Zbójca nie spostrzegł nawet, jak przeszła zima. Do lipnickiego obozowiska zaglądał z rzadka i nie umiał w nim zagrzać miejsca, a widok żalnickiego książątka nieodmiennie burzył mu krew. Owszem, Twardokęsek raz czy dwa wyprawił się pospołu z Koźlarzem na Pomorców dla rozgrzania zastałej od mrozów krwi. Jednak dopiero na trakcie, na swobodzie, zbójca oddychał pełną piersią i nabierał fantazji. Tak dalece przywykł do chłopskich tarantowatych koników, które pospolicie trzymano na południu Żalników dla ich niezwykłej wytrzymałości i łagodnego usposobienia, że potrafił dnie całe bez spoczynku jechać przez bezdroże. Jadł i drzemał na koźle albo w kulbace. Wilcze Jary spowszedniały mu całkowicie. Czasem jawnie przez okolicę jechał, a w razie czego miejscowym zwyczajem opłacał się celnikom albo starościńskim pachołkom. Z pomocą Nieradzica i Pleskoty poznał wielu pomniejszych panków z imienia i godności. I czuł się prawie u siebie.
Sprowadził do wozaków gromadę gołoty i sołtysich synów, którzy w dawnych czasach zaciągnęli się do Leśnej Straży, a teraz z poręki Bogorii pomagali zbójcy. Znalazło się też kilka ladacznic, co zbierały po gospodach wieści, z tuzin koniuchów, służących w pomorckich stanicach, i garść żebraków, opłacanych hojnie z Koźlarzowych złociszów. Kostropatka i jego kapłani wydziwiali straszliwie na wozacką kompanię i zbójca wiedział, że radzi by ich wszystkich rozpędzić na cztery wiatry. Jednak Koźlarz nie pozwalał zbójcy czynić wstrętów. Dziwiło to zbójcę po trochu, ale nie dopytywał się. Wiedział, że i tak nie dojdzie, co się Koźlarzowi we łbie roi. Zresztą miał inne kłopoty i zajęcia inne.
Gdzieś w czas najtęższych mrozów naznaczono na Twardokęska nagrodę, wcale zresztą poczciwą, bo na żalnickim pograniczu bez trudu kupiłby za nią ze trzy godne wioski z przypisańcami. Nie brakło więc chętnych na pomorckie srebrniki, zwłaszcza że jesienny podatek zbierano wokół Lipnickiego Półwyspu nader dokładnie i po siołach bieda aż skwirczała smętnie. Kiedyś cwany chłopek podprowadził Pomorców tak zmyślnie pod kryjówkę zbójcy, że przydybali go razem z furgonem w chlewiku nieopodal świątyni Zird Zekruna. Ani który z wieprzy zdołał kwiknąć, jak Twardokęska i resztę wozaków powiązano zgrabnie na własnych szarszunach. Nasadzono im wory na głowy i szmaty w gęby wrażono, aby rejwachu nie czynili, po czym zrzucono na wóz i pospiesznie powieziono kędyś gościńcem.
Jednak wówczas był już zbójca na dobre pokumany z Leśną Strażą i wieść o nieszczęściu rozeszła się natychmiast. Twardokęsek miał na łeb nadziany juchtowy worek i nigdy się nie dowiedział, kto go odbił na gościńcu z pomorckiego konwoju. Leżał pod grubą derką cicho jak trusia, nasłuchując pilnie odgłosów potyczki. Potem konie odjechały i wszystko ucichło, aż zląkł się, że go samojednego zostawili w powrozach, bo wilki rozsrożyły się okrutnie i po zmierzchu niezawodnie zżarłyby go razem z butami, kubrakiem i szarszunem. Kiedy zaczął się kręcić i ciskać ze strachu, ktoś ulitował się nad jego niedolą. W juchtowym worku pokazała się dziura, a potem do środka zajrzało wąsate, rozradowane oblicze Bogorii.
Szlachcic – łupieżca siedział samotnie pośrodku wozu na snopku siana i łoił siwuchę aż grzmiało. Kiedy go zbójca zagadnął uprzejmie o nieznanych wybawicieli, śmiał się tylko, lecz nic nie chciał wyjaśnić. Zbójca jednak przyjrzał się dobrze śladom na potratowanym śniegu i postawiłby własną głowę przeciwko końskiej skórze, że okoliczna szlachta zwiedziała się o jego opresji i ruszyła na trakt razem z czeladzią, wybiła Pomorców do nogi, a potem zniknęła bez śladu, zabierając ze sobą trupy wymordowanych pachołków.
Zrazu nieśmiało, potem coraz natrętniej proszono Twardokęska w gościnę do wilczojarskich dworców i osad Leśnej Straży. Wymawiał się zazwyczaj i wzbraniał, ale przecież sprawiało mu przyjemność, kiedy wiedziono go topolową aleją do dworku, sadzano przy wysokim stole pomiędzy panami i hojnie częstowano miodem. Nie rozumiał wszakże, skąd ta dziwna przychylność, i czasami ogarniała go osobliwa tęsknota za Górami Żmijowymi i za prostym kopiennickim obyczajem.
Nauczył się jednak żyć po sąsiedzku z Wilczymi Jarami i łaskawie przyjmować drobne dogodności – chłopaszków na dereszowatych podjezdkach, co wypadali przed furgon z przydrożnej chachmęci z ostrzeżeniem o Pomorcach, którzy stanęli na popas w ojcowym dworcu, jadło i bukłaczki z wonną śliwowicą zostawiane ukradkiem w przydrożnych kapliczkach za posągiem Zird Zekruna i gościnne spichrze, gdzie zawsze znajdował bezpieczne schronienie. Wiedział, że starczy, by głośniej krzyknął na gościńcu, a parę tuzinów okolicznej szlachty zleci się nocą jak wilcze stado, poturbuje Pomorców i schowa ścierwo w jarach tak starannie, że ślad nawet nie zostanie. Jednak bywało i tak, że gdy bawił się wesoło w przydrożnej gospodzie z gromadą okolicznej szlachty, Twardokęsek znienacka zbierał baranicę ze stołka, bez słowa uciekał od dziadowkich śpiewek i gęślikowej muzyki.
Szedł w mrok za wioską, w las i zadymkę. Czuł na rozpalonym łbie dotyk śniegowych płatków i wicher, i wydawało mu się, że słyszy nad koronami drzew przeciągłe wizgi jadziołka. Pijany brnął na oślep pomiędzy ciemnymi pniami, po kolana w śniegowym puchu, goniąc za błyskiem rozpuszczonych włosów koloru żywego ognia, co mu znienacka majaczył w leśnej gęstwie. Zamykał oczy i widział Szarkę bardzo wyraźnie, jak tańczy przed paleniskiem w izbie o ścianach pomalowanych rdzawą ochrą, smukła i podobna do błędnego ognika nad bagniskiem. Odwracała się do niego, odbłysk płomieni migotał na powierzchni jej oczu, a ściany spływały krwią. Zbójca zaś wędrował przez ciemność za majakiem, póki nie posłyszał wreszcie wilczego skowytu, który dobywał się z jego własnego gardła.
Nie rozumiał, skąd przychodzą podobne sny, ale z odwilżami coraz częściej śnił o śmierci Szarki. Nawet kazał sobie wyszukać babinę, co siedziała w bagnisku, odczyniając złe uroki, i wedle zwyczaju wybrał się do niej z czarną kokoszą pod pachą. Babka kurę zarżnęła, pomazała zbójcę po gębie krwią kurzęcą, pomruczała coś pod nosem, rzuciła w ogień garść smrodliwych ziół przewiązanych czerwoną szmatką. Nic jednak nie pomogło, acz podejrzewał, że babina miała na wieczerzę wyśmienity rosół.
Wilcze Jary tymczasem żyły oczekiwaniem na przybycie zwajeckiej kniahinki, ukochanej Koźlarza. Dlatego zbójca musiał bez końca prawić przy szlacheckich stołach o tym, jak odnalazł Iskrę w dziedzinie Fei Flisyon, potem zaś nadał jej imię i nierozpoznani wędrowali razem przez Góry Żmijowe, umykając przed kapłanami Zird Zekruna i zastępami szczuraków. Zbójca nienawidził tych opowieści, choć wargi szlachcianek rozchylały się w niemym podziwie, a dzieci z przestrachem przyciskały piąstki do pulchnych policzków, kiedy bajał o tym, jak pieśń Iskry ocaliła ich przed gniewem szalonej boginki na południowym morzu. Panowie o podgolonych łbach i kaftanach naszywanych srebrnymi guzami przepijali do niego z szacunkiem, gdy mówił, jak na Przełęczy Skalniaka pokonała uśpione w kamieniu zło i uratowała żalnickiego księcia. Ów dziwny wyraz chciwości, który pojawiał się w oczach szlachty na dźwięk imienia Iskry, przywodził zbójcy na myśl stado zdziczałych psów.
Koźlarz również bywał czasami na owych biesiadach, lecz skąpo popijał miodu i jeszcze mniej gadał. Nie wypytywano go zanadto, rozumiejąc, że płochość nie przystoi księciu, który jeździł po najdalszej północy w kohorcie martwych królów. Koźlarz nie tańczył z rozochoconymi pannami wokół ogniska, nie chwytał ryb w dziurach, wyrąbanych w lodzie na stawidłach, i nie ścigał jelenia z pospraszanymi na zrękowiny sąsiadami. Kiedy wchodził do czeladnej izby, śmiechy gasły jak zdmuchnięta świeczka. Kłaniano mu się uniżenie, do samej ziemi, lecz nie przepijano miodem z jednego kielicha. Kiedy usiadł na zatłoczonej ławie, choćby pośrodku najdzikszej zabawy, prędko wokół czyniło się wolne miejsce, a rozhukane głosy cichły i poważniały.
Wreszcie, pod koniec zimy, zbójca zrozumiał, że dla tych zapalczywych panków, którzy nosili dziadowe szabliska w wytartych pochwach i z całego wielkiego świata znali tylko najbliższe targowe miasteczko, on sam, Twardokęsek, jest jedynie odblaskiem legendy tamtych dwojga, Szarki i Koźlarza. Kiedy więc witają go na progu chlebem świeżo wypieczonym na chrzanowych liściach i starą siwuchą, podejmują w gościnie nie zbójcę z Przełęczy Zdechłej Krowy, ale zausznika zwajeckiej kniahinki i wiernego sługę żalnickiego księcia. I nie potrafił się tym radować.
W baśniach pomywaczka zrzucała oślą skórę, by całą noc tańczyć z księciem w kryształowej sali, a głupkowaty giermek o nalanym obliczu zabijał smoka, ziejącego żywym ogniem. Dzwony zatopionych świątyń zwiastowały powrót żmijów, a zbójca rozdzielał zrabowany dobytek pomiędzy nędzarzy i przywracał tron prawowitemu księciu. Jednak potem wędrowny dziad kończył gadkę i usypiał w gościnnym popiele paleniska, a ludziska rozchodzili się na wsze strony. Pachołkowie szli kaźnić grasantów. Szlachcic bił po mordzie giermka hultaja, co się zanadto śmiało gapił na jego karabelę. A dwóch drabów, co trzymali nocną straż przy bramie, niewoliło na sianie kuchenną sierotę w kapocie z oślej skóry. Zbójca rozumiał to bardzo dobrze.
Jednak czasami w skrytości ducha czuł przewrotne pragnienie, aby przydarzyła mu się jego własna baśń, wyłączna i oddzielna od innych. Wstydził się tego marzenia niezmiernie i krył je nawet przed Nieradzicem, choć chłopiec wodził za nim oczami jak za samym żalnickim księciem. Szczęściem zbójca miał Bogorię. Jeśli go duszna gorączka zanadto poczynała dręczyć, posyłał pachołka po starego hulakę i przez trzy dni z rzędu doił spichrzańską okowitę. Potem podnosił się z barłogu, sterany od gorzałki i umordowany rozpustą, i wszystko było jak wcześniej.
A w każdym razie z całego serca próbował w to wierzyć. I czasami nawet mu się udawało. Na krótko.
Kiedy krze na rzekach puściły, a nad wilczojarskimi przysiółkami pojawiły się rozklekotane bociany, do lipnickiego obozowiska zaczęli ściągać z zimowych leży rebelianci. Zbójca który zwykł po powrocie z włóczęgi dni parę odpoczywać w swojej chatynce przy kuźni, z lekką drwiną przypatrywał się, jak szlachta Wilczych Jarów szumi i buzuje niby rój na wiosnę. Harmider go drażnił, więc umykał głęboko w las, gdzie przysiadał na pniu nakrytym kożuchem i wygrzewał się na słonku, sycąc się ciepłem i spokojnością. Tam go właśnie dopadł Pleskota z zaproszeniem na chrzciny siostrzanka.
Twardokęsek zrazu próbował się opierać, ale jedno spojrzenie na wąsatą gębę szlachcica uświadomiło mu, że Pleskota wszelaki sprzeciw uzna za straszliwą obrazę. Westchnąwszy więc ciężko, poczłapał prosić o wstawiennictwo Koźlarza, licząc, że ten znajdzie dla niego jakieś zajęcie. Ale nie. Książątko akuratnie było w uprzejmym, ludzkim nastroju. Powinszowało Pleskocie dzieciaka, a opory zbójcy skwitowało lekceważącym machnięciem ręki.
– Idźże, zbójco, nie marudź – rzekł krótko Koźlarz. – Nie wiedzieć kiedy się znów trafi sposobność, aby wypocząć i pohulać.
– Tedy sami jedźcie – burknął z niechęcią Twardokęsek – i hulajcie do woli.
Na podobne słowa Pleskota, który z oddali przysłuchiwał się rozmowie, zmienił się na gębie. Przypadł do Koźlarza, pokłonił się nisko i ziemię czapką zamiótł.
– My jeno z nieśmiałości kniazia w gościnę nie prosili – jął się tłumaczyć niezręcznie. – My chudopachołki, za niskie nasze progi. Ale jeśli tylko kniaź by zechciał… Jeśli tylko…
– Dajcież pokój. – Koźlarz zaśmiał się. – Sami wiecie, że ani na jeden wieczór nie mogę się wyrwać, za dużo ode mnie zależy. Ale przekażcie waszej siestrze moje powinszowanie i ten podarek maleńki – zdjął z palca pierścień z czerwonym oczkiem – żeby dla synaczka pamiątkę zachowała.
Zbójca aż ślinę donośnie łyknął, rozpoznając szczery rubin w pozłocistej obejmie. Dar księcia wart był nie mniej niż ludną wioskę albo i dwie.
– Przecie nie trzeba, wasza miłość. – Pleskota z niedowierzaniem gapił się na klejnot.
– Trzeba, trzeba. – Szare oczy Koźlarza złagodniały na chwilę. Wsunął mu pierścień w dłoń i zacisnął palce starego szlachcica na upominku. – I weselić też się trzeba, bo jeśli wasz siostrzanek w wuja się wdał, narodził się nam wojownik, jakich nie tylko w Wilczych Jarach niewielu, ale i w całym żalnickim władztwie. Tedy jedźcie świętować. Nie chcę was w obozowisku oglądać wcześniej niż po niedzieli. I nie zapomnijcie spełnić kielicha albo i dwóch za moje zdrowie i pomyślność.
– Nie zapomnimy – rzekł słabym głosem Pleskota, którym pochwała księcia wstrząsnęła bardziej jeszcze niż szczodrobliwość. Uczynił gest, jakby chciał Koźlarzowi paść do kolan, ale ten szedł już dalej przez wielki plac obozowiska.
Cóż czynić? Musiał zbójca jechać na chrzciny, choć nastrój miał raczej na stypę sposobny, zwłaszcza że przez resztę dnia Pleskota, zazwyczaj człek dorzeczny i zbójeckie nastroje rozumiejący, pytlował nieustannie, na wszelkie sposoby wychwalając Koźlarza. Zbójca gryzł więc wąsy i w milczeniu złość własną hodował, bo nijak mu było zapał towarzysza niweczyć. Ale kiedy pod wieczór dojechali do rodzinnej wioseczki Pleskoty, zbójca był tak wściekły, że bez kija ani przystąp. A tu jeszcze widać wypatrzono ich z dala, bo ledwie w opłotki wjechali, wyszedł im naprzeciw cały korowód krewniaków. Z pochodniami, ze śpiewem i pohukiwaniami wysypali się aż na błotnisty gościniec.
Nim się zbójca obejrzał, wycałowano go siarczyście, napojono siwuchą, posadzono na honorowym miejscu u szczytu stoła. Chciał się dalej sierdzić, bo Pleskota zniknął gdzieś bez śladu. Ale gospodyni zakrzątnęła się żywo, podstawiając zbójcy pod nos wielką misę bigosu na dziczyźnie i sagan żuru z wędzonką. Jadło okazało się tak zacne, że grzech byłby się dalej gniewać. Kobieta w modrej sukni stanęła tuż obok ze dzbanem ciemnego piwa i dolewała, zanim zdążył do dna wychylić kubek. Sąsiedzi przepijali do niego grzecznie, z uszanowaniem, nazywając Pleskoty przyjacielem serdecznym. Ledwie podjadł, jakaś jasnowłosa niewiasta w wyszywanej sukni narzuconej na bieluśką koszulę przypadła mu do kolan i podała niemowlę, okutane grubą warstwą pieluch i betów.
Dziecko miało pomarszczoną, czerwoną twarzyczkę. Kiedy je wreszcie wziął na ręce – zestrachany niezmiernie, bo nikomu wcześniej nie przyszło do głowy, by włożyć noworodka w ręce herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy – nie wybuchnęło wrzaskiem, tylko gapiło się na niego oczkami jak dwa czarne paciorki, a potem dotkliwie udarło go za brodę. Zbójca roześmiał się mimowolnie, bo udał mu się rezolutny, silny chłopyszek. Przy czym owo rozradowanie ogłupiło go tak dalece, że wcisnął matce w garść sakiewkę szczerego srebra. Krzepił się tylko potem i w duchu rozgrzeszał z owej bezrozumnej szczodrości, że nie swoje daje, ale Kościeja. I dopiero ta myśl rozchmurzyła go tak dalece, że kiedy sprowadzono do izby grajków, razem z innymi walił kubkiem w stół i ryczał sprośne śpiewki. Wcale się nie uradował, kiedy Pleskota znienacka zaszedł go od tyłu i postukał palcem w plecy.
– Bawię się – burknął zbójca z niechęcią, a niewiasta w modrej sukni rzuciła mu zalotne spojrzenie.
– Później się pobawicie – ofuknął go szlachcic. – Bo ninie chcę was z kimś poznakomić. Babka do alkierza wzywa.
– No, a kiedy babka wzywa, to mus, jakby sam książę przez posły prosił – zadrwił Twardokęsek.
– Ano właśnie. – Szlachcic widać nie wyczuł kpiny, bo nie uśmiechnął się nawet. – Ruszcie się wreszcie.
Chcąc nie chcąc, zbójca zebrał z ławy pas z mieczyskiem i poczłapał do mrocznego alkierzyka. Pleskota, zdrajca, przepchnął go przez próg, ukłonił się do ziemi, po czym rzekł:
– Nie będę wam wadzić – i czmychnął.
W głębi pomieszczenia paliła się pojedyncza świeczka i zbójca dojrzał, jak kobieta w wysokim krześle odwraca się ku niemu. Była drobniutka, wysuszona od starości na wiór, na twarzy pomarszczona jak korzeń i odziana w ciężką wdowią suknię. Nos miała długi i przygięty, jakby z wiekiem postanowił przybliżyć się ku brodzie, a złożone na podołku palce pokrzywił artretyzm. Jednak spod prostego, czarnego czepca bystro patrzyły wypłowiałe oczy. Bez żadnego zmieszania omiotła nimi zbójcę, jego prostą baranicę, potężne kopiennickie mieczysko, włosy górskim zwyczajem zebrane obejmą w pojedynczy kosmyk.
– Więc tak właśnie wygląda nasz zbójecki hetman – odezwała się skrzekliwym głosem babka. – No, no.
– No, co? – nastroszył się od razu zbójca który wielce nie lubił, jak z niego szydzono.
– No, nic. – Niewiasta uśmiechnęła się bezzębnymi ustami. – Podejdźcie bliżej i siądźcie, przecie was nie ugryzę.
– Z wami nigdy nie wiadomo – odburknął, ale usłuchał.
Babka zaśmiała się głośniej, wyraźnie pochlebiona. Zbójca przysiadł na okutej żelazem skrzyni pod oknem, niepewny, czego od niego będą tym razem chcieli. W kopiennickich stronach było łatwiej. Baby pilnowały kądzieli i nie lazły między wojowników, więc zupełnie nie wiedział, czego się spodziewać ani jakie uszanowanie ma okazać tej dziwnej personie.
Staruszka wyczuła jego zakłopotanie.
– Nieradzica mojego przy sobie trzymacie – rzekła lekkim tonem. – Jakże on się sprawuje?
– Wyście Nieradzicowa babka? – Zbójca odtajał trochę.
– Zwyczajnie mówią o mnie jaśnie dobrodziejka Oczarzyna, pani na Ułudnie i Miecznicy. – Wydęła z kpiną wargi. – Ale może być też Nieradzicowa babka. Albo po prostu babka.
– Nie chciałem was obrazić. – Zawstydził się.
– Ani ja was. – Kobieta wygładziła fałdy spódnicy z czarnego kołtryszu. W jej starczych, zapadniętych oczach pokazały się prześmiewcze iskierki i zbójcy wydawało się, że nadal z niego drwi. – Nie traćmy tedy czasu. Nie poskąpicie chyba nowin wiekowej, steranej niewieście. Jakże tam mój wnuczek? Macie z niego wyrękę?
– A mam – odparł zbójca. Zresztą przy całej rezerwie wobec żalnickiej szlachty wielce dzieciaka lubił, rozwiódł się więc obszerniej nad ich pierwszą wspólną wyprawą do Książęcych Wiergów, spotkaniem z Pleskotą oraz wypadkami w chłopskiej zagrodzie, a także wieloma innymi trafunkami, które im się na trakcie przydarzyły.
Babka słuchała z uwagą, wychylona ku zbójcy. Tylko jej czasem głowa chodziła z zadziwienia.
– Chłopak jest jak złoto – dokończył zbójca szczerze. – Udał mi się jak rzadko.
– Tako i ja mniemam – zgodziła się staruszka, po czym wyciągnęła do Twardokęska zimną starczą rękę i poklepała go lekko po wierzchu dłoni. – I wyście mu się udali.
– Tak pisał? – zdumiał się zbójca który nie wiedział, że chłopak posyłał przez umyślnego listy do rodzinnego dworca.
– Pisać to wiele nie pisał – skrzywiła się – bo podkomorzy wciąż zły, a dzieciak też zajadły, tedy nawet do matki wieści nie śle. Ale słyszę przecież, co ludzie po okolicy gadają, i swoje wiem. Jeno was proszę, żebyście na niego uważanie mieli, jak się tutaj na dobre zacznie wojowanie. Nie, posłuchajcie. – Uniosła dłoń, gdy zbójca usiłował jej przerwać. – Rozumiem, że w polu człek lec może, bo takie jego rzemiosło i rycerska powinność. Mój świętej pamięci małżonek tymże właśnie sposobem ze światem się był rozstał, bo go w Rdestniku Pomorcy ubili. Więc jeśli przyjdzie nieszczęście i ktoś chłopaka w podjeździe mieczem zasiecze, żałować będę go szczerze i płakać, ale wam za złe nie wezmę. Nie w waszej mocy ostrze każde powstrzymać, co mu nad głową zawiśnie.
– Czego tedy chcecie?
– Dwóch rzeczy. Możeście nie słyszeli, ale brat Nieradzica rodzony Wężymordowi w Uścieży służy i chorągiew dla niego prowadza. I gdyby się tak niefortunnie złożyć miało, że go Wężymord w naszą okolicę pośle, aby rebelię tłumić, wasza będzie w tym głowa, aby się bracia nie spotkali w polu.
– Jeśli władny będę to uczynić. – Zbójca skinął głową: bratobójstwo było obmierzłą zbrodnią.
– Jeśli władni będziecie – powtórzyła jak echo babka. – A druga rzecz trudniejsza, choć bardziej w waszej mocy. Otóż czas, abyście swoich ludzi powściągnęli deczko, aby się z tymi gwiazdkami Pomorcom za bardzo w oczy nie pchali.
– Z czym? – Zbójca nie krył zaskoczenia.
– Nie bądźcież głupi! – ofuknęła go staruszka, a potem wyjęła coś szybko z fałd spódnicy i rzuciła ku zbójcy. – I rozejrzyjcie się wokół.
Twardokęsek odruchowo wyciągnął rękę, pochwycił w powietrzu małą srebrną gwiazdkę i syknął zaraz, kiedy ostra krawędź przecięła mu skórę.
– Bardziej jeszcze was ta drobina zranić może. – Babka ze ściągniętymi brwiami patrzyła na strużkę krwi, która popłynęła mu po palcach. – Onegdaj Pomorcy u nas pod stanicą czterech chłopyszków na dusienicy obwiesili. Za to jedynie, że ich na jarmarku przydybano z tym znakiem na kołpakach zatkniętym.
Zbójca wciąż się gapił bez słowa, ale z wolna poczynał pojmować.
– Nazbyt wielu wiedziało o waszych uczynkach i dla Koźlarza usługach. Ktoś się musiał przed Pomorcami o wozakach wygadać – ciągnęła sucho babka – albo dla korzyści was wydał. Zda mi się też, że nie wszyscy radzi przyjmują, że spomiędzy wszystkich swojaków was właśnie nasz książę szczególnym zaufaniem obdarza i ponad urodzonych szlachciców wynosi. Poszła więc pogłoska, żeście nie tylko zbój i rzezimieszek niecny, ale jeszcze włościan przeciwko panom judzicie i do buntu zachęcacie. A Wężymord na podobną rzecz drażliwy niezmiernie, bo mu się od paciornickiej strony chłopska rebelia gotuje. Musieliście słyszeć.
Twardokęsek tylko potrząsnął głową. Nie zaprzątał sobie głowy domowymi żalnickimi ruchawkami.
– Dziad jakiś proszalny po Żalnikach chodzi i brewerie gada, wieśniaków przeciwko panom buntując. Ponowne przyjście Bad Bidmone wieszczy, co je trzeba krwią a żelazem szykować – wyjaśniła.
– Nie pierwsza to i nie ostatnia włościańska rebelia. – Zbójca wzruszył ramionami.
– Tyle że ta od wcześniejszych gorsza być może, bo z herezją splątana. Przy tym Wężymord cięty na nią niezmiernie, prócz innych zdrad bowiem prorok jego żonę wiedźmą obwołał.
Zbójca zacisnął zęby. Przed oczami stanęła mu drobna twarz żalnickiej księżniczki, kiedy wędrowali wspólnie poprzez ludne ulice Spichrzy o poranku krwawego karnawału.
– Nie jest nią. Nie jest wiedźmą.
– Ale poślubiła Wężymorda, mordercę swego ojca – odparła oschle babka – i to jej przyjaciół w Żalnikach nie przyczyni. Co jest wszakże rzecz osobna. Dość, że kniaź wielką nienawiścią do proroka pała, bo się ustawicznie na uścieski dwór zamachowcy nowi zakradają, aby Selveiin skrytobójczo umorzyć. Dlatego kiedy mu powiedziano, żeście się z heretykami pokumali, rozjuszył się jako rzadko. I jest rozkaz knaziowski z samej Uścieży posłany, aby każdego, kto pod tym znakiem pojmany będzie – pokazała na okrwawioną gwiazdkę, którą zbójca wciąż obracał w placach – za pospolitego grabieżcę uznać i w katowni męczyć. Nawet jeśli szlacheckim klejnotem się wykaże, końmi go będą włóczyć i na rynku żelazem szarpać, a potem w ogień wrzucą, jak się zwykle z heretykami czyni. Rozumiecie?
– Co bym miał nie rozumieć? – odparł opryskliwie. – Tyle żem się nigdy z żadnym tutejszym obłąkańcem nie znosił i bezbożności nijakich nie słuchał. Łajno mnie jedno herezje wasze.
– To jeszcze lepiej zrozumcie. – Babka znów nachyliła się ku zbójcy i spojrzała na niego bystro. – Kniaź może przymykać oko na drobne grabieże. Ale nie ścierpi, jeśli ktoś się będzie na jego ślubną małżonkę zasadzał. Odtąd będą was kaźnić bez litości. Strach wnet po ludziach pójdzie, nawet najżyczliwszych. Nie będzie konszachtów ze starościńskimi pachołkami ni porwań więźniów na trakcie. Nadto ktoś z naszych Pomorców na was sprytnie podjudził i na życie wasze wciąż dybie. Ktoś z rebeliantów, dobrze w waszych sprawach uwiadomiony.
– Skąd wiecie?
– Bo w domu podkomorzego żyję. – Uśmiechnęła się nieznacznie. – Mój ziętaszek chętnie gości pomorckich komendantów. Suto ich podejmuje, nie skąpiąc gorzałki ni miodu, tedy wiele gadają. Nikt nie dba o stare niewiasty, mości zbójco, i nie troska się zbytnio, czy czegoś nie posłyszą. Macie wroga, mości Twardokęsku. I strzeżcie się go, bo między swojakami ukryty i chytry jak liszka.
– Dlaczego mnie ostrzegacie?
– Bo nie chcę zobaczyć, jak Nieradzica kat żelazem piętnuje i w ogień ciska jak wiedźmę. – Staruszka dumnie podniosła głowę. – Dziwicie się?
– Nie. – Zbójca poderwał się raptownie ze skrzyni i jął chodzić wzdłuż ściany alkierza, głośno wyłamując palce. – Jeno nie wiem, co czynić.
– A co tu wiedzieć? – Babka prychnęła. – Ludzi zbesztajcie, żeby się z tymi gwiazdkami nie obnosili jak durnie, i dalej swoje czyńcie. Nie ma nad czym dumać.
Twardokęsek zatrzymał się gwałtownie przy oknie i ze złością wbił gwiazdkę w ościeżnicę.
– Musieli się kryć dobrze – sapnął – bo nigdziem gwiazdek nie widział.
– Toście ani chybi jak kura ślepi. – Poprawiła się niecierpliwie na krześle. – Na czapkach je jawnie noszą. W karczmie, na jarmarku, w świątyni. Nawet Leśna Straż – gniewnie zacisnęła wargi – choć im najmniej uchodzi, bo nie młodziki przecie. Od pokoleń w kniaziowskiej są służbie, a wolą pod obcym znakiem służyć. Wstyd! – rzuciła z pasją.
Zbójca zmilczał. Babka aż się trzęsła, a nie chciał nieopatrznym słowem jej irytacji powiększać. Staruszka pohamowała się szybko.
– Dość o tym – oznajmiła, wypogadzając oblicze. – Pomóżcie mi powstać. – Wyciągnęła do niego rękę. Zbójca pospieszył z pomocą, ale ona już poderwała się, ledwie dotykając jego łokcia. – Miły z was chłopiec. – Poklepała go lekko po ramieniu. – Podobacie mi się.
Twardokęsek mało się nie zatchnął na podobne pochlebstwo. Babka nic nie spostrzegła. Podreptała żywo ku wyjściu.
– No, co się ociągacie – rzuciła przez ramię – i nos zwiesiliście na kwintę? Jak do świetlicy wejdziemy, ani się ważcie pokazać, że humor macie zwarzony. I niech was bogowie bronią rzec komuś, o czym gwarzyliśmy. Rozumiecie?
Skinął głową, bo już byli przed wielką salą. Muzykanci zdążyli spotnieć od wysiłku na twarzach, a muzyczka wirowała pod powałą, radosna i hałaśliwa. Babka postała chwilę na progu, przytupując do rytmu i obserwując taneczników. Potem zrobiła kilka szybkich kroczków naprzód, a spici, wąsaci ichmościowie rozstępowali się przed nią i rzucali się całować po rękach. Gwar w izbie milkł stopniowo, nawet muzykanci mniej żywo zawijali smyczkiem i dmuchali w dudy. Powoli wszystkie głowy obracały się na nią – i na zbójcę, który, nie wiedząc co z sobą uczynić, posłusznie człapał w tyle. Wreszcie babka przystanęła.
– Chodzonego! – huknęła, ale tak, że spod powały osypało się próchno, a muzykanci zamarli z rozdziawionymi gębami.
Zbójca chciał się cofnąć i ukryć w tłumie, lecz wokół niego uczyniło się dziwnie przestronnie.
Babka obejrzała się i wyciągnęła do niego rękę.
– No, co się tam w kącie kryjecie, mości zbójecki hetmanie? – zakpiła. – Trza tu młodszym pokazać, jak chodzonego prowadzić.
– Poczekajcież! – Tłusta szlachcianeczka biegła ku panu Krzeszczowi obsadzoną topolami aleją.
Z dala od zadymionej czeladnej izby jej twarz była jeszcze bardziej pospolita. Od szat, bezkształtnych i przyszarzałych ze starości, bił silny zapach macierzanki, bożego drzewka i hyzopu. Ot, durnaś, dziewko, pomyślał mimowolnie pan Krzeszcz, który wiedział, dla jakiej przyczyny panny zaszywają w szatkach zioła. Nie ożeni się on z tobą, choćbyś mu lubczyk całymi garściami pod poduszkę kładła.
Na dwór natknął się wczorajszego wieczoru i wylazł prosto na dziedziniec, strudzony wędrówką i przygięty pod ciężarem aptekarskiej skrzyneczki. Aptekarz napatoczył się znienacka kilka tygodni wcześniej. Korpulentny człowieczek w cechowym kapeluszu i czerwony na policzkach od ziołowej wódki wylazł ze swym osłem wprost na polankę, gdzie obozował pan Krzeszcz. Rychło weszli w komitywę, w czym niemało zaważyła ziołowa nalewka. A tuż nad ranem pan Krzeszcz poderżnął aptekarzowi gardło tak zmyślnie, że ten nawet ocknąć się nie zdążył z pijackiego snu.
Szlachcic skrupulatnie przetrząsnął skrzynki i sakwy, nie znalazłszy wszakoż nic, prócz noży, cążków, kilku pożółkłych urynałów i smrodliwego ziela. Byłby pan Krzeszcz cały ten kram dziadowski w ogień cisnął, gdyby nagle nie tknęło go przeczucie, kiedy pośród aptekarskich specjałów znalazł dokładnie taką flaszkę, w jaką nabrał trupiej wody z Trzęsawiska Moru. Głos bogini w jego umyśle naglił, domagał się zagłady. Pojął, że zesłała mu przebranie, aby tym łatwiej mógł rozsiać jej pomstę po całych Żalnikach. Nadział więc kapelusz, ozdobiony cechowymi znakami, i ruszył w drogę.
Ledwie panny służebne rozpoznały profesję gościa, piszcząc z radości, powiodły go do czeladnej. Płowowłosa szlachcianeczka siedziała przy kołowrotku. Jej dłonie migały chyżo u wrzeciona, czerwone, o nieledwie chłopskich grubych palcach, i pan Krzeszcz zrazu wyrozumiał, że nie była dziedziczką we dworze. Nie odezwała się ani słowem. Zerkała tylko łapczywie spod opuszczonych powiek, kiedy pan Krzeszcz pokazywał kolejne cuda – żabi kamień, czyli remedium niezawodne przeciwko wszelakiej truciźnie, czarom i puchlinie, skórę amfisbeny, węża dwugłowego, która odpędzi gadzinę jadowitą, jeśli ją jeno człek roztropny popod progiem domostwa zakopie, beryle zielone, co matrony ciężarne od poronienia chronią, mężom zaś w wojennej potrzebie męstwa dodają.
– Bo to wiecie, panny – gadał – bezoary są nic innego, jeno łzy jelenia z najdalszych krańców Turzni. Onże zaś jeleń, kiedy go starość zmoże, nad jamy ziemne lezie, gdzie się gnieżdżą żmije a węże jadowite. Wyciąga je z jamy i pożera, póki sił starczy, potem zaś w strumień wstępuje z wodą wartko płynącą i rzewliwymi łzami płacze, aż zeń ze łzami cała trucizna wyciecze. Wnet też cały cudownym sposobem młodnieje, z łez zaś kamień się formuje, z warstw się jako cebula składający. – Tutaj pan Krzeszcz wydobył zza pazuchy jeden z owych bezoarów i podał go najkształtniejszej z posługaczek, aby nożykiem poskrobała.
– Tu ninie nie bezoary potrzebne, ale ekstrakt pewny na przywrócenie panieństwa, przeszłej niedzieli nadwątlonego okrutnie przez jaśnie panicza za gumnem w stodole! – zarechotała od pieca piersiasta kucharka.
Pan Krzeszcz niby tylko garniec z żurem bliżej przysunął, lecz dobrze widział, jak twarz tłustej szlachcianeczki u kołowrotka skurczyła się i zbrzydła.
Dojadał właśnie, gdy w sionce zaszurało coś, a bury kot prysnął od progu jak zmieciony wichrem. Panieneczka wsunęła się głębiej w mrok pomiędzy ścianą i stertą drew na opał. Dziewki naprędce rozbiegły się po kuchni, porzucając na stole wiązki bobrownika, macierzanki, koczanka i garść miodowych ciasteczek z płatkami róży z tajemnym znakiem wypisanym od spodu piórkiem.
Gdy we drzwiach stanął młody panicz, w izbie aż pojaśniało. Błyszczały purpurowe guzy przy kołpaku i tkany srebrną nicią pas, lśniły przy kubraku sute szamerunki i perłowe aplikacje. Szare oczy chłopaka też błyskały bezczelnie spod opadających na twarz kosmyków jasnych włosów. Dziedzic rozejrzał się z jawną pogardą, uciął puginałem kawał jałowcowej kiełbasy znad komina i przysiadł śmiało na stołku obok pana Krzeszcza. Służebne zachichotały głupawo i zaraz zmilkły pod karcącym wzrokiem klucznicy.
Tymczasem panicz bez ceremonii grzebał w skrzynce medyka. Pan Krzeszcz ślinę szybko przełknął i odwrócił wzrok. Ani myślał swoich specyjałów bronić, rozumiejąc, że za podobną bezczelność grzbiet mu kijami otłuką albo do ciemnicy rzucą.
– A ziele mencholiki macie? – Szlachcic uśmiechnął się krzywo.
Głos miał wciąż po młodzieńczemu piskliwy, ale wyniosły.
– Co bym miał nie mieć? – Pan Krzeszcz z ulgą począł gmerać w zakamarkach kuferka.
Wprawdzie za nic nie potrafił wspomnieć owego ziela, ale doświadczenie podpowiadało mu, że na podobne żądania wystarczy badylek jaki mocno obsuszony albo i zwyczajnej trawy źdźbła pokruszone, byle w słojeczku alabastrowym, kosztownym. Miał ich niemałą liczbę nagotowanych na dnie skrzynki.
– Nie za wiele tego. – Szlachcic potrząsnął flakonem, odkorkował i przesunął pod nosem. – Myszowymi bobkami jedzie. A drogo sobie policzycie za ono remedium?
Pan Krzeszcz podrapał się po karku, poprawił cechowy kapelusz i pokornie powiedział:
– Wedle spichrzańskich murów za dwa grosze szczyre kupione. Ale jaśnie paniczowi darmo oddam. Niechaj mocą wszelaką służy a wspomaga.
– Nie dla mnie ono – odparł lekko chłopak. – Pannie Ciemiężycy raczej przystoi jako alegorya cnót pokornego serca popod powłoką ukrytych grubą a mizerną. Wiele alchemicy w księgach o tym ziółku piszą i zaletach jego, bo za dnia urok skrywa i w kształcie ohydnym tai, nocką za to jego kwiat w pełnej krasie rozkwita. Prawie jako nasza panna Ciemiężyca! – Ze śmiechem rzucił jej flakonik na podołek.
Któraś z posługaczek zachichotała piskliwie. Szlachcianeczka upuściła wrzeciono i ze zdławionym krzykiem wybiegła z czeladnej. Panicz rechotał długo a plugawie. Potem gorzałki zawołał, ucapił wpół najładniejszą służebną i wyciągnął ją na podwórzec.
Głupiaś, panno, pomyślał z niechęcią pan Krzeszcz, patrząc na płowowłosą szlachcianeczkę, która stała przed nim w brunatnej domowej sukni, z rękoma splecionymi na piersi. Nie trza się było w amory bawić, panicza w alkierzu przyjmować, licząc, że ci się od cudzołożnej przygody dola odmieni.
– Czegóż panna o zaranku biega? – zagadnął. – Kury ledwo piać poczynają.
– Prośbę do was mam serdeczną. – Dziewczyna wcisnęła mu w dłoń przybrudzony gałganek, w którym dawało się wyczuć kilka monet.
Bardzo drobnych monet, spostrzegł pan Krzeszcz, który potrafił po brzęku nieomylnie odróżnić miedziaka od książęcego grosza.
– A omywania w wodzie z młyńskiego koła spływającej próbowała panna? – spytał pobłażliwie. – Pono dla przywrócenia miłości utraconej wielce pomocne. Trza się u świtania na czczo obmywać i po trzykroć za słonkiem obracać a słomkę połamaną za się rzucić.
– Nie dręczcież mnie. – Dziewczyna pochyliła się ku niemu, przyciskając do piersi złożone ręce. – Wszystkiegom próbowała. Do babkim chodziła i zioła od niej brała, lubystkęm mu w napój kładła i włosy własne spalone w chlebie podawała. Na darmo wszystko. Trzy niedziele przeszły, jak u mnie ostatni raz był. A teraz śmieje się i przy ludziach szydzi.
– A pani dobrodziejka?
– Chce go z kasztelańską dziewką swatać, choć ona na gębie kaprawa i z usposobienia wściekła. O, nie tak by było, gdyby się mój ojciec z wojny drzewiej wrócił! – Wyprostowała się, jej oczy zaświeciły gniewnie i przez chwilę pan Krzeszcz rozumiał, jaka mogłaby być, gdyby nie złamały jej ubóstwo, praca niemalże służebna i krewniacza litość.
Pokiwał głową. W całych Żalnikach niemało szlachty przyszło do nędzy po tym, jak nastało pomorckie panowanie.
– Wiele tutaj gadają o kasztelanki wianie i zaszczytach, co spowinowacenie ono na ród nasz niechybnie ściągnie. A co to za honor wielki? – syknęła napastliwie. – Jej ojciec wagant był czysty, jak się tu przypałętał, bez miana, bez dobytku, bez godności żadnej. A jak się przywlókł, tak i precz pójść może. Jeno sposobu mi trzeba. Berylu, magnesu, by serca złączyć, koralu, co domowe kłótnie uśmierza, dziewanny, hyzopu i czartopłocha.
– O niełatwą rzecz panna prosisz. – Pan Krzeszcz obrócił w palcach gałganek i monety zagrzechotały słabo. – Niełatwą i nietanią, bo nie dostaniesz jej za garść miedziaków w jarmarcznej budzie.
– To wszystko, co mam! – Dziewczyna szarpnęła głową. – Nic więcej ze mnie wydobyć nie zdołacie, chyba że tę obrączkę, co mi ją ukochany zostawił. Ale tyle wam powiadam, żebyście przyszłej wiosny w nasze strony na nowo przyjechali. Bo niech się jeno wszystko wedle mojej myśli obróci, a za rok panią we dworcu będę. Nie zabędę łaskawości, którą mi w potrzebie okazujecie.
Ani za rok, ani za dwa, pomyślał drwiąco pan Krzeszcz, ani za lat tuzin nie będziesz, dziewko, we dworcu rozkazywać. Kiedy przymknął oczy, prawie ją widział, jak budzi się dzisiaj w niziutkiej komnatce tuż pod krytym łupkiem dachem, gorącej latem i wyziębłej zimą, gdzie nie mieści się nic prócz wąskiego łóżka, skrzyni malowanej w kwiaty jabłoni, niskiego zydla i miedniczki.
Ochlapuje pospiesznie twarz, czerwoną i opuchniętą, bo znów przez całą noc dusiła poduszką płacz, i stara się nie dostrzegać wielkich błękitnych much na powierzchni wody. Przez chwilę siedzi nieruchomo na stołku, z bosymi stopami ułożonymi równo na sosnowych deskach, i przesuwa w palcach modlitewne paciorki.
Dziewczyna nie modli się jednak. W dziwnym porannym odrętwieniu wspomina tuziny podobnych poranków, te kilka minut wykradzionych dla samej siebie, zanim służebne zaczną pokrzykiwać głośniej od studziennego kołowrotu, a pstry kogucik rozedrze się chrapliwie z wieżyczki przy bramie. Wówczas narzuci fartuch na siermiężną suknię i zbiegnie po wąskich schodach, popędzana stukotem podkówek wysoko sznurowanych trzewików. Dziewki pokłonią się z uszanowaniem, wystarczająco nisko, aby ukryć szyderstwo. Lecz w ich oczach, wielkich jak u jałówek i po chłopsku bezmyślnych, szlachcianka zobaczy coś jeszcze prócz uniżenia. Nieznaczny pokost pogardy dla panienki ze dwora, która z własnej chuci uczyniła się im równą. Bo przecież nie tylko w jej okno stukano po zmierzchu i nie ona jedna słuchała zaklęć szeptanych na sianie słodkim od zapachu macierzanki.
Służebne nic nie mówią i z uniżeniem chylą głowy. Ale wiedzą bardzo dobrze, że ta historia wydarzyła się już wiele razy i zawsze miała ten sam koniec. Czekają więc cierpliwie, aż wreszcie zobaczą tę hardą panienkę ze dwora, jak przemyka się wśród dogasających cieni pomiędzy jabłonkami, niską ścieżką na skraju lasu, żeby wybłagać od ślepawej babki odrobinę czerwonego proszku, który zabija płód, zanim żywot wydmie się i wysklepi.
Szlachcianka również milczy i nie skarży się ani słowem. Zdradzają ją czerwone, opuchnięte obwódki oczu. I ów gest, którym splata palce na brzuchu. Dłonie pamiętają, choć dziewczyna usiłuje zapomnieć i ze wszystkich sił odpycha myśli natarczywe jak żółte podwórzowe kundelki, które przybiegają do niej po resztki pańskiej wieczerzy. Sama także czepia się ochłapów.
Siedzi w czeladnej izbie, nieświadoma niechętnego zmarszczenia brwi klucznicy, gdy wrzeciono zbyt długo zamiera w jej dłoniach, nasłuchując tętentu koni na dziedzińcu. Czeka – aż wreszcie jej kochanek stanie na progu, wysoki i smukły w ciemnym obramowaniu ościeżnicy, ze śmiechem przyczajonym na dnie gardła, gotowym wybuchnąć bez powodu, tylko dla niej. Oddałaby tak wiele za jedną chwilę dawnej beztroski, żeby podszedł do niej jak kiedyś, tamtego dnia, gdy wplótł dziką różę w jej włosy. Wsunęła kwiat pomiędzy kartki matczynego modlitewnika i czasami o świcie wyjmuje go, obraca w dłoniach. Wypłowiałe płatki kruszą się w palcach, lecz dziewczynie wydaje się, że wciąż czuje nikły zapach krzewów, które rozkwitały duszno wokół dworu, kiedy panicz pierwszy raz zastukał w jej okiennicę.
Pan Krzeszcz otworzył oczy, odpędzając wizję. Przez chwilę było mu niemal żal tłustej dziewczyny, ale przełknął ślinę i bez słowa począł grzebać w kuferku. Kiedy wysupłał obrączkę wysadzaną kolorowymi szkiełkami, usłyszał jej westchnienie, płytkie i świszczące.
– Beryl, magnes i koral – rzekł, wciskając jej w dłoń błyskotkę.
– Beryl, magnes i koral – powtórzyła z namaszczeniem.
– We włosy ją panna wpleć albo za stanikiem noś – poradził szorstko. – Przy samej skórze, własnym ciepłem ogrzewaj. A tutaj masz napar, z czystej źródlanej wody uwarzony przy rosnącym księżycu. – Podał jej flaszeczkę z odrobiną mętnego trunku. – Krwi miesięcznej przymieszaj dla większej mocy. Część większą ukochanemu zadaj, wzywając mocy Kwietnej Panny, aby cię w nieszczęściu poratowała i od hańby ustrzegła. Co zostanie, w studnię lej dla czaru umocnienia. Jeno się, dziewczyno, strzeż, aby cię przy tej robocie języki oszczercze nie oglądały. Bo choć w ziołach tych i kamuszkach żadnej wiedźmiej mocy przeklętej nie masz, jeno natury siły szlachetne a dobroczynne, przecie kapłaństwo wielce krzywo na nie spogląda.
– Szlachcianka jestem! – Dziewczyna wyprostowała się dumnie. – Nie masz takowego prawa w Żalnikach, aby mnie mieli o wiedźmienie przed starostą badać i mękami straszyć.
– Nieledwie dwie niedziele przeszły – powiedział cicho – jak wedle Blwocinnej strugi dwie białki Pomorcy za wiedźmienie kaźnili. Choć panie były we dworach, a na mękach wszystkich bogów na świadków wzywały swej niewinności.
Wydało mu się, że jej twarz pobladła pod czerstwą wiejską opalenizną. Nic jednak nie rzekła, odwróciła się tylko na pięcie. Doskonale nieświadoma wiosek i dworców, które czarny mór wyludnił i miał jeszcze wyludnić za przyczyną pana Krzeszcza, ruszyła ku domowi pomiędzy rzędami topoli. Poranne światło wyzłacało jej włosy, rzucało pod nogi migotliwe, przesiane przez listowie refleksy. Zerwała garść złocistych jaskrów, wplotła we włosy. Przez kilka chwil, nim przeszła pod podkową zawieszoną we dźwierzach dla odstraszenia złego losu i zniknęła w ciemnej sionce, jej twarz, wygładzona i rozjaśniona od nadziei, była prawie ładna. W sadzie kwitły jabłonie. Panienka nie przeczuwała nawet, bo nie mogła przeczuć, że tej jesieni owoce przygną gałęzie do ziemi, lecz nikt nie zdoła ich oberwać.
Minie pięć niedziel od odjazdu wędrownego aptekarza, zanim szlachcianka uwarzy napar z dziewanny, hyzopu i czarnopłocha i wleje do studni resztki napoju, do którego przymieszano trupiego jadu. Potem będzie patrzyła, jak jej kochanek pokrywa się czarnymi strupami, wyje od gorączki i przeklina jej imię. Nim jeszcze kostucha zabierze go wraz z rodzicem, pachołkowie cisną pannę Ciemiężycę do ziemnego loszku, będą szarpać cęgami i palić ogniem, póki nie przyzna się, że jej pomsta i nienawiść sprowadziły do dworca pomór i zagładę. Nie zdołają jednak wyrwać z niej tajemnicy studni i kiedy wreszcie czeladź powlecze ją na stos pośrodku podwórca, poprzez dym i cierpienie zobaczy nad nimi, nad głową każdego z domowników i chłopstwa, co się zbiegło z okolicznych siół, aby oglądać zagładę wiedźmy, połyskliwe płomyki zarazy.
Nikt z nich nie będzie pamiętał o aptekarzu, który późną wiosną zawitał do dworzyszcza na swoim wózku przyprzężonym do dychawicznego osła.