ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Kiedy wiedźma schodziła na ucztę w swojej nowej sukni z błękitnej materii, Szarka wciąż spała w wysokiej komnacie wieży flagellantów – z dłonią podłożoną pod policzek i włosami rozsypanymi na poduszce – a jadziołek nasłuchiwał jej snów, wczepiony w kolumienkę baldachimu. W spiżowych trójnogach żarzyły się świeże węgle, a kamienną posadzkę i wnękę przy oknie zaścielały kwiaty. O poranku słudzy Warka przynieśli dzikie róże, ścięte całymi pnączami na nadmorskich skałach. Teraz ich płatki zaczynały już opadać, lecz Szarka nadal śniła. Jej sny sięgały poza Krainy Wewnętrznego Morza i wiedźma nie umiała ich doścignąć.

Jednak dostrzegała całą resztę i owa wiedza napawała przerażeniem. Gdyby wiedziała, czym okaże się wyspa, nigdy nie postawiłaby stopy na Przychytrzu. Ale teraz było już za późno. Krew wymordowanych mnichów wołała do niej ze wszystkich kamieni i wyostrzała wizje.

Niebieskooka niewiastka uniosła do ust roztruchan z grubo ciętego górskiego kryształu. Spojrzała przezeń na biesiadników. Obraz rozpadł się na drobne odłamki o migotliwych brzegach. W każdym z nich przeglądała się złota maska kobiety, zasiadającej tuż obok Warka. Niemniej w klasztorze flagellantów przelano zbyt wiele krwi, aby jakiekolwiek ukrycie mogło tego wieczoru oszukać wiedźmę. Bardzo wyraźnie widziała owalną twarz kapłanki, brązowe cętki piegów na policzkach, a także szerokie szramy w miejscach, gdzie nóż o zakrzywionym ostrzu zagłębił się kiedyś w jej skórze. Ktoś przesuwał nim bardzo umiejętnie, jakby kreślił wzór w języku, którego wiedźma nie potrafiła odczytać. Ale to oblicze, pełne blizn i purpurowej, pomarszczonej skóry, również było jedynie zasłoną. Skrywało sinoborską niewiastę jeszcze dokładniej niż maska z płatków szczerego złota. I nic nie było prawdą – ani blizny, ani maska. Tylko ukryta poza nimi rozpacz.

Towarzyszka kniazia nosiła prostą jasną szatę, a u jej pasa połyskiwało drobne żelazne wrzeciono, jakie zwykły nosić służebniczki bogini. Wiedźma przechyliła kielich. Skalmierskie wino nakryło twarz kniaziowskiej służki szkarłatną falą. Kobieta drgnęła, jej palce zacisnęły się na wrzecionie. Ale wiedźma już wiedziała.

W wydrążonym wnętrzu wrzeciona także buzowała, burzyła się czerwień.


* * *

Irys skuliła się. Miała wrażenie, że owionął ją nagle lodowaty podmuch znad Wewnętrznego Morza, choć wichura uciszyła się w końcu i wieczór był pogodny. Jak zwykle zasiadała na niskim stołku obok Warka. Siwe ogary drzemały obok jej stóp i czasami miała wrażenie, że również należy do sfory jego psów. Nie przeszkadzało jej to, skoro mogła tu czekać, aż Iskra obudzi się wreszcie i zejdzie na ucztę. Ostatecznie właśnie z jej powodu Irys odeszła z przybytku bogini i przypłynęła na Przychytrze. Miała napoić córkę Suchywilka sokiem ze źródła Ilv i popchnąć w długą powolną śmierć – z powodu obietnicy, którą Lelka złożyła córce skalmierskiego doży, a także dla żmijowej harfy, wykutej niegdyś w ogniach boga.

Ale Irys nie zastanawiała się nad tym, gdy w treglańskiej przystani wsiadała na okręt Warka, aby pożeglować na spotkanie Suchywilka i swojego losu. Utraciła już tak wiele, odkąd słudzy świątynni wyrzucili ją na wpół martwą przed bramę przybytku, i każdego dnia traciła jeszcze więcej. Nie sądziła, aby śmierć Iskry była jakąkolwiek odmianą.

Och, Lelka nie kryła przed nią przyczyn, wcale nie. I nie były to powody, które Irys zdołałaby zlekceważyć czy zapomnieć, chociaż urodziła się długo po tym, jak dno Wewnętrznego Morza wypiętrzono w ciemny zarys Pomortu. Należało powstrzymać Zird Zekruna, zanim potrzaska Krainy Wewnętrznego Morza i uczyni z nich pojedynczą skalną igłę, która sięgnie ścieżek Stworzycieli i otworzy je, aby bogowie znów mogli wędrować pomiędzy gwiazdami. Bóg Pomortu zamierzał zniszczyć jej świat raz na zawsze. Cała reszta wymykała się jej pojmowaniu. Nie próbowała nawet zgadywać, jak wiele mocy potrzeba, aby cofnąć czas poza martwe, jałowe pole, na którym umierali Stworzyciele. Może nie wiedział tego nawet sam Zird Zekrun. Co oczywiście było obojętne, ponieważ w ten czy inny sposób Krainy Wewnętrznego Morza miały rozpłynąć się i zniknąć jak kra na wiosennych strumieniach.

– Jeśli mu się powiedzie – powiedziała jej Lelka – pozostanie nam tylko świat bez bogów. Świat bez nadziei, ponieważ nie będzie nikogo, by wziąć cię za rękę i poprowadzić wąską koleiną ku salom Issilgorol, krainy zmarłych. Bad Bidmone odeszła, a teraz będą umierać wszyscy, którzy spróbują powstrzymać Zird Zekruna. Bóg znajdzie sposób, aby ich zniszczyć, tak samo jak niegdyś ręką śmiertelnika wymordował żmijów na brzegu źródła Ilv. I w końcu nie pozostanie nikt, aby go powstrzymać. Otworzy ścieżki i odejdzie wraz ze swymi sojusznikami, odrzuciwszy Krainy Wewnętrznego Morza niczym pękniętą skorupę. Pozostawi nas z trupami naszych bogów i odejdzie precz.

– Czy naprawdę mamy prawo ich zatrzymać? – zapytała wówczas Irys. – Czy możemy zmusić bogów, aby pozostali?

Lelka zaśmiała się jedynie mozolnym suchym śmiechem.

– Istnieją lepsze rodzaje śmierci – powiedziała po chwili – i bardziej miłosierne od tego, co stanie się naszym udziałem, gdy Kea Kaella odkryje nasz zamysł. Bogowie nie są skłonni do miłosierdzia, dziewczyno, i nie możemy ich zmusić, by kochali nas mocniej czy bardziej żarliwie. Nie naginają się łatwo do naszych życzeń i nie pozwolą, by podobna rzecz przeszła bez zapłaty. Ale potrzebujemy ich, by przeprowadzili nas poprzez siedem bram wiodących do piekieł i by nasze dusze nie rozwiały się w nicość pod portalami, które noszą imiona Issarthel Srebrnej Prządki, Elldrin Skernitoris, Deiidrell, Alienor Która Jest Iskrą, Nekromantki i Szalonej Ptaszniczki. A także w ostatniej i najokrutniejszej ze wszystkich, bramie Annyonne Pożeraczki Dusz. Dlatego są nam potrzebni, dziewczyno. Za wszelką cenę. Także za cenę ich nienawiści.

Słowa Lelki przeraziły Irys bardziej, niż była skłonna przyznać. Przywykła do posłuszeństwa i pokory, i wbrew domysłom, które jej twarz budziła wśród odwiedzających świątynię mężczyzn, była szczęśliwa w wysokich murach klasztoru. Przędła nici, opatrywała zranienia w szpitalu, rozdzielała jałmużnę pomiędzy ubogich. Nauczono ją jednak służyć i odpowiadać na pragnienia, także te, które ją przerażały. Dlatego nie protestowała, gdy dowiedziała się, że przeryją jej twarz ofiarnym nożem, potem zaś wypędzą z klasztoru, aby została kochanką Warka. Z całego serca pragnęła służyć zamysłom Lelki. Przygotowywano ją do tego całe życie.

Wreszcie świątynni pomocnicy dotknęli zakrzywionym ostrzem jej twarzy. Nie było bólu. Napojono ją wywarem z ziół i nie czuła nic, prócz dzikiej, porażającej euforii. Potrzebowała podstępu, aby zwieść sinoborskiego kniazia. Okaleczenie było jednak czymś znacznie więcej niż maskaradą. Nie stanowiło nawet aktu wiary, choć z początku właśnie tak sądziła. Kiedy ostrze weszło w jej twarz, wszystko się zmieniło. Nie umiała tego zrozumieć ani wytłumaczyć. Nóż obnażał ją coraz bardziej, warstwa po warstwie zdejmując lata spędzone w treglańskiej świątyni, aż łagodna słodka dziewczyna, którą przecież była, zatraciła się w rozbryzgach krwi.

Być może tego właśnie pragnęła Lelka.

– Zbierzesz w jedno ostatnie ze znaków Kii Krindara od Ognia – powiedziała jej Lelka. – Ocalisz świat.

Tyle że Irys nie była dłużej pewna, czy właśnie tego pragnie. Po tym, jak zobaczyła Iskrę – na dziobie smoczej łodzi i ze wszystkimi wichrami wplecionymi w jej pieśń – nie była już pewna zupełnie niczego.


* * *

Wiedźma odłożyła kielich. Służka sinoborskiego kniazia płakała za taflą złotej maski. Jaśminowa wiedźma słyszała wyraźnie, jak w myślach kobiety wirują obce słowa o bogach, przysięgach i zapłatach. Ale pod tym wszystkim kryła się rozpacz, prawdziwsza od całej reszty. Prawdziwa jak jad, który kipiał w głębi żelaznego wrzeciona.

Wiedźma wciąż nie umiała odgadnąć, czym jest ta trucizna – wizje przynosiły tylko kolejne przybliżenia. Szkarłat i krew.

Czerwonawa szumowina unosi się i zawisa na powierzchni. Jak wodne kwiaty, które raz na tuzin lat wypływają z głębi morza na wody szczeżupińskicb cieśnin i rozkwitają krwistym gąszczem łodyg, liści, płatków. Bardzo krótko, trzy noce, nie więcej. Ich sok jest trucizną, więc kiedy płatki – maleńkie czerwone wrzeciona o ostrych czubkach – zaczynają opadać ku wodzie, pomiędzy łodygami kołyszą się i tańczą martwe ryby, a ptaki leżą ze stulonymi skrzydłami na wielkich owalnych liściach. Potem przychodzą wieśniacy. Ich dłonie, odziane w skórzane rękawice, mocno trzymają sierpy. Spychają łodzie na wodę, zgarniają pod ostrze naręcza roślin. O zmierzchu kobiety rozpalają ogień pod wielkimi kotłami, gdzie trucizna soku zmieni się na koniec w karmin, czerwień, którą barwiono szaty kapłanów Kii Krindara, kiedy jeszcze jego świątynie trwały pośrodku Gór Żmijowych.

Proszę, pomyślała wiedźma. Już dosyć. Proszę.

Majaki nie niosły żadnych odpowiedzi. Tylko śmierć. Zapach szlamu i gnijących łodyg.

Drużynnik ze znakiem topora wyhaftowanym na piersi pochylił się ku niej ponad stołem. Coś mówił, jego głos huczał, lecz błękitnooka niewiastka nie rozumiała słów. Podniosła do ust roztruchan. Czerwień podpłynęła wyżej, przynosząc ku niej twarz sinoborskiego kniazia. Wark siedział w wysokim krześle o oparciu rzeźbionym w owoce winorośli i jabłoni. Wiedźma nigdy nie widziała mężczyzny piękniejszego od tego księcia o włosach utrefionych w grube loki i twarzy tak nieruchomej, że przypominał raczej miniatury w kodeksie niż żywego człowieka. Płomienie pochodni tańczyły w jego oczach, kiedy wystudiowanym gestem unosił puchar i spełniał toast za zdrowie Suchywilka. Był synem Krobaka, świetnie wyćwiczonym w kniaziowskim rzemiośle. Ale wiedźma dobrze pamiętała wyraz jego twarzy, kiedy stał wczoraj na brzegu, słuchając śpiewu Iskry.

Jakby pieśń Szarki owinęła się ciasnym splotem wokół jego szyi. Jakby zachłysnął się słoną wodą, głęboko w toni oceanu, i rozpaczliwie próbował wynurzyć się na powierzchnię.

Nie wierzyła, że mu się uda.


* * *

Wark poruszył się niespokojnie, czując na sobie wzrok niebieskookiej niewiastki. Jego ludzie bali się i czynili znak odpędzający urok, gdy tylko przechodziła obok. Zbiegun, heretycki kapłan, nazywał ją plugastwem. Wark jednak wciąż nie był pewny. Nawet bezbożni Zwajcy nie zabraliby przecież na wojenną naradę wiedźmy. Dziewczyna widać była po prostu na wpół żywa ze strachu. Po sztormie, w którym przypłynęli zeszłej nocy na Przychytrze, doprawdy nie mógł jej winić.

Dał znak, aby nalano wina, lecz tym razem nie wzniósł toastu. Zwlekał, choć uczta rozpoczęła się na dobre i przy niskich stołach, gdzie zasiadali Zwajcy oraz sinoborska drużyna, podnosiły się coraz donośniejsze śmiechy i pohukiwania. Wiedział, że wojownicy niedługo spiją się ciężkim skalmierskim winem. Wówczas będzie mógł poprowadzić kniaziów na naradę do klasztornego refektarza, który szczęśliwie ocalał ze zniszczenia. Nie spodziewał się, aby jego propozycja zaskoczyła Zwajców. Ostatecznie wszyscy w Krainach Wewnętrznego Morza znali nazwę Przychytrza i wiedzieli, co się tu wydarzyło. A Suchywilk nie był głupcem, jakkolwiek jego grube obyczaje, mrukliwość i prosty przyodziewek mogły zmylić wielu. Skoro przypłynął na Przychytrze, by radzić z sinoborskim kniaziem, który oblegał wielką świątynię w swej stolicy, Wark mógł być pewien jego przychylności. Pozostawało tylko przypieczętować przymierze, obrachować zyski, ustalić daty.

Niedawno Wark sądził, że nic nie zdoła mu przeszkodzić. Nie spodziewał się zasadzki. Specjalnie wybrał tę bezludną, samotną wyspę pośrodku Wewnętrznego Morza, gdzie rzadko zawijały statki skalmierskich kupców czy wojenne pomorckie okręty. Byli bezpieczni. Nawet smocze łodzie Suchywilka z trudem przedarły się krętym przesmykiem pomiędzy podwodnymi skałami, choć Zwajcy byli najlepszymi żeglarzami Północy i prowadziła ich Iskra. Jednak z każdą chwilą Warka ogarniał coraz głębszy niepokój. Nie wiedział, dlaczego.

Znów obejrzał się ku ciemnemu zarysowi wieży i schodom, którymi powinna nadejść Szarka.

Suchywilk przyobiecał córkę Koźlarzowi, a w każdym razie takie wieści przyniósł o poranku Zbiegun. Zanim wypłynęli na Wewnętrzne Morze, kniaź oddał ją żalnickiemu księciu dla przypieczętowania przymierza przeciwko Pomortowi. Zwajeccy wojownicy wciąż odczuwali nieprzepartą potrzebę świętowania owego spowinowacenia, czemu wczoraj solennie dali wyraz, osuszając osiem beczek skalmierskiego wina. Wark bynajmniej im nie skąpił. Zastanawiał się tylko, jak dalece Suchywilk ceni sobie sojusz z sinoborskim władztwem. Właściwie mógł wprost zapytać kniazia, ile jeszcze córek skrywa w obcych krajach, skoro tą rozporządził lekkomyślnie i bez zysku. Ale władca Zwajców spił się w nocy jak świnia, skutecznie udaremniając wszelkie rokowania. Rankiem zaś sinoborski kniaź opamiętał się trochę i nie zamierzał już skamlać o dziewkę, którą przyobiecano innemu.

Koźlarz siedział po prawicy Suchywilka, jak przystoi przyszłemu zięciowi. Wark niewiele umiał wyczytać z jego oblicza – ani teraz, ani wcześniej, gdy walczyli u podnóża klasztornej baszty. W Czerwienieckich Grodach potrafił odgadnąć każdy gest siostrzeńca, każde poruszenie ostrza kilka ciosów naprzód. Dzisiaj zaś miał poczucie, że walczy z obcym człowiekiem. Kiedy Koźlarz ranił go pierwszy raz w ramię, sinoborskim kniaziem owładnęła ślepa, przemożna wściekłość. Odpędził drużynników, którzy z oddali przyglądali się walce. Nie dbał, że widzą, jak krwawi od ostrza żalnickich panów. Zresztą nie było w tym wstydu. Żaden nie dotrzymałby pola Koźlarzowi. Ale kiedy tańczył z Koźlarzem pomiędzy pokruszonymi murami, a miecze zwierały się z trzaskiem, Warka ogarnął lęk. Źrenice księcia zasnuwał dym i chyba nie pamiętał, z kim toczy pojedynek. Jednak żelazo śpiewało w jego dłoniach i Wark pomyślał, że podobnie muszą wyglądać władcy z kohorty Org Ondrelssena od Lodu. Ich żywiołem również była walka. I lód.

Tylko Sorgo nie zmienił się ni odrobinę. Nadal poruszał się jak żywa istota, uczyniona z metalu i magii. Być może był nią zresztą. Nikt nie znał w pełni natury znaków wykutych niegdyś w kuźniach Kii Krindara od Ognia.

Wark uśmiechnął się posępnie. Śmiertelnik nie mógł pokonać Sorgo, a przynajmniej tak szeptano na Północy, odkąd pan Czerwienieckich Grodów przygarnął pod dach dziecko, które jeździło pomiędzy martwymi bohaterami. Ale Czerwieniec wychował dwóch chłopców i Wark zamierzał w końcu sprawdzić, ile prawdy było w legendzie i baśni.


* * *

Irys pociągnęła kolejny łyk wina. Przez moment nieroztropnie zapragnęła, aby Iskra nie obudziła się tej nocy i nie zeszła z klasztornej wieży na ucztę. Jednak było to bez znaczenia. Jeśli nie dziś, rychło nadarzy się inna okazja. Irys nie będzie mogła zwlekać bez końca.

Wiedziała, co powinna zrobić, kiedy napoi już Iskrę sokiem ze źródła Ilv i odbierze jej znak Org Ondrelssena.

– Wystarczy, że położysz harfę na morzu – powiedziała Lelka. – Zadbano o całą resztę. Zadbano i zapłacono co do joty. Nie chcesz wiedzieć, w jaki sposób. Naprawdę nie chcesz. Ale dobito targu z Mel Mianetem i fale zaniosą harfę, gdzie należy. Reszta jest poza nami. Kto wie, czy nawet nie poza wszystkimi przedksiężycowymi mocami Krain Wewnętrznego Morza. Po prostu połóż ją na skraju morza.

Irys ostrożnie rozejrzała się wokół. Nikt się niczego nie spodziewał. Być może właśnie to bolało najbardziej. A może jednak nie.

– Bądź ostrożna – szepnęła jej na pożegnanie Firlejka. Nosiła pod sercem bękarta Warka i wnet miała przypiąć do pasa srebrzyste wrzeciono bogini, znak najwyższej kapłanki Kei Kaella. Stała z Irys przed posągiem bogini. Nosiły bliźniaczą świątynną szarość, która rychło potem odmieniła się dla każdej z nich. – Bądź z Warkiem ostrożna – powtórzyła szarooka dziewczyna – i nie pozwól, aby zwiodło cię jego pragnienie. A jego pragnienie jest wielkie, ponieważ zdradzono go wiele razy, i zapragniesz je ugasić. Tak samo jak ja. I zdradzisz go. Jak ja.

Tamtej nocy myśli Irys zaprzątał zakrzywiony ofiarny nóż, który miał odmienić jej twarz, a wraz z nią całą nieodgadnioną przyszłość. I z głębin własnego strachu nie umiała ocenić ostrzeżenia. Nie dbała o Warka i jego pragnienia. Była kapłanką Kei Kaella i wybrano ją, aby ocaliła świat. Nie przypuszczała, aby sinoborski kniaź miał ją skrzywdzić dotkliwiej niż to, co nastąpi o poranku, kiedy już rozkrzyżują ją na drewnianej ramie do torturowania wołw.

Pomyliła się.

Kiedy dzisiaj o zmierzchu Wark przywołał ją do siebie i rozkazał, aby otruła dla niego żalnickiego księcia, jej serce rozpadło się na tysiąc drobnych kawałków. Jak puchar ze szkła. Wiedziała przecież, że kiedyś będzie musiała wykraść harfę i zdradzić swego kochanka w ostatni, niepodważalny sposób. Wyobrażała to sobie podczas długich nocy, kiedy leżała tuż obok niego, nie umiejąc uciszyć żalu i niecierpliwych myśli. Każda z nich nosiła imię szarookiej kapłanki, która przed posągiem bogini ostrzegła ją, aby spośród wszystkich innych szaleństw, zdrad i smutków nie dołożyła sobie jeszcze tego jednego. By nie pokochała sinoborskiego kniazia.


* * *

– Coście tak sposępnieli, kniaziu? – Czarnywilk obrócił się ku gospodarzowi. – Czyżby wam wina w pucharze brakło?

– Wina mam dosyć – odparł Wark. – Ale nie dziwota, żem niewesoły, bo nie na wesele się tu zjechaliśmy. Jeszcze nie pobielała krew mojego ojca, co ją zdradziecko przelano.

– Nie wiem, jakie stypy w Sinoborzu bywają – rzekł czarnobrody wojownik. – Ale u nas jest zwyczaj, że gdy wielki kniaź padnie, trzeba się pieśnią pokrzepić i żal winem spłukać. Co i wam ze szczerego serca radzę.

– Jeno nim żal minie, trzeba pomsty dokonać. Na tych, co mordowali, i na tych, co na mord przyzwolili. Mord moich obu ojców.

Koźlarz gwałtownie uniósł głowę. Wiedźma dostrzegła w jego oczach jakiś zastały, odległy smutek. Zaraz jednak opuścił powieki.

– Czerwieniec bardzo dobrze wiedział, co go czeka, kiedy wyruszył ze mną na południe – odezwał się płaskim tonem.

– Że napotka swoją śmierć w przydrożnej gospodzie? – spytał niedbale Wark. – Z ręki pijanego warchoła? Nie sądzę.

Rozmowy przy niskim stole przycichły nagle.

– Tak się na wojnie zdarza – odrzekł spokojnie Koźlarz, lecz wiedźma nie mogła oderwać spojrzenia od jego dłoni, zaciśniętej na nóżce kielicha. – Nic nie można poradzić.

– Doprawdy? – Sinoborski kniaź zdziwił się cierpko. – Po cóż więc te bronie cudowne i miecze, w ogniach Kii Krindara stworzone, skoro nie można nimi ocalić jednego istnienia?

Żalnicki książę zmarszczył gniewnie brwi. Chciał odpowiedzieć, lecz wiedźma odruchowo wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia. Wizja poraziła ją natychmiast, ostra i dojmująca jak smagnięcie bicza.

Pośrodku północnego lata śniegi płoną jak biały ogień, słońce roznieca na nich setki drobnych płomieni, które wkradają się pod powieki jak igiełki. Wojownicy rąbią lód na rzece i dwóch chłopców o bliźniaczych szarych źrenicach biegnie poprzez zaspy z łyżwami na przerzuconym przez ramię rzemieniu. Nie ma widmowych królów z kohorty Org Ondrelssena ani mieczy wykutych w ogniach boga. Tylko dwóch chłopców na śniegu. Błysk słońca, sople szronu uwieszone gontów. Rogate szłomy wojowników, śmiechy służebnych. Nosidła do wiader wygięte na ich ramionach jak kikuty skrzydeł i krasne fartuchy pośrodku bieli.

Koźlarz delikatnie odsunął jej palce.

– Nie trzeba – powiedział bardzo cicho. – Naprawdę. Nie mam niczego, co chciałbym ci oddać. Nawet jeśli to jedyny sposób, aby zapomnieć. Jesteś wystarczająco zmęczona.

Przygryzła wargę, aby się nie rozpłakać. Lubiła tego szorstkiego milczącego księcia, który pewnego jesiennego ranka otulił ją własnym płaszczem. Ludzie zazwyczaj nie dostrzegali jej znużenia, bólu czy głodu. Po prostu omiatali ją wzrokiem, jakby nie istniała naprawdę.

Lubiła go, ale nie umiała zgadnąć, co usłyszał zeszłej nocy w śpiewie Szarki. Nie widziała jego twarzy, kiedy sztorm doścignął ich w końcu, a pioruny rozrywały się na niebie tuż ponad masztami okrętów. Czy naprawdę wyrzekłby się Szarki, ponieważ jego mleczny brat również usłyszał śpiew Iskry i zapragnął jej tak, jak pragnie się baśni i sennego marzenia? – pomyślała z przestrachem. Czy umiałby raz jeden i na zawsze oddać narzeczoną, która zeszłej nocy wydawała się utkana z wody, ognia i legendy?

Książę uśmiechnął się do niej niemal niedostrzegalnie, dziwnym uśmiechem, który nie sięgał oczu. I w tej samej chwili wiedźma zrozumiała, że nie ma żadnego znaczenia, co Koźlarz zamierza uczynić. Nikt bowiem nie uwierzy, że mógłby z własnej woli oddać Iskrę – ani sinoborski kniaź, ani Suchywilk. Panowie Krain Wewnętrznego Morza nie mieli w zwyczaju dzielić się czymkolwiek. Zachłanność tkwiła w nich równie głęboko, jak w żmijach, które walczą i pożerają się nawzajem w drodze do źródła Ilv.

Jednak teraz pomiędzy nimi stała Szarka. W jej pamięci budziły się również inne wspomnienia i miejsca, ukryte poza Łysogórami i kręgiem południowych wysp, gdzie nie zapuszczają się nawet najśmielsze ze zwajeckich okrętów. Wiedźma oglądała je w snach rudowłosej – potężny zielony dąb pośrodku puszczy, odciski dłoni na korze, wieża z szarego kamienia. Łąki błękitnych traw, które rozkwitają pod księżycem w pełni. Wiele miejsc. Odległych, nieznanych miejsc, które być może nigdy nie istniały naprawdę.

Szarka nie przypłynęła na Przychytrze bez przyczyny. Teraz zaś znajdzie sposób, aby powstrzymać Warka – z powodu długu, pamięci i obietnicy, które splotły ją z Koźlarzem. Choćby żadna z tych rzeczy nie była prawdziwa.

Co zabawne, nikt o nią nie dbał – ani Wark, ani Koźlarz, ani sinoborska kapłanka, ukryta poza złotą taflą maski. Nie pamiętali o rudowłosej dziewczynie, która lada chwila ocknie się w północnej wieży i zejdzie na dół, by bezpowrotnie zmącić tę ucztę. Ale wiedźma nie umiała o niej zapomnieć.

– Tak bywa – powiedziała cicho, zwracając na Warka wielkie błękitne oczy, które zaczynały już nabrzmiewać od magii. – Czasami nie udaje się nam zatrzymać tego, czego pragniemy. Czasami nie udaje się nam tego nawet ocalić.

Usłyszała, jak Wark ze świstem wciąga powietrze.

Pod pękniętym łukiem bramy, która niegdyś prowadziła ku kaplicy Kii Krindara, stała Szarka. I znów wydawała się podobniejsza do pochodni niż żywej kobiety.


* * *

Szarka miała we włosach pojedynczy kwiat polnej róży, a jej biała suknia opadała aż do ziemi miękkimi fałdami. Wcześniej nie nosiła bieli, przypomniała sobie wiedźma. Biel nie jest jej barwą. Nie biel, tylko nasycona zieleń dębowych liści po wiosennym deszczu, żółć jaskrów, kosaćców i nawłoci, które rozkwitają w błotnistym rowie na skraju łąki, chropawa rdza sosnowego pnia, po której pełgają plamki słonecznego światła. Nawet czarna skóra kubraka norhemnów. Ale nie biel przejrzysta jak płótno, którym w Górach Żmijowych nakrywano głowy kobiet umarłych przed czasem.

Twarz Szarki była obliczem wodnej panny, pobielałym od śmierci i morskiej piany. Jadziołek na jej ramieniu skrzeczał cicho.

Sinoborski pacholik, młody i szczupły jak leszczynowy pręt, postępował tyłem ze żmijową harfą w ramionach. Minstrelka zamilkła na jej widok w pół słowa.

Potężny czarnobrody chłop w wypolerowanym kłobuku i brygantynie, który stał z obnażonym mieczem za plecami Warka, sapnął ciężko, gdy plugastwo spojrzało prosto w niego miodowymi ślepiami. Szarka się nie obejrzała, nie skinęła głową żadnemu z wielmożów, którzy podnosili się w powitalnym ukłonie. W głuchej ciszy przeszła przez dziedziniec. Tylko ćmy, wirujące sennie wokół pochodni, zgubiły rytm i rozprysły się w popłochu. Jadziołek zaklekotał gwałtownie, pochwycił jedną zakrzywionym dziobem i poderwał się do lotu.

Szarka nie drgnęła. Wiedźmie wydawało się, że Iskra z każdym krokiem coraz bardziej wynurza się spod powierzchni wodnej magii. Jednak policzki Szarki nie nabrały rumieńców. Jej oczy prześlizgiwały się po powierzchni kształtów, lecz nie widziały naprawdę. Wiedźma nie śmiała wyciągnąć do niej ręki. Bała się, że dotykiem rozpozna nie kobietę, która niemal wykrwawiła się przy przełęczy Skalniaka, tylko wodną pannę zaklętą w śmiertelnym ciele. I obawiała się, by wodna magia nie pochwyciła jej przez skórę Szarki i nie pochłonęła, gdyż podobne moce były zachłanne i przywykły do ludzkiego ciała.

Tkwiła więc nieruchomo, z głową przechyloną na ramię, i gapiła się jako inni. Z uchylonych ust ściekała jej strużka śliny.

– Pani. – Sinoborski kniaź ujął dłoń Szarki i pocałował czubki chłodnych palców. – Nie spodziewaliśmy się oglądać was tego wieczora.

Ponieważ u szczytu stołu nie pozostało ani jedno wolne miejsce, powiódł ją do własnego krzesła. Pachołkowie spiesznie podsunęli mu zydel nakryty czerwoną materią.

– Zbudziłam się – odpowiedziała miękko Szarka. Jej głos był wciąż z lekka ochrypły i zmatowiały. – Ogień w kominie wygasł i przez okno zobaczyłam pochodnie. Więc zeszłam.

– Co była akuratnie ta rzecz, co ją uczynić należało – wymamrotał przez zęby Czarnywilk. – Zostawiliśmy straż pode drzwiami, żeby pannę od kniazia bronić i salwować, a ta mu sama w garść lezie. Ot, wścibskość białogłowska. Włosy długie, rozum krótki.

– Wybaczcie. – Wark dał znak, aby podjęto melodię, i muzyczka usłuchała z naburmuszoną miną.

Inni biesiadnicy pochylili się nad jadłem albo zaczęli markować rozmowy. Czynili tak jednak wyłącznie przez przyzwoitość, gdyż spod opuszczonych powiek wciąż zerkali ku Szarce. Wiedzieli o żegludze z Urocznej Przystani i ścieżce wyczarowanej pieśnią poprzez sztorm.

Trzy noce, pomyślała z zawiścią wiedźma, trzy noce magii potężniejszej niż wszelkie babskie czary, snute z krwi i śliny. Kiedy łodzie dobiły wreszcie do brzegu, nawet zwajeccy wojownicy byli przerażeni i pragnęli jedynie spić się do nieprzytomności sinoborską siwuchą. Trunek pozwalał wymazać z pamięci fale, co przełamywały się tuż przed dziobem okrętu, odsłaniając gładką wodę, z której wychylali się ku nim dawno potopieni towarzysze o napuchłych źrenicach i ramionach pokrytych szlamem.

– Nie powinniśmy zostawiać was samej, lecz nie masz w tym zaniedbania ani złej woli. Po prostu wczoraj wydaliście się nam nazbyt znużoną, by was budzić – podjął sinoborski kniaź. – Jesteście najpiękniejszym gościem na tej uczcie. I najbardziej wyczekanym.

– A pewnie – sarknął cichaczem Czarnywilk. – Mnie bogowie urody poskąpili, kniaź też nie gładysz. No, chyba żeby jaką niedźwiedzicę chuć sparła przemożna.

Wiedźma nie słuchała zwajeckich wyrzekań. Patrzyła na Warka, który bezwiednie wciąż trzymał palce Iskry. Nie bez przyczyny w Krainach Wewnętrznego Morza powiadano, że głos sorelek odmienia śmiertelników. Wiedźma słuchała wczoraj pieśni Szarki, pieśni o tęsknocie tak wielkiej, że spopiela serce. Lecz nie umiała zgadnąć, co usłyszał sinoborski kniaź.

Ani Koźlarz, dodała z nagłą trwogą.

Książę nadal siedział obok Suchywilka. Patrzył na Szarkę i z wolna popijał wino ze srebrnej kruży, a jego umysł był zatrzaśnięty przed wiedźmą na głucho. Och, potrafił ukrywać myśli ten szarooki książę, który jeździł niegdyś pomiędzy widmowymi królami śladem Org Ondrelssena od Lodu, i bardzo dobrze strzegł swego serca. Nazbyt dobrze. Wiedźma zdołała w nie spojrzeć raz jeden, tamtej nocy, kiedy konał pan Czerwienieckich Grodów. Lecz nawet wówczas nie wniknęła głęboko – ponieważ nie sądziła, aby książę wybaczył jej podobną wiedzę, a także z powodu bogini, która wciąż na nowo umierała w jego wspomnieniach.

– Czy uczynicie nam ten zaszczyt i zagracie dla nas? – Gospodarz znów zwrócił się ku Szarce.

Wiedźma dostrzegła, że Suchywilk skrzywił się niechętnie. Wark nie odrywał wzroku od Iskry, zupełnie jakby siedzieli u niego w komnacie, nie na uczcie pomiędzy tuzinami wojowników. Jego właśni ludzie zaczynali na niego spozierać ze zdumieniem i przyganą.

– Tak. – Szarka nie podniosła głowy.

Coś dziwnego pojawiło się w jej głosie i znikło. W palcach obracała kwiat róży, a jej twarz była ściągnięta i blada.

– Skoro takie jest wasze życzenie, panie – powiedziała. – Przedtem jednak wypijmy wino za waszą pomyślność i dla uczczenia bogów. Jeśli pozwolicie.

Więc to już, pomyślała wiedźma. Już teraz.

– Wybaczcie. – Kniaź skinął na pachołka z dzbanem. – Drugi raz tego samego wieczoru muszę was prosić o wybaczenie. Oby ostatni.

Jego służka wyjęła z rąk sługi kryształowy kielich i podstawiła go pod strugę wina. Lecz niebieskooka niewiastka dostrzegła również nieznaczny ruch jej lewej dłoni. Kapłanka odkręciła górną część wrzeciona i wyjęła maleńką fiolkę. Przez przezroczyste szkło wiedźma widziała, jak w środku wrze i burzy się trucizna. Pociemniało jej w oczach, kiedy wreszcie zdołała ją rozpoznać. Nie była szkarłatna, tylko mleczna jak jad żmii, lecz znacznie bardziej śmiertelna.

Chciała krzyknąć, przestrzec Iskrę przed zasadzką. Jednak w tej właśnie chwili Szarka podniosła głowę, popatrzyła prosto w twarz wiedźmie, a tej słowa zamarły na wargach. Kiedy zdołała rozewrzeć usta, nie dobyła z nich nic, prócz przyciszonego skrzeku. Jadziołek pochwycił jej umysł żelazną obejmą. Mogła tylko patrzeć.

– Wszystkim przystoi podobna intencja! – huknął Suchywilk i wyrwał dzban najbliższemu z pachołków.

Na jego twarzy malowała się ulga. Na Wyspach Zwajeckich zdarzały się stypy bardziej huczne i sowite niźli ta biesiada.

Koźlarz jednak nie był uradowany. Wciąż spoglądał na Szarkę i wiedźma przez moment poczuła desperacką nadzieję, że książę odgadł, co naprawdę miało się wydarzyć podczas tej uczty. Lecz on tylko lekko potrząsnął głową i podał swój kielich kobiecie w masce.

– Więc za pomyślność waszych zamysłów i dla uczczenia bogów – powiedział. – To godny toast.

Fiolka ze skalmierskiego szkła zamigotała w świetle pochodni, gdy kapłanka przyjęła od niego kielich. Niezdecydowana, trzymała w dłoniach dwa bliźniacze kielichy wyrzezane z górskiego kryształu. Wark ściągnął brwi.

Szarka wciąż obracała w palcach kwiat róży. Białe płatki opadały jak śnieg.


* * *

Irys przymknęła powieki, czując pod palcami chłodne srebro, z którego ukształtowano nóżki kielichów. Wark chrząknął nagląco, a ona wciąż nie mogła się zdecydować. Przypomniała sobie, jak przychodziła do niego nocą w treglańskiej cytadeli. Dotykała go, mówiła w ciemności słowa, których ją nauczono, i czasami wydawało się jej, że potrafi go dosięgnąć. Wówczas pojawiały się jeszcze inne słowa, jej własne. Tłumaczyła sobie, że nie mają żadnego znaczenia. Lecz miały. Niepostrzeżenie sensy zaczęły się dopełniać i czasami Irys miała wrażenie, że to ona została jego kochanką pod pękniętą kopułą przybytku bogini. Leżała w kniaziowskim łożu, słuchając miarowego stukotu jego serca, i z każdą kroplą wodnego zegara coraz bardziej stawała się Firlejką. I wydawało się jej, że razem z nią śpiewa przeciągłą, powolną pieśń o Thornveiin, która pozwoliła, by miłość uniosła ją poza najdalsze krańce Wewnętrznego Morza.

Nie sądziła, aby Wark to zauważył. Nie dbał o tajemnice swojej nałożnicy. Właściwie nie dbał o nic, prócz szklanej fiolki, w której zamknięto kilka łyków zmętniałej wody źródła Ilv. Dzisiaj o poranku rozkazał Irys, aby dolała kilka kropli do trunku żalnickiego księcia – zamierzał choć na chwilę odebrać mu moc żalnickich kniaziów i wszelkie cuda, zaklęte w kształt Sorgo. Nie rozumiał nawet, o co prosi. Cała północ od lat śpiewała pieśni o cudownej wodzie, która wszelki czar tłumi i obraca wniwecz. Ale tak było dawno temu, zanim Wężymord wymordował żmijów i rzucił ich martwe ciała w źródło jasnej wody. Teraz sok Ilv był tylko śmiercią i przenikała go moc Zird Zekruna.

W istocie oboje – Lelka i Wark – poprosili ją o śmierć. Trzymała ją teraz w dłoni, w małej szklanej fiolce z półprzezroczystego szkła. Mogła zabić tylko raz. Nie umiała rozstrzygnąć, kogo.

Wydało się jej, że rudowłosa córka Suchywilka dostrzegła jej wahanie.

– Proszę – powiedziała bardzo cicho Szarka i wyciągnęła rękę po kielich. – Proszę.


* * *

Wiedźma poczuła, jak wargi Iskry zanurzają się w napitku. Wojownicy wiwatowali, kolejno spełniając toasty na chwałę bogów. Ktoś wychylił wino do dna i roztrzaskał kryształowy roztruchan na własnym czole, inni ciskali kielichami w kolumny i kamienne płyty. Nikt nie spoglądał ku Szarce.

Służka kniazia płakała. Łzy zdawały się rzeźbić koleiny w złotej masce.

– Teraz dla was zaśpiewam, kniaziu. – Ręka Szarki drżała, kiedy odgarnęła włosy z twarzy. – Jeśli pozwolicie.

Pierwsze dźwięki harfy były słabe jak szmer deszczu. Wiedźmie przypomniała się delikatna wodna mgiełka, spowijająca brzeg, gdy z jesiennym wichrem przybijali do zwajeckiej wyspy. Wydrzyki nawoływały się ostrymi krzykami ponad kręgiem nadmorskich głazów. Padał deszcz. Okręt sunął gładko pomiędzy skałkami, popychany ramionami wioślarzy, aż wpłynął do zatoki. Gdy wyłonił się potężny, krępy zarys dworca, Suchywilk przygarnął nagle rudowłosą i przytulił ją mocno, choć dziewczyna zesztywniała w jego uścisku.

Szarka mocniej szarpnęła struny harfy. Melodia stawała się pełna śmierci i snów, które przychodzą tuż po zmroku, duszna od torfowego dymu, cierpka smakiem dzikich jabłek wędzonych nad kominem.

Spomiędzy wież przychytrzyńskiego klasztoru rozległ się wściekły krzyk jadziołka. Uderzył w wiedźmę jak sztylet. Pierwszy raz usłyszała w głosie plugastwa prawdziwy strach. Było przerażone. Wiedźma otworzyła się przed nim, pozwoliła wciągnąć w nieludzki, obłędny lęk i wreszcie rozpoznała tę truciznę, niepodobną do żadnej innej.

Śnieg i wicher wymiotły popiół, wilki obrały ich ciała z mięsa, lecz potrzaskane szkielety wciąż broniły przystępu do źródła Ilu Śnieg chrzęścił głucho, kiedy wysłannicy najwyższej treglańskiej kapłanki trwożliwie stąpali pomiędzy szpalerem potężnych żeber, aż do wąskiej strużki, co na osmalonych skałach była biała jak mleko. Przyobiecano im złoto, wiele, wiele złota za każdą kroplę wody, ale na brzegu źródła Ilv obietnice wydawały się dziwnie odległe. Jednak pochylali się kolejno, napełniali bukłaki i manierki, usiłując myśleć o bogactwie, o złotych monetach, które z metalicznym szczękiem opadają do sakiewki. Aż pojedyncza mleczna kropla opadła na rękę świątynnego sługi, tuż nad krawędzią rękawicy z łosiowej skóry.

Śpiew urwał się nagle, choć dźwięk harfy zdawał się wciąż wibrować w powietrzu niczym odległe echo deszczu. Wiedźma ocknęła się, czując na języku słony smak krwi z przegryzionej wargi. Wielki blady księżyc wisiał tuż nad połamanymi kolumnami, a twarz Szarki była srebrna od miesięcznego światła. Biesiadnicy wpatrywali się w Iskrę w nabożnym zdumieniu. Wojowie zamarli po obu stronach stołów, jakby pieśń obróciła ich w kamień.

Ale naprawdę było to tylko pożegnanie, pomyślała wiedźma. Nic więcej. Nawet nie przymus, bo Szarka dobrze wiedziała, co przyjmuje wraz z kielichem. Po prostu wybór. I pomyłka.

Jadziołek krzyknął ochryple znad otwartego morza.

Iskra niezdarnie podniosła się pod uważnym spojrzeniem żalnickiego księcia. Potknęła się o rąbek własnej sukni. Wiedźma widziała ból w jej niewidzących, rozwartych oczach.

Kapłanka wydała cichy, zduszony dźwięk. Chyba szloch.

Nikt ku niej nie patrzył.

– Ona nie umrze. – Wiedźma lekko dotknęła ramienia sinoborskiej niewiasty. – Nie umrze dla obietnicy złożonej córce skalmierskiego doży. Omyliłyście się, kapłanko.

Wark poderwał się ze swojego stołka, aby podtrzymać Iskrę. Suchywilk odepchnął go potężnie.

Szarka chyba tego nawet nie dostrzegła.

– Jestem zmęczona. – Rudowłosa skłoniła głowę przed sinoborskim kniaziem, lecz słowa były tak ciche, że ledwie dawały się wyczytać z ruchu jej ust. – Wybaczcie.

W wyciągniętych ramionach wciąż trzymała żmijową harfę, znak Org Ondrelssena od Lodu. Powoli, jak gdyby poruszała się po omacku, obróciła się ku kapłance.

– Sądziłam, że przypłynęłam na Przychytrze, aby przekonać się, co jest prawdą – powiedziała, nie dbając zupełnie o wojowników, którzy przysłuchiwali się jej ze zdumieniem w twarzach. – Aby się przekonać, czy jestem prawdziwa. I czym jestem naprawdę. Ale pomyliłam się, czyż nie? Bo nie ma dowodu prawdy i nigdy nie będzie. Są tylko kolejne sny, które opadają z nas jak płatki róży. A ten już dobiega końca. I być może przybyłam tu jedynie po to, aby przekazać ci podarunek. Harfę wykutą w ogniach Kii Krindara.

Ponad stołami przebiegł cichy szmer. Suchywilk poruszył się niespokojnie, ale córka powstrzymała go krótkim gestem.

– Przyjmij ją z mojej własnej woli – dodała cicho. Jej oczy wydawały się zupełnie białe. – Jako dar. Bo nie zdołałabyś mi jej odebrać. Nie sądzę, aby wystarczyła cała woda ze źródła Ilv. A teraz chcę spać – dokończyła, odwracając się ku niebieskookiej niewiastce. – Pomóż mi ułożyć się do snu.

Wiedźma powoli podeszła do niej, ujęła pod łokieć. Zupełnie jakby prowadziła ślepca.

Szarka zachwiała się i wsparła na niej całym ciężarem. Kiedy szły przez dziedziniec, ruchy Iskry były niezdarne i pozbawione wdzięku.

Ale przewróciła się dopiero za kręgiem pochodni, za pękniętym łukiem bramy kaplicy Kii Krindara.


* * *

Iskra wypiła pierwszy łyk zatrutego wina i Mroczek poczuł, jakby w żyły wlano mu płynny ogień. Spełnienie było tak głębokie, że się zachłysnął. Był w niej. Smakował ją powoli, jak skalmierskie wino. Nie było już żadnych osłon ni barier. Ani jadziołek, ani żmijowa harfa nie stały między nimi. Nawet czas i przestrzeń nie miały znaczenia.

Czuł ją na wargach, na opuszkach palców. Wciągnął w nozdrza delikatną woń jaśminu. Wiedźmę również zamierzał zatrzymać dla siebie, choć przy Iskrze była jak garść popiołu przy ognistej pochodni.

Poruszył się w niej ostrożnie. Wiedział, jak jest krucha, i nie mógł sobie na razie pozwolić na więcej. Jego pan był łaskawy i kapłani czasami przyprowadzali mu kobiety. Nie trwały jednak długo w ciemnym wnętrzu góry. Okazywały się zbyt słabe, aby znieść napór skały.

A Iskra zdołała go zaskoczyć. Nie, nie szarpała się z nim – na to był przygotowany. Po prostu zanurzyła się w truciznę jak w największą głębię morza. Zbyt gwałtownie. Krew rzuciła się Mroczkowi do ust, ból sprawił, że popłynęła z nosa wilgotną, gorącą strużką. Ale rozkoszował się każdą kroplą udręki. Ostatecznie to cierpienie miało przygnać do niego Iskrę. Później, kiedy już znuży się walką.

Na razie pozwolił, aby osunęła się w sen, i cicho zanucił jej kołysankę. Teraz śniła tylko dla niego.


* * *

Kiedy Szarka upadła, Suchywilk runął ku niej z rykiem, przewracając stół i roztrącając współbiesiadników. Jednak Wark nie spojrzał ku niemu. Z niedowierzaniem wpatrywał się w kapłankę.

– Coś ty zrobiła? – wyszeptał ze zgrozą. – Coś ty jej zrobiła?

Irys przyciągnęła do piersi żmijową harfę. Instrument lśnił jak bursztyn, ciężki i chłodny pod jej palcami, a powietrze wokół wciąż zdawało się wibrować i drżeć echem pieśni.

Najgorsze, że przyszło jej to tak boleśnie bez trudu. Sok ze źródła Ilv bez śladu rozpłynął się w ciężkim skalmierskim winie, a kiedy Iskra wyciągnęła dłoń po kielich, jej oczy były zielone, zielone jak świeże wiosenne liście, i spokojne. Nazbyt spokojne. A potem zaczęła śpiewać. W pieśni szumiał, wirował mleczny jad, aż wreszcie nie było nic prócz smutku i śmierci.

– Przyjęłam dar – odparła w końcu.

W jakiś niepojęty, przewrotny sposób była to prawda. Iskra wiedziała o truciźnie. Od początku wiedziała o wszystkim.

– Zabiłaś ją! – wykrzyknął Wark.

Poderwał się z ławy. Pochwycił rękojeść miecza, który pachołek trzymał za nim podczas całej uczty na znak kniaziowskiej władzy, i płynnym ruchem uniósł ostrze.

Irys zobaczyła tylko rozmazaną srebrną smugę. Potem miecz opadł na jej szyję.

Głowa kapłanki wyprysła w bok, opadła na ziemię i potoczyła się pomiędzy białymi kamykami. Ale kiedy ciało upadło na ziemię, jej ręce wciąż kurczowo ściskały żmijową harfę.

– Zabierzcie stąd to ścierwo – rzucił chrapliwie Wark. – I ciśnijcie je w morze. Jak najdalej.

Ponad potrzaskanymi wieżami klasztoru rozległ się pierwszy poszum wichury.

Загрузка...