią jak wicher. Nagle zewsząd otoczyła ją woń krwi. W ustach poczuła słony, metaliczny smak, który zwykle zwiastował nadejście wiedźmiego szału. Zacisnęła mocniej palce na ręce Czarnywilka, ale w żaden sposób nie mogła zapanować nad zbliżającą się wizją. Zanadto przyzywał ją głos obłąkanego mnicha i zbyt wiele krwi wsiąkło w kamienie Przychytrza.
Skalmierscy najemnicy przykuwają zwierzchnika klasztoru do kamiennego bloku. Do tych samych skałek, ginących tuż przed wiedźmą wśród wodnych rozbryzgów, kiedy uderzy gwałtowniejsza fala. Gorzka posoka zalewa gardło kapłana. Jego język urżnięto jeszcze na klasztornym dziedzińcu, aby nie przeklął swoich prześladowców imieniem bogini. Lecz powietrze na skraju morza jest gęste od krzyków, bo wojownicy ze Skalmierza właśnie nadziewają jego współbraci na zaostrzone koły. To trwa i wysłannik skalmierskiego doży, wysoki mężczyzna o włosach umalowanych na siwo farbką – bo wśród dożów siwiznę ceni się na równi z bogactwem i mądrością – każe kapłanowi czekać. Czekać i patrzeć, póki nie skona ostatni z jego współbraci.
Rybitwy bez strachu krążą wokół tego, który niegdyś był zwierzchnikiem największego z klasztorów flagellantów. Zmierzch po zmierzchu.
Nie umiera jednak. Wreszcie najeźdźcy zostawiają go przykutego do kamienia i wsiadają na statki o pasiastych żaglach. Przez trzy kolejne noce i dnie wyczekuje przypływów, aby słona woda zatopiła go bez reszty i skończyła męczarnię. Na darmo. Fala nakrywa go łagodnie, podpełza do poranionych stóp i wspina się wzdłuż ramion. Sól wgryza się w przeorane bykowcem plecy i zatrzymuje. Nisko, zbyt nisko. Wreszcie trzeciego dnia fala ustępuje, a wraz z nią pękają żelazne kajdany. I jego rozum.
– Otrząśnijże się, dziewczyno! – Czarnywilk szarpnął wiedźmę za ramię i usłyszała swój piskliwy, przytłumiony skowyt. – Dość, że się Szarka w wieszczych snach obraca i od własnej wieszczby płonie. No, nie płacz – dodał łagodniej. – Widzę przecie, że złe tutaj miejsce i od krwie aż dymi. Jako staremu ze łba. – Kiwnął głową.
Podążyła za ruchem jego brody i nieco wyżej, przy samym urwisku, na którym wzniesiono klasztor, dojrzała na tle morza sylwetkę Suchywilka.
Kniaź był w samej koszuli z szarego płótna i skórzanych portkach. Ręce splótł na piersi i gapił się w morze. Takim wzrokiem, że wiedźmą dreszcz targnął.
– Pić nie trza było! – warknął mu zamiast powitania Czarnywilk. – Radzić tu płynęliśmy, a wy co? Ledwie chłopy okręty na brzeg wyciągnęły, gorzałkę żłopać poczęliście jak gołowąs durny. A kniaziowi nie uchodzi.
– Nie wasza rzecz – odpysknął Suchywilk. – Gadałem, że przez sztorm na Przychytrze przewiozę? Tom przewiózł wedle obietnicy! Ale reszta, jakeśmy na brzeg zeszli, moja już fantazja i swoboda. Kto wy niby jesteście, żeby mnie napominać i od pijaństwa odwodzić? Miałem smak pić i ochotę, tom pił! Zachce mi się, znów łeb zamroczę. Moje prawo!
– Et, cudujecie, kniaziu. – Szpakowaty wojownik skrzywił się. – Ja nie ślepy. Co tu dużo gadać, nie tak my sobie to spotkanie umyślili.
– A skąd mnie wiedzieć było? – rozdarł się w odpowiedzi Suchywilk. – Ja sam nie raz sorelek słuchał, jako na skałach wedle brzegu włosy czeszą, wichrowe sevri takoż zdarzało się na burzowym niebie oglądać. I co? I nic! Przecieżem mary na obłoku ścigać nie próbował. Skąd miałem zgadnąć, że się Warkowi łeb od jednej śpiewki zamąci? Toż on kniaź jest! Kniaź sinoborski najwyższy! Wykładacie sobie, żeby się stary Krobak za krwią Iskry po dwakroć obejrzał?
– Krobak był od waszej dziewki cztery tuziny zim starszy i tak podagrą pokręcon, że zwłok opuchły ledwie z łoża podnosił – odparł flegmatycznie Czarnywilk. – A przecie chodziły gadki po Wewnętrznym Morzu, że samą Prządkę w kuchniach dworskich przydybawszy, z zapaski ją obedrzeć próbował. Widno w jego synku takoż krew gorąca, nienasycona…
– To ja mu ją sycić każę! – wrzasnął kniaź. – Ot, powiadają dochtorowie, że nie masz na gorączkę jak krwie upuszczenie. Tedy mu upuszczę, mieczyskiem po żebrach pomacam.
Wiedźma zadygotała i przytuliła się ciaśniej do Czarnywilka.
– Opanujcież się i dziewki nie straszcie – syknął przez zęby Zwajca. – I poniechajcie pogróżek, bo jeno sobie złością wątrobę burzycie. Iście wielka pomyślność a miłość między Zwajcami i Sinoborzem powstanie, jeśli się z Warkiem o waszą córkę powadzicie. Może lepiej od razu łeb mu toporzyskiem utnijcie, większy pożytek będzie.
– A co mnie czynić? – Kniaź chwycił się za włosy. – Mam mu córkę do łoża stręczyć niby nierządnicę?
– Przestańcież desperować – ofuknął go Czarnywilk. – Nic się jeszcze nie przydarzyło. Panna zmęczona, może całą naradę prześpi po bożemu.
– Jużem ludzi dwóch pode drzwiami postawił. Mają przykazane, aby kromie mnie i niewiast nikogo za próg nie puszczać – posępnie rzekł Suchywilk.
– Byleście nad córką własną zapanowali. Bo jak ona choć słowem Warka zachęci, wnet się zacznie sarabanda. – Zwajca wzruszył ramionami. – No, ale to wszystko wasza wina.
– Moja? – Suchywilk rozdziawił gębę ze zdumienia. – Niby czemu moja?
– Boście na zbyt wysoki zydel zadek pchali. Było tyle nie kukać o tej swojej córce z wichrowej sevri zrodzonej i nie chełpić się ponad miarę.
– Chełpić?
– A jakże. Spiwszy się jako wieprz, railiście żalnickiemu książęciu córkę. I pięknie! Jeno co on wam odrzekł, tego człowieczym rozumem rozebrać nie wydoli.
– A czegoście chcieli? – Suchywilk wzburzył się na nowo. – Żeby zaraz pannę dla waszej pewności a wioślarzy uciechy popod masztem wyryćkał? Wtenczas byście zrękowin winszowali?
– Jakie zrękowiny? – żachnął się Czarnywilk. – Może wam się od gorzałki co zwidywało i roiło, ale jam żadnych przysiąg ni obietnic nie słyszał. Zrazu wyście gadali, rzewliwie a długo. Nikt wam nie przerywał, bo wiadomo, że jak się chłop spije, to albo gadać będzie, albo mieczyskiem młócić. Bezpieczniej zasię, jak gębą miele, choćby po próżnicy. Potem Koźlarz wam odrzekł, krótko a dosadnie, że najpierw wojowanie, potem swaty. Słowem, wątpliwa rzecz, czy kiedykolwiek do swatów przyjdzie.
– Bodajby wam ten jęzor niecny oparszywiał! – odparł kniaź z przyciszoną wściekłością. – Wszystko obszydzicie. A co wam się zdawało? Że książę ze mną się siwuchy napije, dziewkę po zadzie klepnie, i tyle ceremonii? Niedoczekanie! Inszy jest między kniaziami porządek i uważanie insze. Tu politycznie trza! Powoluśku i z ceremonią. Posłów zrazu posłać, dary pannie do nóg złożyć, mantele, zausznice, pierścionki…
– Uuuu, pięknie prawicie, kniaziu! – Czarnywilk zacmokał wargami. – Aż mnie ckliwość zdjęła. Jeno nie wiem, kogo przekonać próbujecie, mnie czy siebie. A jak dotąd marny pożytek mamy z waszej sławetnej chytrości. Pono chcieliście Warka cudem omamić i do przyjaźni ku nam przywieść. To się wam setnie udało! Takiej gotowości do przyjaźni nabrał, że nogami jeno przebiera jak kokorzyk na płocie. Ale nie do wojowania z Pomorcami prędki, tylko wzorem koguta rad by waszą dziewkę osiodłać.
Suchywilk począł wyłamywać palce.
– Przecie nie może być, żeby ją próbował żelazem brać! – huknął z nagła. – Hyr poszedłby po całym Wewnętrznym Morzu, jak sinoborski kniaź wiary z gościnności dotrzymuje.
– E tam. – Zwajca odął wargi. – Będą jeszcze Warkowi przyklaskiwać. Padwany będą rzewne śpiewać, że uroda mocarz wielki i jak Warka sparło przemożne miłowanie, ledwie córkę waszą z dala na morzu uwidział. Nawet jeśli wam zięć niedoszły łeb toporem rozłupie, to w pieśni was w capa sprośnego przerobią, co miłowaniu drogę śmiał zastawiać. Pośmiertnie! – sapnął ze złością.
– Tedy co radzicie? Bo na darmo gębą nie kłapiecie?
– Umykać radzę! – krzyknął raźno Czarnywilk. – Umykać chyżo. Jeśli dziewka wciąż słabuje, owinąć w płaszcz i na okręt nieść! Niech nas tam potem Wark albo i Pomorcy na morzu tropią. Niech nawet Zwajców tchórzami obwołają, a co mi tam!
– Wam nic. – Suchywilk znów począł brodę targać. – Jeno mnie na godności kniaziowskiej uszczerbek będzie. Nadto Koźlarz nie przyklaśnie temu pomysłowi. Przecie on tutaj nie tylko na radę zjechał, ale i na stypę po dziadku macierzystym.
– Koźlarz? – spytał z przekąsem Czarnywilk. – Wyście, mości kniaziu, jak kret ślepy. Ale, skoro trzeba, otworzę wam oczy. Chodźcie za mną! – Szarpnął go za rękaw.
– Dokąd? – Kniaź próbował się opierać, choć bez przekonania.
– Chodźcie, chodźcie, nie mruczcie. – Pociągnął go mocniej. – A ty, panna, z nami. – Uchwycił za rękę wiedźmę, która stała, niezdecydowana. – Jeno po cichońku.
Poprowadził ich stromą ścieżką na samą górę urwiska, aż do wyrwy w klasztornym murze. Tam przystanął i nasłuchiwał przez chwilę. Gdy wiedźma nastawiła uszu, dobiegły ją odległe brzęknięcia żelaza. Suchywilk widać również je posłyszał, bo poruszył się niespokojnie.
– Gdzież nas wleczecie? – wyszeptał, niezadowolony.
Czarnywilk gestem nakazał mu milczenie. Stąpając ostrożnie po kamieniach, ruszył przez wysokie suche trawy, które porastały podnóże murów i zewnętrzny dziedziniec. Wiedźmę owionęła przemożna woń piołunu i macierzanki, kiedy pomiędzy obłamami głazów wspinali się do północnej wieży. Z potężnego niegdyś bastionu została zaledwie skorupa, wypalona i porośnięta zżółkłą trawą. Wzdrygnęła się. Niemal widziała na dziedzińcu ciała wymordowanych mnichów. To miejsce ją przerażało. Zakręciło jej się w głowie, kiedy podniosła wzrok na zębaty krenelaż, wieńczący resztki muru. Wydał się jej podobny do grzbietu żmija, który zasnął na chwilę na wygrzanych skałach i zamienił się w kamień.
– Dokąd? – Czarnywilk ucapił ją i przyciągnął do siebie. – Stąd panna popatrz.
Ocknęła się. Stała w załomie za ogromną przyporą, przyciśnięta bokiem do zimnych kamieni. Od razu rozpoznała jednak szczęk mieczy. Ktoś walczył na wewnętrznym dziedzińcu. Obok niej Suchywilk oddychał spazmatycznie, oczy miał ponad jej głową wbite w walczących. Wiedźma jednak była zbyt niska, mur zasłaniał widok. Wychyliła się ostrożnie.
Sorgo zabłysnął w porannym słońcu i Koźlarz sparował cios potężnego szarszuna i odrzucił Warka na dwa kroki. Sinoborski kniaź miał włosy pozlepiane od potu, koszulę porwaną, pobrudzoną krwią i ziemią. Zebrał się w sobie, zawinął młynka. Koźlarz uskoczył, lecz potknął się na kamieniu. Podobnie jak Wark, nie wdział kolczugi, głowę też miał odkrytą. Przetoczył się po kamieniach.
Wiedźma mimowolnie drgnęła na widok spadającego ostrza, ale brzeszczot minął o włos ramię żalnickiego księcia. Koźlarz poderwał się i przeskoczył nad kapitelem potrzaskanej kolumny. Cofał się, z ostrzem nisko przy ziemi. Wark zaśmiał się ochryple i znowu uderzył, wkładając całą siłę w następny cios. Koźlarz błyskawicznie poderwał Sorgo i zatrzymał brzeszczot na wysokości swojej piersi. Mocowali się, oddychając ciężko. Wiedźma widziała, jak twarz Warka pokrywa się coraz ciemniejszą purpurą.
Koźlarz podniósł głowę. Wiedźma miała wrażenie, że jego szare oczy spoczęły dokładnie na niej. Nie śmiała się poruszyć. W tej samej chwili książę przerwał zwarcie i odrzucił Warka. Sinoborski kniaź zatoczył się. Jednak zamiast upaść pomiędzy jasne wapienne kamienie, wyprowadził niski, podstępny cios w podbrzusze Koźlarza. Książę odtrącił brzeszczot pozornie lekkim muśnięciem Sorgo. Wyhamował miecz i wymierzył Warkowi potężnego kopniaka w brzuch. Wiedźma aż stęknęła, a tamci dwaj zatrzymali się, pochyleni, otwartymi ustami chwytali powietrze. Sinoborski kniaź poderwał się pierwszy.
Nie zobaczyła nic więcej, bo Czarnywilk złapał ją za suknię na plecach i wciągnął głębiej w cień.
– I co wy na to, kniaziu? – szepnął. – Iście radosne powitanie krewniaków, nieprawdaż?
– Od dawna się tak tłuką?
– Od samiusieńkiego świtu – nie bez satysfakcji objaśnił go Czarnywilk. – Zrazu jeno popróbować się chcieli. Ale sami widzicie, że wnet do czegoś innego przyszło.
– Ale żeby tak bez kolczug, bez szłomów nijakich mieczami się okładać. – Pokręcił głową. – Ktoś ich powinien powściągnąć.
– Znaczy się, kto? Wy, kniaziu? Bo ja ani myślę. Jeszczem rozumu nie postradał.
– A pachołkowie jacyś?
– Pachołków na samym początku Wark precz pogonił. – Czarnywilk wykrzywił wargi. – Jak go jeden, taki najgorliwszy, opatrzyć próbował, bo go Koźlarz ździebełko ostrzem po żebrach naznaczył. Kniaź zły był, aż iskrzyło. Nawet niewiele gadał, tylko pacholika mieczyskiem w łeb zdzielił, aż mu się krew z gęby puściła. Reszta pacholików sama uciekła, zabierając rannego towarzysza, i potem nikt się już nie mieszał.
– Pewnie i roztropnie – przyznał po namyśle Suchywilk. – Poczubią się i pogodzą, jak często między krewniakami bywa. Ja też wam nieraz łeb poszczerbiłem za młodu, ale waśni z tego nijakiej nie było.
– Wy, kniaziu, jak coś rzekniecie, to tak głupio, że aż zęby cierpną – żachnął się szpakowaty Zwajca. – Przecie o dziewkę się swarzą. A oba młode, gniewliwe jak kozły. Rozmówić się nie potrafią, więc mieczami się tłuką. Ot, pomyślunek.
– Może i ją zdałoby się o zdanie zapytać – wtrąciła cicho wiedźma.
– Oj, dziewczyno. – Czarnywilk żartobliwie zmierzwił jej włosy. – Kto by w Sinoborzu dziewkę o przyzwolenie prosił, choćby i Iskrę? Warkowi ani w głowie postanie podobna myśl.
– Jej się to nie spodoba. – Wiedźma pociągnęła nosem. – Bardzo się jej nie spodoba.
Czarnywilk wymownie popatrzył na krewniaka.
– Niby co mam zrobić? – Suchywilk szarpał rudą brodę. – Dziewkę toporzyskiem w łeb zdzielić i na okręt wpakować? Przecież nam Wark nie daruje, jeśli nocką niby złodzieje w łódź siądziem. Nie po to nas na Przychytrze prosił.
– Jam od początku gadał, żeby na tę przeklętą wyspę nie płynąć. – Czarnywilk splunął ze złością. – Ale was spichrzański karnawał niczego nie nauczył. Cięgiem sojuszy szukacie, a co jeden, to osobliwszy.
– Wark ma interes słuszny, żeby się z nami sprzymierzyć. Jego ojca przecie bojarstwo stare na tron wyniosło i panienki święte z treglańskiej świątyni. A Wark jest sam, jako łysy kołek w płocie, tedy musi sobie przyjaciół jednać między sąsiadami.
– Jeno co wy będziecie mieli z tego sprzymierzenia? Sinoborze zawdy się trzymało z dala od zagranicznych waśni. I tak mnie się zdaje, że Wark będzie wiele o pospólnym dobru gadał, ale na tę wojnę z Pomorcami ni okrętu, ni drużynnika pojedynczego nie użyczy. Wnet mu gdzie indziej potrzebni będą. W Tregli.
– Nie poważy się.
– Poważy – twardo powiedział Czarnywilk. – Poważy się, bez pochyby. Nie traf to ślepy, że nas na Przychytrze ściągnął, choć są na morzu miejsca pewniejsze i bardziej sposobne. Ale nie masz klasztorów biczowników na tyle choć zdatnych, by w nich ucztę nagotować i łeb przed burzą schronić.
– Haniebna była tutejsza rzeź i zgoła pogańska – zwajecki kniaź potrząsnął głową – choć pod boskimi chorągwiami szły skalmierskie hufce i z kapłanami przy boku. Ale to heretycy byli, przez boginię odrzuceni. Z treglańskimi panienkami inna będzie sprawa. Pierwej świątynię postrojono, nim tam kniaziowie nastali.
– Tedy po coście nas tutaj, kniaziu, wlekli? – Czarnywilk skrzywił się. – Skoro sami wiecie, jak nam bogini odpłaci za podobne przymierza?
– A co nam do sinoborskiej bogini? – zdziwił się Suchywilk. – My się Warkowi w wojowanie mieszać nie będziemy, ani on nam. A wedle Kei Kaella… – Zawahał się. – Nie wiedzieć jeszcze, na czyje się fortuna obróci. Treglańskie panny są dobrze z plugawymi sztukami obeznane i wiedźmy pono im służą z woli dobrej, nieprzymuszonej.
– Nieprzymuszonej? – błękitnooka niewiastka znów się odezwała, ale tak cicho, że jej głos prawie niknął w szumie morza. – Wiedźmy niewiele mają wolności, kniaziu. Ja też nie z woli dobrej z wami idę.
Suchywilk obrócił się ku niej lekko.
– Jeno dla córki mojej. Wiem.
– Która nie pozwoli wam odpłynąć teraz z Przychytrza. – Zmarszczyła brwi, z wysiłkiem próbując przypomnieć sobie te strzępki snów, które zdołała pochwycić, nim jeszcze jadziołek odpędził ją od posłania Szarki.
Z trudem znajdowała słowa.
– Fale zatrzymają się dla niej, kniaziu – powiedziała wreszcie przez zaciśnięte gardło. – Prawie umarła zeszłej nocy. Przez całą zimę śniła w waszym dworcu sny o oceanie i wiedziała, że morze upomni się o nią, kiedy tylko wsiądzie na statek.
– Nic mi nie rzekła. – Suchywilk ze złością zacisnął zęby. – Ni jednego słowa. Własnemu ojcu.
– Może nie winniście wiedzieć – jeszcze ciszej odparła wiedźma. – Może żadne z nas nie powinno. Chciała przypłynąć na Przychytrze, więc tak uczyniła. A teraz nie pozwoli tego zmarnować. Nie z powodu zadurzenia sinoborskiego kniazia… – urwała i podskoczyła z przestrachem, bo na dziedzińcu rozległ się głośniejszy szczęk żelaza i stłumiony krzyk.
Wychyliła się zza muru. Wark stał pośrodku placu, ściskając zranione ramię. Jego miecz z brzękiem potoczył się gdzieś pomiędzy strzaskane skałki. Koźlarz czekał bez słowa. Wark oderwał pas płótna od koszuli, przewiązał draśnięcie.
– Jeszcze raz – powiedział bezbarwnym tonem, podnosząc broń.
Ostrze Sorgo błysnęło w salucie rozpoczynającym walkę.