ROZDZIAŁ TRZECI

Twardokęsek przejechał przez Wilcze Jary z fasonem, w wielkiej wiergowskiej karawanie, którą jeden z agentów Kościeja wiódł szerokim zakolem aż do Skalmierza. Kupcy ciągnęli wolno. Popasali kilka dni w każdym mieście z prawem składu, sumiennie wykładając towary na miejscowych targach, co niecierpliwiło zbójcę, nawykłego do szybszych marszów. Nie narzekał jednak. Miał trzy wozy pełne żelaza, więc kiedy podjeżdżali do strażnic przy trakcie, nieodmiennie ciarki wędrowały mu po grzbiecie. Tymczasem zausznik Kościeja, wyschły staruszek w czarnym surducie ozdobionym herbem Książęcych Wiergów, zdawał się znać wszystkich komendantów i dowódców straży. Z każdym gwarzył przyjaźnie, wypytywał o zdrowie połowic, winszował potomstwa, o wieści ze stolicy pytał. I gdzieś tak wśród błahych ploteczek o nowej kochanicy doży i rajdach pirackiej Skwarny, która łupiła sinoborskie wybrzeże, wręczał pękatą, mile brzęczącą sakiewkę.

Nikt nawet nie zaglądał na wozy. Czasami jeszcze jakiś bardziej ludzki starosta albo celnik kazał wynieść antałek wina dla pokrzepienia zacnych kupców w podróży.

Co tu dużo gadać, Kościeja poważano w Żalnikach. Czasami, gdy trzeba było stanąć na cle, zbójca widział przy chałupie celników skalmierskich kupców w ich paradnych strojach, jak stoją na deszczu i na darmo stukają w okienko. Tymczasem agenta Kościeja wszędzie podejmowano szybciutko i bez żadnych wstrętów. Więc w miarę podróży zbójca nabierał większego respektu dla wiergowskiego burmistrza, ale też coraz bardziej zachodził w głowę, dlaczego stary łajdak postanowił mu pomóc.

W wiergowskiej kamienicy, zaprawiony mocnym piwem, Twardokęsek szczerze wierzył, że lichwiarz z wrodzonej poczciwości postanowił go wspomóc i wystrychnąć na dudka żalnickiego księcia. Ale teraz, w pochodzie, nie był już pewien. Dawny Kościej spod Czerwonej Bramy niczego nie robił bez celu, dla pustej zachcianki. A ten nowy Kościej, który kazał wieszać nieposłusznych rzeźników, wydał się Twardokęskowi jeszcze mniej skłonny ulegać kaprysom. Dlatego zbójca gryzł wąsy i dumał posępnie, zamiast radować się własnym szczęściem.

Kościej wyposażył go bowiem z niezwykłą rozrzutnością. Twardokęsek miał na wozie w beczkach więcej grotów do pik niż solonych dorszy, którymi dla niepoznaki broń z wierzchu przysypano. Nieradzic prowadził drugi zaprzęg – fura aż pobrzękiwała na wybojach od szczebrzotów, natkanych w zwoje wełnianego sukna. Kościej dorzucił też dwa tuziny dobrych kolczug, dzieła miejscowych majstrów, które wielce ceniono w Górach Żmijowych. Zbójca tłumaczył wprawdzie, że żalnicka szlachta przedkłada porządne bechtery nad równie chamski rynsztunek, lichwiarz uparł się jednak.

– Nie sami panowie szlachta wojaczką się parają – oznajmił zgryźliwie, po czym kazał owinąć kolczugi w dobrze natłuszczone sukno i ukryć w wielkich skrzyniach, pełnych dłut, pilników, nożyc, cążków i szczypiec oraz ogromnej mnogości innych narzędzi, których przeznaczenia zbójca nie umiał odgadnąć.

Na trzecim wozie jechali majstrowie. Było to trzech krzepkich, choć starszawych mieszczan, nieodmiennie okutanych w brązowe podróżne opończe. Niewiele gadali. Wiergowskim zwyczajem wciąż żuli suszone liście krwawiennika, które barwiły im wargi na kolor ciemnej purpury, i rzadko złazili z furgonu. Na zbójcę patrzyli spode łba, wyraźnie mając mu za złe całą tę wyprawę. Zresztą Twardokęsek takoż się nie palił do zadzierzgnięcia bliższej komitywy, bo wcale nie miał ochoty ciągnąć ich ze sobą na Półwysep Lipnicki. Ale Kościej znowu postawił na swoim.

– Bez majstrów żelaza nie poślę – rzekł twardo. – Głowę w zakład kładę, że nikt z tej całej rebelianckiej zbieraniny nie będzie umiał kolczugi naprawić ni grotów w potrzebie wykuć. Zresztą w Wilczych Jarach w ogóle dobrych majstrów nie ma – dodał z rzadką u siebie pogardą – tylko chłopi niewolni, co się kowalstwem parają. I nie dam patałachom dobytku na zmarnowanie.

Chcąc nie chcąc, zbójca musiał się zgodzić na niepożądanych towarzyszy. Jakkolwiek łyczkowie nie szukali jego kompanii, na popasach wciąż czuł na sobie ich uważne spojrzenia. I rosło w nim niemiłe podejrzenie, że majstrom przykazano baczyć nie tylko na ładunek.

Niby wszystko szło wedle obietnicy Kościeja. Kupiecki konwój bezpiecznie zagłębił się w Wilcze Jary, aby odnogą starego kupieckiego traktu dotrzeć jak najbliżej Półwyspu Lipnickiego. Nikt też zbójcy nie zatrzymywał, gdy pewnego ranka zjechał z gościńca w las i w trzy zaprzęgi ruszył ku lipnickim bagnom. Ale wciąż mu się wydawało, że coś jest nie tak. Zupełnie nie tak, jak trzeba.

Wnet jednak zagłębili się w trzęsawisko i nie miał więcej czasu na rozmyślania, choćby najbardziej ponure. Zaczął padać śnieg, pierwszy tej zimy. Błoto skrzepło trochę od mrozu, a Nieradzic znał w okolicy każdą ścieżkę i kamień. Jednak nad oparzeliskami jak zwykle wisiał biały opar i bagno było zdradliwe jak zawsze. Chłopak prowadził ich starą smolarską drogą, którą rychło zaczęły przecinać coraz bardziej podmokłe parowy. Trzeba było wypychać wozy z błota, rąbać pnie i podkładać pod koła. Twardokęsek musiał przyznać, że wiergowscy majstrowie byli bardzo biegli w ciesiołce, przy tym mimo wieku krzepcy i zajadli. Jednak mozolili się w mokradle cztery dni, bo zbójca za nic nie chciał zostawić ładunku w tyle i prosić w obozowisku o pomoc. Samego mnie posłali, myślał zaciekle, dźwigając furę z błota, aż mu w grzbiecie chrupało, tedy i sam wrócę. Albo zdechnę w tym lesie i niech mnie błoto pokryje.

Kiedy czwartego dnia o zmierzchu wyciągnęli się wreszcie na groblę, wiodącą wprost do obozowiska, było mu wszystko jedno. Płaszcz gdzieś zgubił w moczarze, więc szedł tylko w rozchełstanej koszuli, prowadząc za uzdę zaprzęg. Nie obruszył się nawet, kiedy wartownicy przy bramie zastąpili mu drogę. Nie ubodło go również ich osłupienie, gdy się opowiedział z imienia. Nasadził na łeb strzępy kapelusza i skierował się prosto pod chatę księcia. Kazał ustawić wozy zgrabnym półkolem przed wejściem, po czym rozprostował grzbiet, z całej siły walnął kułakiem w drzwi i huknął:

– Wróciłem!

W środku zaszurało, zatupotało głośno. Koźlarz wypadł na ganek. Na progu stanął jak wryty i z niedowierzaniem popatrywał to na Twardokęska, to na furgony, to wreszcie na wiergowskich majstrów, którzy gramolili się właśnie z wozu. Zbójca tylko zmrużył oczy, czując, jak ogarnia go chłodna wściekłość. Dobrze odgadł. Nikt nie oczekiwał jego powrotu. Nikt nawet nie wierzył, że wróci.

– Dobro wam przywiozłem – wycedził przez zęby. – Wedle rozkazania.

– Fiu, fiu! – Zza pleców Koźlarza wychynął Szydło, jak zwykle w pstrokatym kaftanie i kołpaczku ozdobionym modrym piórkiem. Jego ślepia świeciły w mroku jak dwie latarenki. – Pełne trzy wozy. Nielicha zdobycz. Musieliście się uwijać na trakcie jak pszczółka nad łąką.

Zbójca poczuł nieprzepartą ochotę, żeby raz wreszcie zacisnąć ręce na szyi pokurcza i skręcić mu kark. Szydło miał jęzor ostry jak brzytwa, a zbójcy zdawał się szczególnie nie znosić i drwił zeń przy każdej okazji. Że też nie popłynęło ścierwo za Szarką na wyspy, pomyślał Twardokęsek nieomal z żalem. No, ale wtedy bez wątpienia zdążyłby do tej pory wleźć wiedźmie pod pierzynę. Zresztą co za różnica – błazen czy ktoś inny? W dworzyszczu Suchywilka znajdzie się dość chętnych.

– Bo targować się trzeba! – rozdarł się Twardokęsek, który na myśl o błękitnookiej niewiastce tak się rozsierdził, że ani pamiętał ceny wiergowskiej stali. – Nie po to się człek tłucze nieomal przez pół świata i własne życia naraża, by potem na jarmarku złoto za bezcen rozdać. No, co wam się zdawało? Że wszystko na dziwki przetrawię czy jałmużnikom rozdam?

Z książęcej izby wysypało się kilku szlachty z rebelianckiej starszyzny. Stali na progu i gapili się na zbójcę, jakby zobaczyli ducha. Od strony innych chat małe grupki luda przesuwały się chyłkiem ku obrzeżom placu. Nawet czterech młodziaków w bechterach, którzy ani chybi stali na straży przed siedzibą Koźlarza, wpatrywało się z rozdziawionymi gębami na wozy.

Zbójca jednak ani się na nich oglądał. Wreszcie dopadła go złość, którą dusił w sobie przez tyle niedziel, od dnia, kiedy Szarka wsiadła w Urocznej Przystani na zwajecki okręt i zostawiła go samemu sobie.

– Może wam się ubrdało, że grosz książęcy ukradnę? – ciągnął z pasją. – Za kogo wy mnie macie? Za żebraka, co się połaszczy na marny mieszek srebra? Może on tutaj fortuna, ale w dole, na trakcie, jest splunięcia niewart. Ot, starczy na popas w spichrzańskim burdelu i beczkę skalmierskiego wina. I dla takiego bogactwa miałbym kompanów okradać?

Umilkł, dysząc ciężko i tocząc wokół przekrwionymi oczami.

– Nie byłaby pierwszyzna – zauważył trzeźwo Szydło. – Pomnicie ten kuferek zrabowany z Przełęczy Zdechłej Krowy?

Twardokęska na moment aż zatchło z oburzenia, że wiedźma – niecnota zdążyła karłowi wszystko wypaplać.

– A kto wam tych durnot w łeb nakładł? – rozdarł się, kiedy znowu mógł dobyć głosu. – Hersztem na Przełęczy byłem i niczegom nie ukradł. Tyle jeno wziąłem, ile mi za moje hersztowanie w udziale przypadło.

– Mroczek widać inne miał zdanie – zadrwił trefniś – skoro was tak zajadle po Spichrzy ścigał.

– Łajno mi Mroczek i jego zdanie – syknął zbójca przez zęby. – Ani chybi Zird Zekrun na dwoje go rozpłatał i kiszki na drąga nakręcił.

– Obyś się paskudnie nie pomylił – odparł zaskakująco poważnie niziołek. – Bo jeszcze możemy wszyscy wiele za tę waszą kłótnię i Mroczkową urazę zapłacić.

Twardokęsek nastroszył się jeszcze bardziej.

– Tym mnie nie będziesz straszył, pokurczu obesrany! Widzicie go, przybłąkańca! Dupę w izbie grzeje, brzuch jadłem cudzym napycha, a mnie będzie wyrzuty czynić. Jakeś taki mądry, to sam na gościniec ruszaj. Może też trochę dobra jaśnie księciu przyczynisz, jeśli cię jaki kuglarz kupi i w budzie będzie pokazywać, jak nogami machasz i fikołki młócisz. Ale niewiele – wyszczerzył się paskudnie – bo pokrak na świecie dosyć, choćby i tak plugawych.

Któryś z żalnickiej szlachty parsknął stłumionym śmiechem. Trefniś pokraśniał, ale nie zapomniał języka w gębie. Już usta rozdziawiał, kiedy pomiędzy doradcami przepchnął się Narzazek.

– Sielne wozy! – rzucił z uznaniem. – Aż zadziwienie bierze, takeście się, mości zbójco, sprawili. Niemała rzecz tyle dobra nakupić i przeprowadzić szczęśliwie przez szmat kraju.

Dziwne, ale na te słowa uszła ze zbójcy cała złość.

– Aniście się spodziewali, że wrócę – burknął posępnie, zdjęty dziwną żałością, że nikt, zupełnie nikt nie wierzył w jego uczciwość. – Daliście chamowi garść złota i szukaj wiatru w polu, tak wam się uroiło. A cham się nie wywiązał. Nie zemknął, jak należy. Ot, głupi… – Rozrzewniał się coraz bardziej.

Ktoś zaszedł go od tyłu i klepnął lekko po plecach.

– Czego? – Twardokęsek obejrzał się przez ramię.

Trzej wiergowscy majstrowie zdążyli się nieco oporządzić z błota. W cechowych kapeluszach i brunatnych opończach wyglądali jak trzy stare nastroszone ptaszyska. Chyba koniec wędrówki nie uradował ich nadmiernie, bo miny mieli skwaszone i ani myśleli witać się z gospodarzem.

– Kuźnia gdzie tutaj będzie? – spytał sucho najstarszy i obdarzony najwydatniejszym nosem.

– Co? – Zbójca podniósł na niego zamglone od rzewności oczy.

Majster strzyknął mu pod nogi brunatną od krwawiennika śliną.

– Widać się wam na wspominki zebrało – odparł flegmatycznie. – Gadajcie se do woli, ale nam żelazo trza wyładować.

– Tam. – Narzazek pokazał niewielką szopę po drugiej stronie placu. – Tylko że kowala dziś nie ma, do wioski czmychnął, zaprzaniec. Ponoć baba mu rodzi, ale zda mnie się, że kłamie. Stary ma warsztat przy trakcie, chce dorobić przed zimą.

Jednak majster nie słuchał. Przymrużył oczy i przez chwilę przypatrywał się drzwiom szopy, kołyszącym się na wyłamanym zawiasie, i dwóm kurom, które łaziły po niskim zadaszeniu i pilnie dziobały w przegniłej strzesze.

– To ma być kuźnia? – rzekł wreszcie z pogardą. – A bodajby was szlag trafił! – Odwrócił się na pięcie i ruszył ku wozom.

Jego towarzysz popatrzał na zbójcę z taką pretensją, jakby to wszystko była wina Twardokęska.

– Oj, coś mnie się zdaje, że nic z nas tutaj nie będzie – mruknął na odchodnym. – Jedno marnotrawstwo.

Trzeci tylko głębiej wcisnął na czoło cechowy kapelusz i także odszedł, przeklinając plugawo pod nosem.

Żalnicka szlachta milczała, ogarnięta czystą zgrozą. W lipnickim obozowisku nie oglądano jeszcze podobnej bezczelności.

– Hej, dokąd, ścierwa?! – rozdarł się piskliwie Kostropatka. – Książę pan odejść nie pozwolił. Wracajcie, kurwie syny, bo wybatożyć każę. Słyszycie? Bo klątwą obłożę!

Na tę ostatnią groźbę najstarszy z wiergowskich majstrów zwolnił nieco kroku. Obrócił głowę, splunął przez ramię i powiedział coś z cicha. Wszyscy trzej zarechotali szyderczo. Ci z wilczojarskiej szlachty, którzy stali z kraja i dobrze usłyszeli, co prędzej pochylili głowy, kryjąc uśmiechy. Nawet zbójca uśmiechnął się półgębkiem.

– Co on powiedział? Co ten cham powiedział? – gorączkował się kapłan.

– Żebyście się dali wydudkać, bo są innej wiary – podpowiedział usłużnie Szydło. – A jak czym nie macie, mogą wam wyrychtować stosowne narzędzie.

– Że co? – Mały sługa Bad Bidmone aż podskoczył. – Że jak?

– A zwyczajnie – wtrącił nie bez satysfakcji zbójca. – Zapewne słyszeliście, że ludzikowie z Książęcych Wiergów własnym się rządzą obrządkiem.

– Znaczy się heretyków sprowadzasz? – Blizny na policzkach Kostropatki nabrzmiały krwią. – Nie mówiłem – obrócił się ku Koźlarzowi – że z tego spoufalenia z pospólstwem nic dobrego nie będzie?

Dopiero teraz zbójca przyjrzał się baczniej żalnickiemu wywołańcowi, który podczas całego rozgardiaszu stał oparty o belkę wspierającą ganek. Książę niedawno musiał wrócić z podjazdu, nie zmienił jeszcze koszuli, poznaczonej rdzawymi zaciekami od zbroi i rozdartej na boku. Znużonym gestem odgarnął włosy z czoła i zbójca zobaczył świeżą, ledwie zabliźnioną szramę. I pierwszy raz Koźlarz wydał mu się niemal ludzki.

– Mieliście o niej jakieś wieści? – burknął zbójca, przełamując niechęć.

– Tyle, ile gadają w tawernach po obu stronach Wewnętrznego Morza. Zwajcy wymknęli się chytrze pomorckiej pogoni i przepłynęli szczęśliwie między Żebrami Morza, a ona śpiewem wygładziła fale. W zwajeckim dworze znów mieszka Iskra. – Zbójcy wydało się, że słyszy w jego głosie cień goryczy. – Ale nie wiem nic więcej. Nie przysłała posłańca. A wam? – zapytał po chwili.

Twardokęsek aż zamrugał ze zdumienia na myśl, że Szarka miałaby się przed nim opowiadać. I nagle ogarnęło go dziwne poczucie wspólnoty z żalnickim wywołańcem. Obaj nie mieli pojęcia, jakie nowe szaleństwo uknują wiedźma z Szarką pośrodku Wewnętrznego Morza. Mogli tylko czekać.

– Też nic nie wiem – rzekł posępnie. – Co, nie spodziewaliście się, że wrócę? – Spojrzał prosto w szare oczy księcia.

– Ani dudu – odparł z powagą Koźlarz. – Pierwej bym się tutaj Wężymorda spodziewał. Normalny człek by nie wrócił.

– A bo to można zostać normalnym, jak się ktoś trochę z wami powałęsa? – prychnął zbójca.

Książę tylko uniósł brew. Jeszcze przez chwilę patrzyli ze zbójcą na siebie, ale tak, jakby się pierwszy raz w życiu zobaczyli na oczy. A potem, ku zdumieniu wilczojarskiej szlachty, jednocześnie wybuchnęli śmiechem.

Twardokęsek zgiął się wpół i tak rechotał, aż go w żywocie kłuło. Bił się dłońmi po kolanach, krztusił i parskał od rozradowania, aż wreszcie klapnął ciężko zadkiem na podmarzniętą ziemię. Książę przysiadł na stopniach ganku. Łzy mu ciekły po policzkach i przytrzymał się belki, bo byłby się ze śmiechu sturlał na dziedziniec.

Kostropatka, Szydło i wilczojarscy szlachcice wodzili od jednego do drugiego zatroskanym wzrokiem. Kapłan wręcz trącił Koźlarza w ramię, ale tylko wzbudził jeszcze gwałtowniejszy atak wesołości. Wreszcie książę uspokoił się trochę. Wstał i odwrócił się ku doradcom.

– Dosyć na dziś będzie – oznajmił. – Dopilnujcie jeno, by wozy rozładowano i majstrów należycie nakarmiono. A wy właźcie do izby. – Wyciągnął do zbójcy rękę i dźwignął go na nogi. – Szkoda w zimnie siedzieć. Powieczerzamy wspólnie, bo ja też prosto z podjazdu, jeszczem w gębie nic nie miał.

– Pomorców wokół dużo? – zapytał w drzwiach zbójca.

Książę zawahał się.

– Jak gzów – odparł ciężko. – Jeno że bardziej gryzą. Dłużej zostaniecie, to się sami przekonacie.


* * *

Po szczęśliwym powrocie z Książęcych Wiergów zbójca postanowił odsapnąć krzynkę na Półwyspie Lipnickim. Nie było mu źle. Żalnicka szlachta patrzyła na niego z uszanowaniem, uznawszy za zausznika księcia. Nawet Kostropatka nie śmiał go więcej zaczepiać. Tylko Szydło wciąż naigrawał się tak plugawo, że Twardokęsek zeźlił się na dobre. Przydybał pokurcza na ścieżce za palisadą i przetrzepał mu grzbiet kosturem, aż kości trzeszczały. Odtąd zbójca miał spokój. Choć wiergowscy majstrowie krzywili się trochę, przysposobił sobie izbę przy kuchni i gnieździł się tam razem z Nieradzicem, do którego osobliwie się przywiązał. A kiedy do obozowiska zawitał Bogoria, jak zwykle podchmielony i chętny do wszelakich bezeceństw, zbójca uznał, że pomysł przezimowania wśród rebeliantów nie jest właściwie najgorszy. A potem Koźlarz zabrał go na podjazd.

– Nie masz przymusu – rzucił niedbale książę pewnego wieczora, kiedy siedzieli pospołu ze zbójcą na ganku chaty, przyglądając się strzelaniu do tarczy. – Ale gdyby was przypadkiem chęć zdjęła kości rozprostować, zapraszam do kompanii. Bo doszła nas wieść, że będzie nieopodal konwój szedł. Pomorcy ponoć dobyli naszych ze starościńskich lochów i do Uścieży ich przed zimą prowadzą, na kaźń.

– Ani chybi bujda wierutna! – prychnął Bogoria. – Gdyby kogoś znaczniejszego w ciemnicy trzymali, może bym uwierzył. Ale tam sama drobnica. Po co byle młodziaka przez pół świata wlec, skoro on i tak nic nie wie? Lepiej go dla postrachu w rodzinnym przysiółku powiesić.

– Takoż i mnie się zdaje. – Książę uśmiechnął się. – Ale trza się po okolicy rozpatrzyć i języka zasięgnąć. Bo wnet śniegi spadną i nieprędko znów się trafi okazja.

Wyruszyli przed świtem. Książę sam prowadził podjazd – na koniu kruczoczarnym, w kolczudze srebrzystej, w szyszaku wzmocnionym obejmą na kształt korony. Zbójca jechał tuż za nim na zgrabnej kasztance. Jakoś mu było lekko i radośnie na duchu. Ani się obejrzał, jak nastał poranek. Jesienne słońce przygrzewało słabo i gawrony drobiły po polach w gęstym, na poły zamarzniętym błocie. Konie prychały. A potem ścieżka odwinęła się nagle skrajem jaru i na obszernej jasnej polanie wyjechali prosto na oddział Pomorców.

Zbójca osadził kobyłkę, aż kopyta zaryły w błocie.

Frejbiterów było z siedm tuzinów, wszyscy w porządnych nowiuśkich kaftanach z wyszytym znakiem Wężymorda. Jednak z ich twarzy, zarośniętych i poznaczonych starymi szramami od żelaza, łatwo dało się poznać, że to żaden świeży zaciąg, tylko stary, doświadczony żołnierz, który w niejednej bitwie brzeszczot okrwawił. Spotkanie musiało ich zaskoczyć, ale nie poszli w rozsypkę, nie zmylili szyku. Po prostu powściągnęli konie, gapiąc się na rebeliantów z niedowierzaniem. Ich dowódca, młody chłopak w kurcie ozdobionej srebrnym szamerunkiem, machał rękoma i krzyczał coś piskliwie.

Twardokęsek nerwowo przełknął ślinę i obejrzał się ku krawędzi lasu. Pomorckich było zbyt wielu. Rebelianci wciąż mogli odskoczyć. Nie sądził, aby frejbiterzy odważyli się ich szukać głęboko w lesie, gdzie, jak gadano, nawet drzewa sprzyjały żalnickiemu księciu.

Przywódca zaciężników uniósł ramię i zaczerpnął głęboko tchu.

Nim jeszcze zabrzmiała pomorcka komenda, Koźlarz pchnął konia naprzód. Zbójca dojrzał na jego piersi ryngraf zdobny cudownym wizerunkiem Kwietnej Panny, a także jasny błysk na ostrzu Sorgo, kiedy książę lekko pokłonił się mieczem w stronę słońca. Nawet zbójca rozumiał ten gest – zwyczajem żalnickich kniaziów książę przed bitwą wzywał pomocy Bad Bidmone, która wedle legendy obracała się we śnie pośrodku ziemi gdzieś poza ciemną połacią lasu, daleko na południu.

Pomorcy zawahali się nieznacznie. Ich dowódca znów coś krzyknął i posłuszeństwo przeważyło nad strachem.

Chorągiew żalnickich panów z lwem kroczącym w tle czerwonym jak bitewne pole rozwinęła się w nagłym podmuchu wichru.

Zbójca kątem oka spostrzegł ściągniętą w dziwnym grymasie twarz Bogorii.

Potem rebelianci runęli naprzód zbitą kupą. A zbójca pędził jako reszta, okładając kasztankę płazem miecza, i wrzeszczał z innymi. Imię Koźlarza. Nie wiedział, dlaczego. Po prostu gnał za jasnym szyszakiem księcia, jakby nagle uwierzył, że sama bogini prowadzi go w bitwie i niewidzialnym płaszczem chroni przez ciosami.

Był tuż przy Koźlarzu, kiedy oba podjazdy zderzyły się w szczęku żelaza i kwiku koni. Coś go ścisnęło za grdykę, kiedy Sorgo opadł na łeb pierwszego z Pomorców. Miecz rozciął misiurkę nieledwie jak dynię. Mózg, krew, odłamki kości rozprysły się wokół od impetu. Mimo połyskliwej paradnej karaceny ostrze weszło głębiej, aż do samego żywota. Twardokęsek dłużej nie zwlekał. Żylasty pomorcki najemnik wypadł prosto na niego z uniesionym mieczem. Zbójca uchylił się przed sztychem i ciął potężnie w bok frejbitera. Ten krzyknął tylko chrapliwie i zbójca nie dojrzał go więcej, widać zsunął się z siodła pomiędzy końskie kopyta.

Wtenczas wszystkie myśli zbójeckiego herszta, cała jego rozwaga i stateczność wszelka, rozwiały się niczym garść plew. Zwijał się w siodle, ciął i rąbał. Gęsty, słony pot spływał mu po gębie. Nie widział twarzy Pomorców, jedynie błyski mieczy i uniesione kopyta wierzchowców, które wierzgały, walcząc razem z jeźdźcami. Pchnął w żebra krępego najemnika, kiedy ktoś znienacka trzasnął go piernaczem w czerep. W oczach mu pociemniało. Nie zdążył nawet wyciągnąć ostrza spomiędzy kości. Skręcił tylko kobyłkę w bok i z zamachem trzasnął tamtego małą, okutą wiergowską tarczą w gębę, zmieniając ją w krwawą miazgę.

Zbójca zatrzymał się na moment. Niewiele co widział, bo oczy zalewała mu krew – własna i cudza. Wyszarpnął wielkie kopiennickie ostrze z trupa Pomorca, uniósł się w strzemionach i zaryczał jak zraniony niedźwiedź. Pomorcy cofnęli się przed nim ze zgrozą.

W najgęstszej ciżbie mignęła mu jasna kolczuga Koźlarza, szyszak zwieńczony białą kitą, krwawa smuga Sorgo ponad końskimi łbami i żalnicki lew na chorągwi. Wokół było aż ciemno od brunatnych kubraków. Pomorcy otaczali księcia ze wszystkich stron.

Twardokęsek poprawił na łbie pogięty kłobuk. Ścisnął kolanami konia i bez jednej przytomniejszej myśli popchnął go naprzód. Gdzieś tylko, w głębi na poły zamroczonego umysłu, błysnęło jak iskierka przeczucie, że jest głupcem. Zaraz zgasło jednak bez śladu, gdy ciężki kopiennicki szarszun opadł na szyję pierwszego z Pomorców, odwalając ramię, które wciąż ściskało korbacz.

Zbójca parł do przodu, wrzeszcząc słowa, których sam nie rozumiał. W posępnym zapamiętaniu, jak żniwiarz, ścinał ludzkie głowy, odrąbywał ramiona. Siwowłosy najemnik zaszedł go od boku i podstępnie ugodził w żebra, rozpłatawszy kolczugę. Twardokęsek ani nie poczuł ciosu. Zwinął się w sobie i ciął tamtego w łeb. Zacny kopiennicki brzeszczot roztrzaskał kapalin Pomorca jak gliniany garnek.

Nie więcej niż trzech ludzi dzieliło go od żalnickiego księcia.

Dwóch wąsatych pachołków z toporami w dłoniach ostrożnie zajechało zbójcę z boków, wyczekując, na którego uderzy. Zbójca zamarkował wypad i cofnął się zaraz. Tarczą sparował uderzenie toporka i w tej samej chwili kopiennickie ostrze uderzyło w Pomorca po prawicy. Cios był niski, nad samą końską szyją, tak, jak kiedyś nauczyła go Vii, jego Visenka z Przełęczy Zdechłej Krowy. W krótkim przebłysku wydawało mu się, że tuż obok pomorckiego pachołka widzi jej oblicze, pokryte sinym tatuażem, i drobne ostre ząbki, wyszczerzone w uśmiechu. Ale potem drab zniknął, opadł na ziemię, stratowaną teraz i zrytą kopytami. Zbójcy przypomniało się, że Servenedyjka już nie żyła, ubita jadziołkową trucizną u brodu na Trwodze.

Coś zapiekło go pod powiekami. Nie łzy. Krew zmieszana z potem płynęła mu po twarzy.

Ocalały z pachołków rozpaczliwie próbował zawrócić. Ale zbyt gwałtownie szarpnięty wierzchowiec potknął się na ścierwie i upadł na przednie nogi. Twardokęsek dla pewności ciął nieszczęsnego draba przez grzbiet. Pomorca i tak stratowałyby kopyta, ale mogło się też zdarzyć, że dźgnąłby zbójcę od dołu mizerykordią.

Głowa ostatniego z Pomorców wyprysła w powietrze. Twardokęsek zdążył jedynie zobaczyć długą, zbroczoną klingę Sorgo, która przesunęła się w powietrzu jak krwawy jęzor.

A potem nagle Twardokęsek był tuż obok Koźlarza.

Żalnicki książę niemal opierał się zadem konia o samotną starą brzozę, która rosła pośrodku polany. Pień drzewa był okrwawiony i porąbany mieczami. Koźlarz cofał się i zawracał, krótkimi wypadami tańcząc wokół drzewa. Zbójca w jednym uderzeniu serca zrozumiał, dlaczego.

Na zamarzniętej ziemi, tuż przy dogorywającym siwoszu, który wciąż wierzgał kopytami powietrze, kulił się młody chłopak w poszarpanej, zbroczonej krwią kolczudze. Zbójca nie pamiętał jego imienia. W lipnickim obozowisku kręciło się bez liku jasnowłosych dzieciaków, co pewnej nocy wymknęły się z dworu ojca, by odnaleźć przygodę swego życia – a także jej kres w potyczce bez sensu i bez znaczenia, bo wiosną nikt nie będzie już o niej pamiętał.

Tak samo jak Nieradzic, przemknęło nagle przez głowę zbójcy.

Odruchowo sparował cios, wysuwając się lekko przed Koźlarzowego karosza. Książę dokończył dzieła. Sorgo opadło na pierś pomorckiego zaciężnika z taką spokojną pewnością, jakby ten był pieńkiem na podpałkę.

Dzieciak przywarł plecami do drzewa. Lewą rękę miał przygiętą pod dziwnym kątem do boku, ale w prawej ściskał chorągiew z żalnickim lwem. Drzewce, oparte o zamarzniętą ziemię, trzęsło się i chybotało w jego dłoni.

Wykrwawi się niebawem, pomyślał zbójca. Właściwie już jest trupem.

– Pilnuj go! – Przez hałas bitwy przebił się rozkaz Koźlarza.

Twardokęsek spostrzegł, że idzie na nich zbita grupa pięciu Pomorców. Chciał krzyknąć, że trzeba się zbierać co prędzej, furda chorągiew i smarkacz furda, na miejsce jednego zarąbanego tuzin podobnych zleci się z Wilczych Jarów. Ale książę już pchnął naprzód konia. A potem zbójcy głos uwiązł w gardle.

Patrzył, jak Koźlarz wyrąbuje sobie drogę przez Pomorców. Sorgo uderzał bez wdzięku i owych szlacheckich sztuczek, parad, obrotów i wypadów, które sprawiają, że cne damy piszczą z zachwytu niczym dojarki. Twardokęsek nie był jednak dziewką, co się mizdrzy z podium do gromady gołowąsów w zbrojach wydobytych z ojcowych lamusów i zrzuca im kolorowe wstążki na zachętę do błazenady. I wprawdzie nawet pod katowskim żelazem nie odszczekałby dawnej szyderczej prześmiewki, co ją rzucił książątku w twarz tuż po tym, jak się wymknęli z sieci Prządki, jednak przed samym sobą musiał przyznać – nie w samym Sorgo leżała przyczyna, że rebelianci szli za księciem choćby w najgorszą rzeź.

Na Przełęczy Zdechłej Krowy Twardokęsek spotykał wielu rębaczy. Pospolitych rzeźników, szlachtę zbiegłą z rodzinnych dworów, skalmierskich morderców i Servenedyjki, które nie lękały się niczego, nawet śmierci. Jednak nigdy nie zdarzyło mu się oglądać czegoś podobnego.

Sorgo zdawał się śpiewać w rękach Koźlarza. Zupełnie jak żmijowa harfa ożywała pod palcami Szarki.

Cięcie było oszczędne, niemal niedbałe. Pierwszy pachołek spadł z siodła, chwytając się za rozcięty kałdun, z którego buchnęła szkarłatna struga krwi. Kary rumak zatańczył, zadrobił w miejscu kopytami, kiedy Sorgo samym sztychem musnął szyję drugiego z Pomorców, by zaraz opaść u nasady ramienia wysokiego frejbitera w zbroczonym posoką bechterze. Uderzenie było tak szybkie, że zbójca nie zdążył go nawet zauważyć. Usłyszał tylko śmiertelny wrzask ranionego Pomorca.

Twardokęsek patrzył jak zaczarowany.

To był podarunek od bogów, dar rzadki niezwykle, co sprawiał, że mężowie szli za Koźlarzem poprzez krwawe pole bez namysłu, bez przezorności żadnej i o żywot trwogi. I Twardokęskowi wydało się nagle, że tak samo musiał wyglądać Vadiioned, kiedy wiódł Kopienników na ostateczną wyprawę przeciwko Żalnikom, zanim jeszcze całe dumne władztwo Gór Żmijowych obróciło się w pogorzelisko.

W tamtej chwili pojął, co musi się dopełnić, ponieważ rzeczy dzieją się w określony sposób, a on wystarczająco długo wędrował z Szarką poprzez Krainy Wewnętrznego Morza, by dostrzegać wzory utkane na krosnach bogów. Zrozumiał, że wydarzenia popchną ich ku sobie – płomiennowłosą córkę Suchywilka, co śpiewała z wodnymi pannami, i dziedzica żalnickich kniaziów. Wszystko jedno, ilu jeszcze będzie musiało zdechnąć w szkarłatnym błocie, którym wkrótce staną się Krainy Wewnętrznego Morza. Tamtych dwoje przejdzie ku sobie po ich dymiącym ścierwie jak po moście.

Gorycz nabiegła mu do gęby, w uszach narastał głuchy szum.

Ranny dzieciak z chorągwią coś krzyczał. Krwawe bąbelki pękały mu na wargach.

Zbójca potrząsnął głową, jakby chciał od siebie odepchnąć otępienie. Kilka kroków przed nim Koźlarz parował ciosy ostatniego z Pomorców.

Ostatniego?

Kątem oka Twardokęsek zobaczył cień pomiędzy nagimi gałęziami brzozy.

Piąty pachołek nie miał miecza. Sprytnie zakradł się od boku z rohatyną o liściastym grocie, na którym pobłyskiwały promienie jesiennego słońca. Nie spieszył się. Przyczajony, czekał stosownej chwili. Jego palce, zaciśnięte na drzewcu, były białe, a twarz ściągnęło napięcie.

Był za plecami księcia. Koźlarz nie miał prawa go dostrzec.

Wodze wypadły zbójcy z dłoni. Koń drżał pod nim, niecierpliwie uderzał kopytem. A Twardokęsek nie mógł się poruszyć. Po prostu nie mógł.

Purpurowy żalnicki sztandar upadł na ziemię. Mozolnie, czepiając się pnia brzozy, jasnowłosy dzieciak postąpił ku pomorckiemu najemnikowi. Dwa kroki, nic nadto. Stary żołnierz nie opuścił nawet rohatyny. Po prostu z całej siły kopnął chłopaka w pierś. Mały upadł w zamarzniętą bruzdę, wpił się w nią pazurami, lecz nie podniósł się więcej.

Rohatyna uniosła się, wymierzyła jeszcze staranniej.

Zbójca był o dwa kroki. Nikt na niego nie patrzył. Wystarczyło pchnąć konia, uderzyć kopiennickim szarszunem.

Zęby szczękały mu jak w gorętwie. Wciąż mógł krzyknąć, ostrzec Koźlarza.

Ale nie potrafił.

Pomorzec wyszczerzył zęby, ze świstem wciągnął powietrze. Rohatyna wystrzeliła naprzód jak srebrnołuska żmija. Prosto w odsłonięte plecy księcia.

Twardokęskowi wydało się, że słyszy szczęk ostrza o kolczugę. Ale nie. Książę skręcił całym tułowiem, wychylił się w siodle i z zamachu ciął drzewce.

Koźlarz popatrzył zbójnickiemu hersztowi prosto w oczy ponad resztkami rohatyny i ciałem wilczojarskiego dzieciaka, jakby zamierzał zbójcę przewiercić na wylot. Szare źrenice były przejrzyste i jasne jak woda w górskim strumieniu. I nieludzkie, tak nieludzkie, że zbójcy się wydało, iż książę naprawdę nie jest człowiekiem, bo przecież śmiertelnik nie może z bogami przestawać i duszy zachować nietkniętej, a Koźlarz jeździł w kohorcie Org Ondrelssena od Lodu pomiędzy martwymi królami.

Jednak zbójca stał nieruchomo, tylko mięśnie na karku naprężyły mu się, a przed oczami pomroczniało od trwogi. Nie, nie lękał się Pomorców. Ale w całym długim życiu herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy nic nie napełniło go takim lękiem, jak spojrzenie Koźlarza na tamtej leśnej polanie, u pnia brzozy.

– Podnieś mój znak! – odezwał się wreszcie książę.

Zbójca usłuchał. Pochwycił chorągiew z żalnickim lwem i trzymał ją mocno w dłoniach, kiedy Koźlarz przeprowadził go pomiędzy Pomorcami ku rebeliantom, a także później, gdy wyrzynali resztki frejbiterów.

Potem wracali do obozowiska, spokojnie i bez wrzawy. Tylko ranni charczeli i skowytali na noszach w pośpiechu skleconych z gałęzi i narzuconych skórzanymi płaszczami. Nadchodził zmierzch. Zbójca widział we ćmie jasne włosy Koźlarza i jego płaszcz z purpurowego sukna. Żalnicki książę przesuwał się niespiesznie wzdłuż szeregu, gwarzył ze zbrojnymi i przepijał z manierek, bo noc zapowiadała się mroźna. A Twardokęsek zaciskał ręce na drzewcu chorągwi i nie słyszał nic prócz miarowych uderzeń kopyt na zamarzniętej przecince. W lipnickim obozowisku zeskoczył z konia, rzucił wodze Nieradzicowi i uciekł z placu, jakby go tuzin biesów ścigał. Potykając się, pobiegł ścieżką aż na brzeg Wewnętrznego Morza. Miał ochotę upić się, zamroczyć gorzałką do nieprzytomności. Ale nie potrafił. Upadł na kolana na mokrym piasku i płakał. Złorzeczył bogom i samemu sobie. I nie umiał pojąć, dlaczego.

Noc była głęboka, kiedy zebrał się nieco w sobie i ruszył wreszcie do książęcej chaty.

Na stole kopcił kaganek. Koźlarz siedział na ławie, z łokciami na blacie i głową ciężko wspartą na dłoniach. Nie wyprostował się na odgłos kroków.

– Czas mi się w drogę zbierać – powiedział płaskim głosem zbójca.

– Wnet śniegi trakty zasypią. Powinniście zostać.

– Nie, nie powinienem – zaprzeczył gwałtownie Twardokęsek. – Sami dobrze wiecie.

– Nie wiem. – Koźlarz uniósł czoło. – Wy też nie możecie wiedzieć.

– Czego? – Zbójca zaśmiał się chrapliwie. – Czego, jasny książę, nie wiem? Czy was jeszcze tej nocy we śnie sztyletem pod żebro nie pchnę? Albo gorzałką nie uraczę, czarownym ziółkiem przyprawioną? Tego nie wiem, książę. Ale wiem, że chcę być daleko stąd, kiedy znów Pomorzec stanie wam za plecami. Daleko, daleko stąd.

Książę przez chwilę wpatrywał się w niego bez ruchu, a potem skinął głową. W milczeniu odwrócił gliniany kubek, napełnił gorzałką ze dzbana i pchnął ku zbójcy po blacie.

– Napijcie się ze mną – powiedział.

Zbójca podniósł naczynie do ust i wychylił trunek.

Pili do białego rana. Bez jednego słowa.


* * *

O świcie zbójca poderwał Nieradzica z posłania. Zamierzał się wymknąć cichaczem, ale kiedy podkradł się na dziedziniec, by wyprowadzić konie ze stajenki, spostrzegł, że pod dachem stoi najstarszy z wiergowskich majstrów i przypatruje mu się ze zgryźliwym zadziwieniem. Twardokęsek stropił się nieco.

– Wóz dla was naszykowaliśmy na drogę – rzekł flegmatycznie siwowłosy kowal.

– A co was znienacka troskliwość sparła? – zadrwił zbójca.

– Bo panienka nakazała, żebyśmy na was baczenie mieli – odparł spokojnie stary. – A jak panienka coś sobie upatrzy, to nie poradzisz.

– Jaka panienka? – żachnął się zbójca.

Mistrz kowalski tylko wzruszył ramionami, ale też zbójca nie dopytywał się dalej, bo zobaczył, że dwaj pozostali majstrowie wyprowadzają ze stajni zaprzęg, jakiego nigdy w życiu nie widział. Konie były znajome – te same dwa ciężkie, cierpliwe siwki, które podarował mu Kościej. Za to wóz zdumiał zbójcę bezmiernie. Miał wysokie, pokryte żelazem boki; zwieszały się z nich potężne, grube deski na zawiasie, które, jak szybko zbójca dostrzegł, można było podnieść i zamocować dla osłony. Nawet koła były wysokie, okute metalem, a pomiędzy nimi zwieszała się solidna deska.

Choć ciężki, wóz gładko toczył się po zamarzniętej ziemi.

– Co to jest? – wykrztusił wreszcie Twardokęsek.

– No, wóz, przecie widać. – Majster z niejaką dumą klepnął furę po okutym boku.

– Pokraka nie wóz! – rozdarł się zbójca szczęśliwy, że wreszcie może komuś okazać niezadowolenie. – Ciężki i wielki jak nieszczęście. Jak wam się zdaje, co ja będę wozić? Krowy?

– Głupiście. – Majster strzyknął zbójcy pod nogi brunatną śliną. – Jak was na trakcie Pomorcy opadną, czym się zasłonicie? Rękami? A z tego wozu możecie się bronić, póki wam sił w ramionach starczy i strzał w łukach. Jeno ludzi ze dwóch jeszcze dobrać sobie powinniście, bo głupota w taki czas samowtór po gościńcu się włóczyć. No, ale na durniów człek nie poradzi. – Prychnął pogardliwie i poszedł do kuźni, mamrocząc coś niechętnie pod nosem.

Zbójca stał jeszcze chwilę pośrodku wyludnionego placu. Tylko w strażnicy u bramy paliła się pojedyncza pochodnia.

– To co robić, panie? – Nieradzic szarpnął go za połę kubraka.

Ledwie co opatrzona rana na żebrach zapiekła zbójcę żywym ogniem.

– A co niby? – syknął przez zaciśnięte zęby. – Konie popędzać. Nim słońce wstanie, trza nam być na trakcie.


* * *

Mroczek obrócił się w ciemności, czując, jak skała wygładza się pod jego bokiem i dopasowuje do kształtu ciała. Kiedyś próbował macać rękami jak ślepiec po grocie, ale zaprzestał tego dawno temu. Ściany zmieniały się nieustannie, kamienie zaś rozmywały i topniały pod jego dotykiem. Otaczała go miękka, aksamitna ciemność i cisza. Z rzadka tylko mącił ją ostry stukot spadających kropel wody i odległe głosy akolitów, którzy zawodzili przebłagalne hymny przy szczelinie na szczycie Hałuńskiej Góry.

Na początku czuł ból. Puste oczodoły – bo oczy wydrapał sobie zaraz po tym, jak zobaczył Zird Zekruna w jego prawdziwej postaci – paliły żywym ogniem. Pulsował żołądek wyżymany głodem. Każdy ruch przynosił cierpienie, potworny ból połamanych żeber i strzaskanego ramienia, które ośmielił się podnieść na boga. Głos Zird Zekruna wciąż był przy nim. Wbijał się w mózg jak długa lodowa igła, przyciszony, naglący, natarczywy. I uparty nieskończoną, boską cierpliwością.

Teraz wszystko było inaczej. Mroczek już nie walczył. Poddał się wiele dni temu, kiedy pierwszy raz przyzwolił, by bóg sięgnął po niego, i gdy pierwszy raz spoglądał oczami Zird Zekruna. Nie było skalnych robaków ani kapłańskich misteriów. Ale wkrótce potem nie było też kupca, który niegdyś miał kram bławatny na spichrzańskim rynku i rabował w szajce z Przełęczy Zdechłej Krowy.

Och, bóg pozwolił mu zachować pamięć. Wspomnienia były pożyteczne, pomagały widzieć.

Mrok był pełen obrazów i dźwięków. Wystarczyło je przywołać. Jego pan pozwalał mu patrzeć do woli. Więc patrzył. Tylko wtedy czuł, że wciąż żyje.

Widział Twardokęska, jak wędruje pustym gościńcem. Zbójca był w chłopskiej opończy. Prowadził furę ciągniętą przez dwa siwonogie koniki. Kiedy wreszcie wszedł na ganek i zaczął zabijać zgrabiałe ręce tuż obok legowiska jednonogiego żebraka, rezydenta gospody, Mroczek z bliska zobaczył gębę dawnego kamrata. Tuż obok niego dreptał szczupły jasnowłosy chłopak, zsiniały na twarzy od chłodu. Wiatr dmuchnął im prosto w oczy i zbójca pociągnął dzieciaka głębiej do gospody. Jałmużnik odwrócił się za nimi, sam nie rozumiejąc, dlaczego: nędzny, chłopski przyodziewek nie budził nadziei na datki. Mały coś zagadał, a Twardokęsek zmierzwił mu włosy, jakby chwalił szczeniaka za wyjątkowo udaną sztuczkę. Potem znikli w zadymionym wnętrzu karczmy.

Żebrak zamrugał powiekami, jak gdyby ocknął się ze snu. Nie wiedział, dlaczego siedział samotnie na zimnym ganku.

Wicher przywiewał coraz gęstsze kłęby pyłu.

Głęboko we wnętrzu Hałuńskiej Góry Mroczek uśmiechnął się. Cztery niedziele wcześniej dziad przysiadł nieopatrznie na progu pomorckiej świątyni. Ani się spostrzegł, jak z miską gorącej polewki, podaną przez młodziutkiego mniszka, przyjął znacznie więcej. Piętno skalnych robaków, które coraz silniej pulsowało na jego czole.

Żebrak zdechnie, nim śniegi na dobre zasypią gościniec. Karczmarz każe posługaczkom wywlec jego ścierwo z gospody i spalić w dole za wygódką, gdzie zrzucano nieczystości. Mroczek wiedział o tym bardzo dobrze. Ale dziad już nie będzie potrzebny. Zawsze znajdzie się dość oczu, by śledzić zbójcę i jego towarzyszów. Jednak Twardokęsek nie był naprawdę ważny, choć Mroczek lubił na niego spoglądać i wiedzieć, że kiedyś, gdy nadejdzie czas, bóg pozwoli mu sięgnąć po herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy i zgnieść go w palcach jak słomkę.

Z resztą było znacznie trudniej.

Koźlarza w ogóle nie mógł dojrzeć – znaki bogów rzucały długi cień, a Sorgo uczyniono dla ochrony żalnickich kniaziów. Jednak księciem Mroczek nie kłopotał się nadmiernie, pozwalając, by na razie snuł swoje drobne spiski na Półwyspie Lipnickim i bawił się z Pomorcami w wojenkę. Wiedział, że przyjdzie na niego czas. Niedługo, kiedy tylko ruszą lody, które coraz mocniej skuwały brzegi Pomortu. Sieć została utkana dawno temu, obcymi palcami, i nikt nawet nie domyśli się woli pomorckiego boga. Niegdyś, w Spichrzy albo na Przełęczy Zdechłej Krowy, Mroczek dziwiłby się bezmiernie, że kapłanki Kei Kaella spełniają wolę jego pana. Ale teraz mieszkał w nim subtelny, złożony umysł Zird Zekruna i kiedy myślał o losie, który przeznaczono Iskrze i żalnickiemu księciu, nie czuł nic prócz podziwu dla swego pana.

Nie umiał też zajrzeć pod ciężkie sklepienia cytadeli w Uścieży i sama myśl o tym napełniała go złością. Owszem, wciąż miał usłużnych kapłanów, którzy skwapliwie śledzili żalnicką kuternóżkę i jej kochanka. Jednak Mroczek nie umiał odgadnąć, co się naprawdę dzieje za murami wieży alchemiczek, gdzie w okutej żelazem skrzyni spoczywała obręcz dri deonema. Nie pojmował tego, co zeszłej jesieni wydarzyło się pomiędzy Zarzyczką i Wężymordem, a niezrozumienie budziło lęk. Nie, nie przed księżniczką, którą kiedyś trzymał w dłoni i bezpowrotnie naznaczył. Bez względu na to, kim stał się jej kochanek i czego jeszcze zdoła dokonać, Zarzyczka należała do pomorckiego boga. Nosiła w żywym ciele ziarna pomorckiej skały i Mroczek był gotów dopilnować, aby ani jej, ani Wężymordowi nigdy nie udało się o tym zapomnieć. Czasami przypominał sobie jej brzydką, wykrzywioną strachem twarz, którą oglądał w czas spichrzańskiego karnawału, i zdejmowało go obrzydzenie, że w ogóle pozwolił jej żyć.

Jednak to nie kulawa córka Smardza napełniała go niepokojem. Znacznie bardziej istotne było, że Wewnętrzne Morze rzuciło jej znak Zaraźnicy pod stopy. Kiedyś Mel Mianet będzie musiał za to odpowiedzieć. On i ten cały magiczny wodny drobiazg, który umknął znad brzegów Pomortu i schronił się głęboko na podmorskich łąkach, dokąd nie sięga przekleństwo skalnych robaków ani moc ziemi. Mroczek wciąż mógł kazać swym ludziom zarzucać sieci i chwytać wodne panny, które nieopatrznie podpłynęły do lądu, do jednej z owych skalistych wysepek, co niegdyś były ich domem. Ale nie potrzebował ich już tak bardzo jak przed laty, gdy sorelki umierały pod ofiarnym nożem, a ich magia wsiąkała w czarny kamień Hałuńskiej Góry i dopełniała przemiany Wężymorda. Tak, sorelki wiele go nauczyły o naturze magii. One i ta stara suka, która zdechła pod ostrzem Sorgo w głębi rdestnickiej świątyni.

Uśmiechnął się na wspomnienie. Kara była stosowna i inni też będą musieli zapłacić. Wszyscy, którzy ośmielili się wystąpić przeciwko niemu – Mel Mianet, który wolał się ukryć pośrodku morza niż odpowiedzieć na wezwanie, Org Ondrelssen, jakże zazdrośnie strzegący wichrowych sevri, a nawet ta mała zdradziecka dziwka, Fea Flisyon, której się zdawało, że sen i skała uchronią ją przed gniewem pana Pomortu. Kiedyś ich wszystkich dostanie. Tyle że jeszcze nie teraz. Nie przed kresem tej zimy, która wzbierała wokół wyspy jak zimna mleczna mgła. Ale na końcu będą należeli do niego. Bogowie i śmiertelnicy. A zwłaszcza ona. Iskra.

Znów spróbował ku niej sięgnąć, ale było to tak, jakby łowił gołymi palcami ogień. Niemal czuł na twarzy żar, a w pustych oczodołach rozkwitły purpurowe kwiaty bólu. Wiedział, że jest gdzieś tam, ukryta w głębi płomienia, i jak on czeka wiosny, aby się znów przebudzić. Po omacku wyciągnął rękę i pogładził szorstką krawędź skały, delikatnie, jakby pieścił delikatną krzywiznę jej policzka. Kamień poddał się bez oporu. Miękkie, wilgotne usta Iskry zdawały się rozchylać pod jego wargami, a włosy przesypały się w dłoni jak smuga płynnego ognia.

Była taka piękna. Nie mógł pozwolić jej odejść. Ale musiał poczekać.

Tymczasem chłód ogarniał go coraz dotkliwszy, a skała Hałuńskiej Góry otulała ze wszystkich stron, tłumiąc gniew i pragnienie.

Загрузка...