ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Twardokęsek stanął pod murami Książęcych Wiergów w pięć dni po tym, jak Szydło uzdrowił go z oparzeń. Ale ku zdumieniu zbójcy, wrota nie otwarły się na wezwanie. Co więcej, spostrzegł, że na podmiejskich błoniach obozuje wielu podobnych mu nieszczęśników, którzy rozbili się obozem wokół rozmaitych furgonów, namiotów i fur. Lecz Twardokęsek nie zniechęcał się łatwo. Długo stał jak kołek u bramy, wykrzykując coraz bardziej plugawe klątwy i pogróżki na oczach gawiedzi, która obserwowała jego wysiłki z nieskrywanym ukontentowaniem acz bezczynnie. Zanim na wieżyczkę wylazł znudzony wartownik, Twardokęsek ochrypł ze szczętem. Drab popatrzał na niego z wysoka, po czym rzucił przyciszonym głosem kilka słów. Zbójca jeszcze nie ochłonął ze zdumienia, a ponad wierzejami pokazało się dwóch ludzi w krasnych kabatach. Pomachali do Twardokęska radośnie, gdy zaś rozdziawił gębę, by ich z kolei skląć za opieszałość, wylali mu na głowę wielką balię pomyj i oddalili się spokojnie do swoich zajęć.

– Aby nie krzyczcie więcej – poradził zbójcy szczerbaty dziadek, który, usadowiony na murawie obok swej dwukółki, przypatrywał się z ciekawością zajściu. – Bo jak ktoś hałasuje zanadto, wrzący olej leją albo rozgrzaną smołę. Onegdaj my pochowali kamrata, co miał narzeczoną w mieście i strasznie się napierał do środka.

– Ale kiedy ja muszę! – żachnął się Twardokęsek. – Sprawę mam ważną, niecierpiącą zwłoki.

– A kto nie ma? – prychnęła zażywna przekupka. Siedziała na koźle fury, po brzegi wyładowanej porami i kapustą. – Czas człowiek mitręży, towar mu się psuje. I wszystko przez te rajcowskie brewerie, bodajby ich nagła zaraza sparła!

Zbójca rzucił jeszcze smętne spojrzenie na bramę. Ale ponieważ znikąd nie widział pomocy, uznał, że roztropniej będzie zasięgnąć języka u nieszczęśników koczujących pod miastem. Uwiązał konika przy rachitycznej brzózce i ruszył ku jejmości na wozie z zieleniną.

– Powiadacie tedy, że rajcy miasto zamknęli? – zagaił, zaciągając mocno w chłopskim narzeczu Gór Żmijowych, bo nie chciał, aby w nim rozpoznano obcego. – Dla jakiej niby przyczyny?

– A kto by tam inny? – Niewiasta odęła wargi, jakby poczuła w gębie coś wielce paskudnego. – Przecie nie porządny człowiek, co się pracą trudzi i czasu nie ma na politykowanie. Bo kto teraz dojdzie, czy rajce spisek uknuły, coby burmistrza ubić, czy na odwrót zgoła? Obojętne zresztą. Nam, biednym, wciąż wiatr w oczy wieje.

– Burmistrz ubity? – Twardokęsek udał grozę, choć od dobrych pięciu dni wiedział o wiergowskim nieszczęściu i gryzł się nim okrutnie. – Przebóg, to co z nami będzie?

– Ubity, nie ubity – wzruszyła ramionami, okrytymi burą wełnianą chustą – i tak jednako. Towar nam zmarnieje i na żebry pójdziem.

– Przestańże wreszcie jęczeć, babo samolubna! – ofuknął ją dziadek. – Wróg na nas dybie okrutny, a ta jeno o kapuście gada i nad rzepą płacze. Prawda, że niewygoda, odkąd miasto zamknęli. Ale gdyby nie dobry burmistrz, już byśmy pod spichrzańskim jarzmem zginali grzbiety.

– Co też powiecie? – odezwał się zbójca widząc, że kobieta nabiera tchu, by wygłosić kolejną tyradę. – Spichrzański książę?

– A juści – przytaknął nie bez satysfakcji szczerbaty. – Rajca Kurdyban, ścierwo, takie plugastwo umyślił, że miasto chciał książęciu za złote floreny sprzedać.

– Nie może być! – wykrzyknął z przejęciem Twardokęsek. – A to psia jucha!

– Może, może – rzekła flegmatycznie jejmość na wozie z kapustą, w której niechęć do rajców widać przeważyła nad żałością w obliczu gnijącego dobytku. – Wszyscy oni jednacy.

Szczerbaty dziadek pogładził się po brzuchu, mile ujęty poparciem, i ciągnął dalej:

– Dobrego naszego burmistrza z łuczyska próbował ustrzelić, wykładacie sobie? I gdzie jeszcze? Na samych schodach świątyni, kiedy z nabożeństwa ludzie wychodzili, które post kończy. Ot, świętokradca plugawy! – Splunął z obrzydzeniem i przydeptał plwocinę tak energicznie, jakby to była głowa nieszczęsnego bluźniercy. – No, ale pokarała go świątobliwa panienka za zniewagę! Jego i resztę zdrajców pospołu. Dotknęła ich swoim palcem jeszcze tej samej nocy. Co do jednego zdechli, plugawcy.

– A Kurdyban to przed samym jej obrazem ducha wyzionął – wtrąciła znów przekupka. – Pewnikiem ze strachu, jak mu się błogosławiona panienka pokazała. I klejmo miał ponoć wypalone, co nim pod ratuszem zdrajców kaźnią.

– Znak, nieludzką ręką wybity! Księżniczki naszej kara! – wrzasnął dziadek, po czym nabożnie pokłonił się po trzykroć, bo tak w Książęcych Wiergach pospólstwo czciło swoją patronkę. Wyprostował się jednak szybko. Nie chciał, aby ktoś dokończył za niego opowieść. – Bo to, rozumiecie, drzwi były na skoble od środka zamknięte i cała kamienica pod strażą. Rodzina go chyłkiem pochować próbowała, ale hyr już po narodzie poszedł o zdradzie owej niecnej. Porwali się dobrzy ludkowie, bramę wyważyli i trupa na majdan wynieśli. I wnet się całe Kurdybana łajdactwo potwierdziło…

– Kto tedy w mieście władzę trzyma, skoro rajcy z woli świątobliwej panienki wyginęli? – spytał zbójca starannie ważąc słowa, aby tamci nie poznali, jak bardzo mu zależy na odpowiedzi.

– Ano, ostało się kilku zacnych panów. – Dziadek poskrobał się z namysłem po brodzie. – Na przykład stary Rybarz, co niegdyś radzie przewodził. On ninie klucze od miasta dzierży i pieczę nad porządkiem sprawuje, z pomocnikami kilkoma poczciwymi, co ich sobie spomiędzy mieszczan dobrał. Szlachetny jest starzec, tedy wzdragał się pono przed owym obowiązkiem, na głowę swą siwą wskazując, w wiergowskiej służbie steraną. Ale kiedy padła mu do nóg Złociszka, burmistrza naszego Kościeja córa jedyna, i ze łzami go prosić zaczęła, aby się nad jej sieroctwem ulitował i pod opiekę wziął, póki ojciec nie wydobrzeje…

– Tedy Kościej żyje?! – wrzasnął zadziwiony Twardokęsek i z uciechy aż uderzył się po udach. – A niech go czarci wezmą, starego łajdaka!

Mieszczanie popatrzyli na niego ze zdumieniem. Widać nie przywykli, aby równie otwarcie przyzywano złego.

– Wybaczcie, cni obywatele – jął się sumitować zbójca. – Z radości mi się wypsnęło. Bo jużem myślał, że naszego dobrego Kościeja dia… Znaczy, rzec chciałem, że zamordowali go rajcy.

– E, nie wiedzieć jeszcze, na czyje się obróci – oświadczyła z powątpiewaniem jejmość.

Dobyła z kobiałki kawałek zeschłego czarnego chleba i żuła go właśnie z ukontentowaniem, pogryzając przywiędłym porem. Zbójcy na ten widok donośnie zaburczało w brzuchu. Tak się do Wiergów spieszył, że nie popasał nawet w gospodach przy trakcie. Liczył, że w domostwie Kościeja nażre się wreszcie do woli.

– Burmistrz w gorętwie dziesiąty dzień leży – ciągnęła. – Z początku jeszcze pono większą nadzieję dawali medycy na jego ozdrowienie. Ale teraz coś wody w gęby nabrali. Jego dzierlatka, Złociszka, całe dnie w świątyni leży, o litość nad ojcem księżniczkę błagając.

Zbójca zmarszczył brwi. Za nic nie umiał sobie przypomnieć, aby Kościej miał córkę. Ale może był roztropny i w zamknięciu ją trzymał. Mieszczanie często tak czynili w obawie, by im ktoś dziewek przed zamążpójściem nie popsował.

– Co jest akuratnie ta rzecz, którą zacna córka czynić powinna – rzekł z namaszczeniem stary. – Sami zobaczycie, jak na was choroba przyjdzie. Zresztą może i wcześniej… Cały czas się dziwię, że sami z tą kapustą w szczerym polu stoicie. Syna nie macie, aby was w robocie wspomógł?

Trafił widać celnie, bo niewiasta posiniała na twarzy. Zbójca wtrącił się szybko, chcąc zażegnać sprzeczkę.

– Nie mogę wyjść z zadziwienia, jak dobrze wszystko wiecie, co się w mieście dzieje. Z pachołkami gadacie? Może gdzie u furtki trafiłby się i taki, który by zdrożonego wędrowca za mury wpuścił… – Znacząco potrząsnął sakiewką. – Grosza nie poskąpię temu, kto drogę wskaże.

Staruch i babina wybuchnęli zgodnym rechotem. Dobrą chwilę rżeli i pokładali się ze śmiechu. Zbójca z kwaśną miną czekał, aż się uspokoją.

– Wam się zdaje, że my tu od dziesięciu dni dupą kamienie grzejemy? – Przekupka zlitowała się pierwsza i otarła załzawione oczy. – Nie bądźcież durni. Zawsze koło południa otwierają bramę. Na krótko, tedy trzeba czekać, bo jak się kto nie dopcha, to nie wpuszczą, ścierwa.

– A tą sakiewką nie machajcie zbyt jawnie – doradził mu jeszcze dziadek – bo psubraty okrutne na bramie stoją. Nie poczciwi strażnicy, co ratuszowym służyli, ale nowy zaciąg. Podobnoż go sam Kościej sprowadził dla obrony przed Spichrzą. I może są w boju straszliwi, ale złodzieje też straszne. Wnet wam grosiwo zabiorą i jeszcze gnaty obiją.

Twardokęsek wymamrotał kilka słów podziękowania i odsunął się na bok, aby przeżuć wiergowskie nowiny. Grunt, że Kościej żył, choć zbójca lękał się trochę rozmowy z jego dziedziczką. Zbójeckie doświadczenia z młodymi mieszczankami były dość jednostronne. Przeważnie strasznie się darły, kiedy się je po napadzie obdarło z rozmaitych szmatek i próbowało obrócić na pospólny pożytek. Szlachcianki były rozsądniejsze – a w każdym razie mniej wrzaskliwe.


* * *

Jednak ta mieszczanka nie wrzeszczała. Wbrew zapewnieniom przekupni, koczujących pod bramami, nie leżała również przed figurą świątobliwej panienki. Kiedy Twardokęsek wreszcie zdołał się przedrzeć przez miasto i przekonać drabów na sieni, że jest z dawien oczekiwanym gościem, znalazł Złociszkę w tej samej małej komnacie, gdzie kiedyś Kościej wyłuszczył mu po raz pierwszy plan zagrabienia rdestnickiego skarbczyka. I jak wówczas siedziała przy niskim stoliczku z tamborkiem w ręku.

Twardokęsek aż zaniemówił na ten widok. Nagle wszystko stało się jasne. Zbyt jasne, jak na jego potrzeby.

– Siadajcie. – Bez żadnych wstępów dziewczyna pokazała na krzesło u stołu, suto zastawionego jadłem. – I jedzcie, jeśli wola.

Twardokęsek potrząsnął głową. Głód minął mu bez śladu.

– Jak Kościej? – spytał sucho.

Nie zamierzał czynić jej wyrzutów, choć pozwoliła mu klepać się po tyłku i wierzyć, że jest służącą. Zabawiła się jego kosztem, i starczy. Teraz były rzeczy ważniejsze od dziewczęcych igraszek.

– Źle – odparła. Głos miała spokojny i pewny. – Doktor wyciągnął bełt, ale wciąż nie wiemy, czy ojciec wyżyje.

– Przytomny?

– Nie dość, aby rządzić miastem.

– Tedy kto rządzi?

Córka Kościeja podniosła głowę i odrzuciła z twarzy włosy. Zobaczył, że na policzku ma świeżą ranę.

– Ja – odpowiedziała, patrząc mu prosto w oczy. – Inaczej byśmy nie mówili z sobą. Spaliliby mnie dziesięć dni temu.

Postanowił, że jednak usiądzie. Czasami światu łatwiej stawić czoło na siedząco. Zwłaszcza jeśli przez ostatnie pięć dni obijało się zadek w końskim siodle na wszelkich możliwych wertepach żalnickiego pogranicza.

– Na ratuszu stary Rybarz burmistrzuje – ciągnęła dziewczyna. – Ale on tyle rozumie, że mu owoce w cukrze do gęby kładą, jak na balkon wyjdzie i pospólstwo pozdrowi. A lubi słodkie, grzyb stary. Reszta rajców ze strachu ani piśnie słowo. Boją się, że i ich świątobliwa panienka we śnie wydusi. – Uśmiechnęła się drapieżnie. – Ona albo inne licho.

– A ci ludzie na murach?

– Ojcu mojemu służą. – Wzruszyła ramionami. – To najemnicy, wyszkoleni i zwerbowani za nasze pieniądze. Mieli go wspomóc w walce z miejską radą. Jeno że rajcy zawczasu plan odgadli i ojca spróbowali ubić. Prawie im się udało.

Twardokęsek ze zdumienia pokręcił głową.

– Kościej nic mi nie mówił o nijakim planie.

– A czemużby miał mówić? – Spojrzała spod oka, z drwiną. – To nasze sprawy. Wiergowskie.

Zbójcą z lekka zatrzęsło na podobne dictum.

– Bośmy umyślili pospołu złupić rdestnicki skarbiec! – wypalił ze złością. – Zresztą dobrze wiesz, panna, jaka była umowa, bo na tymże stołku siedziałaś, kiedyśmy nad nią radzili. Więc nie dziw się teraz i nie przewracaj oczkami. Zdałoby się raczej przeprosić, jeśli z waszej winy cały kapłański majątek przejdzie nam przed nosem.

– Z naszej winy? – Nieznacznie uniosła brew.

Jej spokój jeszcze bardziej rozjuszył zbójcę.

– A co ci się zdaje? – spytał z przekąsem. – Żem się tutaj z sąsiedzką wizytą wybrał?

Dziewczyna dokończyła ścieg, po czym przegryzła nitkę. Wbiła igłę w robótkę i odłożyła ją starannie na mały stoliczek.

– Tedy o pomoc mnie prosicie?

Twardokęsek zacisnął zęby. Córka Kościeja była nad wyraz irytująca i stanowczo zbyt bezczelna jak na swoje lata. Przypomniały mu się z nagła krzyki gwałconych na trakcie mieszczanek. Naprawdę, niektóre rzeczy należały do przyrodzonego porządku świata. I powinny pozostać niezmienne.

– Spodziewałam się tego. – Dziewczyna wciąż nie okazywała zakłopotania. – Prędzej czy później Koźlarz musiał zacząć szukać sojuszników. Choćby w Książęcych Wiergach, pomiędzy chamami.

Wreszcie mógł ją czymś zaskoczyć.

– Mylisz się, dziewczyno. Koźlarza nie ma w Żalnikach – oznajmił z przekąsem. – Zostałem tylko ja.

– Kiedy wróci? – Córka burmistrza nie była zdumiona.

Twardokęsek obiecał sobie, że rychło się rozmówi z kamratami. Widać zdrowo kłapali gębami i odpłynięcie księcia nie było już w Wiergach tajemnicą.

– Skądże mnie, prostemu zbójcy, wiedzieć? – zadrwił.

Nic nie odpowiedziała. Po prostu patrzyła, póki wesołość nie przeszła mu ze szczętem.

– Naprawdę nie wiem – burknął, zły teraz również na siebie, bo przecież nie musiał się tłumaczyć przed smarkulą. – Razem z Szarką i zwajeckim kniaziem popłynął rokować z Warkiem i ślad po nich zaginął. Karzeł powiada, że nieprędko wrócą.

– Karzeł?

Umknął w bok spojrzeniem. Nie był wciąż gotowy, aby wszem i wobec ogłaszać, że od roku wędruje w kompanii jednego z bogów Krain Wewnętrznego Morza, a nawet mu kilka razy grzbiet wymłócił.

– Nasz wieszczek – objaśnił, modląc się w duchu, żeby nie wypytywała go więcej.

Nie wypytywała. Skinęła tylko głową.

– A Wężymord ruszył albo zaraz ruszy na Lipnicki Półwysep – skonstatowała w zamyśleniu. – Tedy bardziej jeszcze potrzebujecie pomocy. Mojej pomocy.

Była doprawdy irytująca, raz po raz powtarzając to słowo.

– Jeno tak mi się zdaje, dziewczyno, że wnet sama możesz o pomoc piszczeć – odparł zgryźliwie. – Niech spostrzegą się rajcy, że z ozdrowieniem Kościeja jest wątpliwa sprawa, a nie pozwolą, aby ich dłużej wodziła za nos jedna niedorosła koza. Nie masz takiego porządku w Krainach Wewnętrznego Morza, że panny państwami rządzą. Obwieszą cię na gruszy albo do klasztoru wsadzą. I będą tak długo w ciemnicy trzymać, póki nie zdurniejesz, jak, nie przymierzając, wasza świątobliwa panienka.

– Tego nie zrobią. – Złociszka uśmiechnęła się nieznacznie. – Zresztą książęta Przerwanki nie dopuszczą, aby im pod bokiem druga podobna wyrosła. Prędzej zabiją.

Zbójca przymrużył oczy. Nie podobało mu się to, wcale nie. Dziewka była zanadto spokojna, jakby z dawna miała tę pogwarkę ułożoną w głowie. I nie zatrwożyła się należycie groźbą prędkiej śmierci.

– Albo i nie. – Dziewczyna spoglądała na niego w zamyśleniu, obracając w dłoniach rąbek fartuszka. – Jeśli się za mąż wydam. Za kogoś dość potężnego, by rajców przerazić i do mordu na żonie zniechęcić.

Skinął głową. Panna nie była całkiem głupia, skoro tak prędko zrozumiała, że się samojedna nie uchowa wśród tej wściekłej wiergowskiej czeredy.

– Zamyślasz o kimś szczególnym? – zapytał nie bez ciekawości, bo dziedzic Kościeja mógł niezgorzej zaważyć na jego planach.

– O tak. – Znów uśmiechnęła się dziwnie. – Bardzo szczególnym.

Zbójca zmełł w zębach przekleństwo. Nie miał wielkiej eksperiencji w rozmowach z mieszczańskimi pannicami, ale coś mu mówiło, że dziewka bawi się jego kosztem. Choć doprawdy nie rozumiał, dlaczego.

– Któregoś z rady? – naciskał.

– Nie. – Złociszka spoważniała na chwilę. – Nie wyznajecie się w naszej wiergowskiej polityce, tedy was objaśnię. Ze stronnictwa Kurdybana nie ostała się żywa noga, ale są jeszcze inne stronnictwa, które wiele znaczą. Cztery rody z dawien dawna walczą ze sobą, a tak zajadłe, że wolały obwołać burmistrzem mojego ojca, niźli jednego ze swoich na godność wynieść. Sądzę, że potem musieli bardzo żałować! – Roześmiała się sucho. – Ale poniewczasie. Ojciec był surowy. Przyznaję, że nie kochano go w murowanych kamienicach przy Długim Targu, lecz o pospolitego człowieka dobrze dbać potrafił. Nie chełpił się bogactwem, nie wynosił nad innych. I pospolity człowiek pamięta.

– Tenże sam, który go pod świątynią nieomal rozerwał na sztuki? – Zbójca skrzywił się. – Osobliwa wdzięczność.

– Pospolity człek ma pojemną pamięć. – Wzruszyła ramionami. – I łatwo się daje kupić. Ale jak zarazy boi się księcia Evorintha, jego Servenedyjek i kapłanów w białych szatach. A teraz wierzy, że rajcy próbowali go wydać na pastwę spichrzańskiemu władcy, czego dowiódł gniew naszej świątobliwej panienki, która własną ręką cudownie pokarała zdrajców. Był taki moment, kiedy wystarczyło dać znać, a tłum rozniósłby rajców na strzępy w karze za zbrodnie – i te prawdziwe, i te wymyślone. Więc panowie się boją. I słusznie.

– A ty się nie boisz, dziewczyno?

Nie umiał powiedzieć, czego się spodziewał, lecz nic nie zobaczył. Ani drgnienia powiek.

– Wiesz, że prawie mnie dostali? – zapytała powściągliwym tonem, zupełnie jakby rozprawiali o cenach rzepy i pryzmie końskiego nawozu do podsypania w ogrodzie. – Wtedy, na schodach pod świątynią. I obiecałam sobie, że cokolwiek się zdarzy, nigdy więcej nie będę się tak czuła. Równie bezbronna. Wydana na cudzą łaskę.

Mimowolnie przypomniały mu się mieszczki, ograbiane na trakcie z całego dobytku i gwałcone pospiesznie, obok nieostygłych trupów mężów. Zdołałby gołymi rękami skręcić córce Kościeja kark, nim krzyknęłaby na straże. Nie zamierzał jej o tym mówić, ale mógł z nią zrobić, co zechce. Z jej wolą albo bez. I wedle własnego życzenia.

– Strach jest potrzebny – odezwała się cicho dziewczyna. – Strach przypomina, że się wciąż żyje. Niesie jak fala. Bardzo wysoko.

Potrząsnął głową. Nie wiedziała jeszcze, czym jest prawdziwy strach, który sięga aż do trzewi i odbiera rozum.

– Ale rajcy są jak świnie, które czują zapach rzeźni – podjęła rzeczowym głosem. – Nie wystąpią teraz przeciwko mnie. Jeszcze za wcześnie. Ale nie mogę wziąć sobie za męża jednego z nich. Niechybnie by spróbował ojca na drugi świat wyprawić albo i mnie przy okazji poduszką zadusić. Zresztą pozostali natychmiast skoczyliby mu do gardła. Zawdy tutaj tak było, gdy jeden ród zanadto wyrastał ponad inne.

– Chcesz znaleźć sojusznika poza Wiergami. – Zbójca z aprobatą skinął głową. – Sprytnie. Tyle że nie widzi mi się, aby miejscowi chcieli obcego pana. Plują na samą wzmiankę o księciu Evorincie.

– Nie rozumiecie, mości Twardokęsku. – Złociszka pochyliła się lekko ku niemu. – Wiergi nie szukają nowego pana, a żaden z książąt Przerwanki nie zmusi naszych rajców do posłuchu. Mnie też nie, skoro o tym mowa.

– Próbowali?

– Czemużby nie? – prychnęła. – Już z pięciu posłów od książąt przybyło. Bardzo pięknie gadali, jak białogłowę w niedoli wspomogą siłą ramienia zbrojnego i roztropnością mężowską. Jeno nie napomknęli, że wiano moje rozkradną i żołnierza obcego chyłkiem do miasta wprowadzą. Sami rozumiecie, że żaden z okolicznych panów nie nada się w tej sprawie. Nazbyt dybią na ziemie nasze i dobra. Ale muszę się wydać za mąż. Inaczej mnie tu zadziobią.

– Kościej był człowiek roztropny – burknął zbójca którego z wolna zaczynała nużyć ta rozmowa. – Musiał ci kogoś naraić. Jesteś w latach.

Złociszka uniosła brwi i Twardokęsek natychmiast wymiarkował, że popełnił błąd. Nie należało niewieście wypominać wieku. Choćby takiej kozie.

– Owszem – odparła lekko. – Rajcę Kurdybana. Potężny pan, zasobny. Jeno wadę ma jedną. Albo i dwie, jak się lepiej przypatrzeć. Pierwszą, bo on ów spisek uknuł, co mało ojca na drugi świat nie wyprawił. A drugą, bo zdechł jak pies, więc trudno mu będzie ninie gody wyprawić. Nie, mości Twardokęsku, w tej mierze muszę się własnym rozumem posiłkować. I wybrałam męża.

Popatrzył na nią pytająco. Uśmiechnęła się nieznacznie.

– Obcy pan, lecz też swojak po trochu, z górami obeznany. U książąt potężnych w łaskach, acz sam dóbr wielkich nie ma, więc ich nie będzie nad nasze przedkładał. Na majętność niechciwy, do handlu smykałki nie ma, tedy się w miejskie sprawy nie wmiesza. Wojenny człek, niestrachliwy, mieczem potrafi obracać i wojskiem w potrzebie dowodzić…

– Któż taki? – spytał, po trochu rozgniewany tą litanią zalet.

Złociszka zachichotała, zasłaniając usta dłonią. Na wszystkich palcach miała pozłociste pierścienie i obrączki.

– Wy, mości Twardokęsku. Wy.

Zbójca oniemiał.


* * *

Nagle zaschło mu w gębie i nie mógł wydusić ani słowa. Gdy nalewał sobie wina, nie spostrzegł, że trunek czerwoną strugą pociekł na stolik. Wychylił kielich i napełnił go znowu. I jeszcze raz. Dopiero wtedy głuche tętnienie krwi w skroniach ustało nieco.

– Widnoś, dziewko, do cna zdurniała! – ryknął. – Małżeństwo? Ze mną? Chyba cię pod tą świątynią cepem w łeb zdzielili!

Byłby pokrzykiwał dalej, gdyby dziewczyna nie poderwała się z krzesła i nie walnęła go znienacka w czoło robótką. Tamborek był z twardego drewna, więc zbójcę nieźle ogłuszyło.

– Ciszej! – wysyczała przez zaciśnięte zęby córka Kościeja. – Po co mają sąsiedzi słyszeć, jak błazna z siebie robicie? Czy wam się wydawało, że na piękne oczy dam wojsko, wyszykowane za nasze pieniądze i wyszkolone do boju? I to jeszcze teraz, kiedy tutaj lada chwila książę Evorinth pod murami stanie?

– Ale Kościej… – spróbował wtrącić zbójca nieco zbity z kontenansu.

– Ojciec wam ufał – prychnęła dziewczyna. – Lecz ja nie ufam. Ani dudu. Ja jestem kupiecka córka i nie będę groszem nadaremno szastać. Bez gwarancji. Bez żadnego zastawu.

– Toć mieliśmy się tym skarbczykiem podzielić. Wedle sprawiedliwości…

– Macie mnie za głupią? – Zaśmiała się drwiąco. – A skądże mnie wiedzieć, czy w ogóle do Wiergów z łupem wrócicie? Jużeście raz kamratów okradli, czemu niby ze mną mielibyście się lepiej obejść? Z ojcem musieliście się liczyć. Byłby was odnalazł, choćby na Szczeżupinach, i dobro z gardła wyszarpnął. A kto mnie wysłucha, sierotę biedną? Nikt, jeszcze kijami przepędzą. Więc nie ma mowy, mości Twardokęsku. Bez ślubu nie dam ni żołnierza, ni broni. Ni marnego, złamanego szeląga! – dokończyła, niemal krzycząc, a na policzkach wystąpiły jej ceglaste plamy.

Zbójca potrząsnął głową, usiłując zebrać myśli. Otworzył usta, aby coś powiedzieć, lecz zamknął je zaraz, bo właściwe słowa jakoś się nie pojawiały. Nalał sobie wina. Przepłukał gardło.

Złociszka wpatrywała się w niego jak sęp w zdychającą krowę.

– Ale jam nigdy nie miał chęci do żeniaczki – rzekł wreszcie niezręcznie.

Od razu zrozumiał, że popełnił błąd. Jeszcze zanim jego głos wybrzmiał w powietrzu.

– A co wam się zdawało, że jesteście moje dziewicze marzenie? – wypaliła ze złością dziewczyna, a jej twarz pokraśniała mocniej. – Otóż nie myślcie sobie. Nie ma żadnego powodu, abym chciała brać za męża pospolitego zbója. Opoja, mordercę, dziwkarza, przy tym dwakroć ode mnie starszego, steranego łajdactwem i wiekiem.

Zbójca choć wciąż zasromany po trochu, uniósł do góry palec, aby ją napomnieć, ale nie dała mu dojść do słowa.

– Wyście już dosyć rzekli, więc zamilczcie teraz! – prychnęła. – Jeśli chcemy przekonać zacnych wiergowskich obywateli do sojuszu z Koźlarzem, najpierw muszą uwierzyć w szczerość waszych intencji. A nic lepiej ludzkich oczu nie mydli niż miłość wielka, co wszelkie niebezpieczeństwa i przeszkody pokona. I ślub wspaniały pomiędzy rycerzem walecznym i dziewicą czystą w przededniu okrutnej wojny. Ja też spokojniejsza będę, że mi się gdzieś z majątkiem nie zawieruszysz. Myśmy to już dawno z Lusztykiem uradzili.

– Z kim?! – rozdarł się zbójca.

Wzruszyła ramionami.

– Z Lusztykiem i resztą. A co wam się wydaje, żeśmy się przez ostatnie dziesięć dni zabawiali tańcem i wino pili? Musieliśmy sposób znaleźć, jak Wiergi uspokoić, a wasz żalnicki rabunek do skutku doprowadzić. I wymyśliliśmy. Moje zamążpójście. Za was. Wszyscy uznali, że wielce zacny pomysł.

– A co oni mają niby do gadania w sprawie mojego ożenku? – pieklił się Twardokęsek.

– Chcą zysk swój zabezpieczyć. Zanadto wielu ludzi od waszej fanaberii zależy, żebyście się mogli stąd bez zabezpieczenia wymknąć.

Skrzywił się kwaśno.

– I zdaje ci się, dziewczyno, że ożenek mnie przy tobie utrzyma?

– Nie jestem głupia – odparła szorstko. – Podpiszecie mi weksle. Papiery i listy zastawne. Wszystko, co trzeba, żebym was żoninym prawem mogła we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza za oszustwo ścigać. A weselisko się odprawi huczne, w największej wiergowskiej świątyni, aby wielu mogło zaświadczyć o waszym ślubowaniu, jakbyście się przypadkiem próbowali mnie wyprzeć. – Zacisnęła wargi. – Jeszcze dzisiejszego wieczoru. Wszystko przygotowane.

Twardokęsek ze świstem wciągnął powietrze. Miał wrażenie, jakby wokół piersi zacisnęła mu się ciasna żelazna obręcz.

Dziewczyna tymczasem wstała od stoliczka i drobnymi kroczkami podeszła do pulpitu w głębi komnaty. Zbójca machinalnie powiódł za nią wzrokiem.

– Pozostaje rozstrzygnąć, za kogo wychodzę za mąż. – Złociszka niedbale przeglądała pergaminy.

Nie zrozumiał.

– Że co?

– No, przecież nie za herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy – objaśniła go z pobłażaniem. – Trzeba to jakoś uładzić… Skąd jesteście?

– Z Gór Żmijowych.

Dziewczyna uniosła oczy ku powale.

– Jako i my wszyscy. Ale chyba się jakoś nazywa to zadupie, coście się na nim rodzili.

Nie wiedzieć czemu, zrobiło mu się głupio.

– Więciórka – odparł pospiesznie.

Przez chwilę przypatrywała mu się podejrzliwie.

– Nie nada się – orzekła w końcu. – Sami posłuchajcie: Jaśnie Twardokęsek z Więciórki. Ludziska ze śmiechu pękną, jak o podobnym dostojeństwie usłyszą. A ona w ogóle istnieje, ta Więciórka? Bo aż niepodobna.

Twardokęsek poczuł się dotkliwie urażony.

– A juści, że istnieje – burknął. – Więciórka Mniejsza, bo jest i Więciórka Większa, ale aż po drugiej stronie strumienia, za Birkucią Skałą.

– O! – Złociszka z radością klasnęła w dłonie. – To jest dopiero piękne miano. Jaśnie Twardokęsek z Birkuciej Skały. Od razu brzmi inaczej, godniej i szlachetniej.

Twardokęsek poruszył się niespokojnie na stołku, jakby go nowo nabyte szlachectwo zakłuło w tyłek.

– Nikt przecie nie uwierzy – zaprotestował.

– Uwierzą, uwierzą – uspokoiła go pobłażliwie dziewczyna. – Aż będą nogami przebierać, aby uwierzyć. Nie uchodzi, aby towarzysz Iskry i hetman, co żalnickiemu powstaniu pod nieobecność książęcia przewodzi, urodził się w Więciórce. Na dodatek Mniejszej. Co innego jaśnie Twardokęsek z Birkuciej Skały, potomek dawnego kopiennickiego rodu, który w walce z księciem Evorinthem schedę prawowitą utracił.

Zbójca przytrzymał się stołu, bo znienacka zawirowało mu w głowie.

– Ale to kłamstwa wierutne – rzekł słabo.

– Co z tego? – Złociszka świetnie się bawiła jego oporem. – Zresztą zaraz nie będą.

Delikatnie rozłożyła na blacie pergamin, z wyglądu starszy od innych, bo postrzępiony nieco i poczerniały przy brzegach. Umoczyła pióro w garnczku i wysunąwszy czubek języka, napisała starannie kilka słów. Posypała pergamin piaskiem, odczekała trochę i strząsnęła go w powietrzu.

– No, pięknie – oznajmiła, z zadowoleniem przyglądając się swemu dziełu. – Chodźcie popatrzeć. To dla was pamiętna chwila. Właśnie z nadania Vadiioneda wasz ród objął w wieczne posiadanie Birkucią Skałę wraz z przyległymi włościami.

Zbójca przesadził w kilku susach całą izbę i wyrwał jej z dłoni pergamin. Równe rzędy liter wyglądały czcigodnie i wiekowo. Na dole dokumentu dyndała pieczęć na czerwonym sznurze. Nawet zbójca z Przełęczy Zdechłej Krowy znał ją bardzo dobrze.

– Ostrożnie – upomniała go dziewczyna. – Nie macie pojęcia, ile się trzeba natrudzić, żeby znaleźć oryginalne pisanie Vadiioneda, przy tym z całą pieczęcią. A już na pewno nie chcecie wiedzieć, ile kosztuje.

– Sfałszowaliście nadanie samego Vadiioneda? – zapytał Twardokęsek z nabożnym zdumieniem.

– Czemu by nie? No, potem się napatrzycie, teraz nie mamy czasu. – Wyjęła mu z ręki dokument. – Lepiej temu się przyjrzyjcie. – Podała mu kilka następnych kart, które, dla odmiany, wyglądały na świeżo spisane.

– Liter nie znam – burknął zbójca, nie wiedzieć czemu zawstydzony.

– Będziecie się musieli nauczyć – pouczyła go Złociszka. – Ale podpisać się chyba umiecie? Bo będzie mi wasz podpis potrzebny. Tu, tu, tu i tu – pokazała palcem.

Twardokęsek aż się cofnął o krok i w obronnym geście założył ręce za siebie. Jeszcze Różnik kładł mu na Przełęczy Zdechłej Krowy do łba, że nie należy ufać żadnemu pisaniu. Zbójca stosował się do tej zasady skrupulatnie i wszelkie zrabowane pergaminy na poczekaniu niszczył. Umiał wprawdzie rozpoznać własne imię na skrawku bydlęcej skóry, ale jeśli jakieś pisanie ściągało uwagę zbójcy, było nim przeważnie obwieszczenie o nagrodzie, nałożonej na jego głowę przez książęcych siepaczy.

– A co to jest? – zapytał ostrożnie.

Złociszka złożyła usta w ciup.

– List z prośbą o pomoc w śmiertelnej potrzebie i obronę przed pomorcką nawałą, która na was ciągnie od strony Uścieży – rzekła po chwili. – I list zastawny, wojsko nasze sprawiedliwie wyceniający, żołnierza, broń, aprowizację. Słowem, szacujący wydatki, które dla was ponoszę, oraz gwarantujący, że mi je żalnicki książę, do władzy w państwie przyszedłszy, co do joty spłaci. A wy mi go, jako książęcy hetman, własnym imieniem podpiszecie. – Obejrzała się na zbójcę, który posiniał na gębie i otwartymi ustami chwytał powietrze. Ponieważ nic nie powiedział, wzruszyła ramionami i wzięła następny dokument: – Dalej moje pełnomocnictwo, abym w waszym imieniu odebrała od władcy Żalników stosowną nagrodę za waszą wierną służbę. – Podniosła kolejną kartę. – Sojusz z Książęcymi Wiergami oraz przywileje wolnego handlu dla rodu wiergowskiego burmistrza, który był waszym najbliższym pomocnikiem. – Z westchnieniem wrzuciła ją na stertę pergaminów. – To chyba wszystko. Z grubsza.

Twardokęsek wytrzeszczał oczy, wpatrując się w nią z czystą grozą.

– Tyś chyba się wściekła, dziewczyno – powiedział powoli – jeśli ci się zdaje, że Koźlarz choćby splunie na te wszystkie pisania. Nie mam żadnych praw, by w jego imieniu prowadzić rokowania i przywileje rozdawać.

– O to niech was już głowa nie boli. – Uśmiechnęła się z taką wyższością, że aż mu ręka drgnęła, aby ją przełożyć przez kolano i skroić tyłek jak smarkuli, którą przecież była. – Przecież was tutaj nie będzie, kiedy zacznę owych przywilejów przed Koźlarzem dochodzić. Zapomnieliście? Zrabujecie rdestnicki skarbczyk i uciekniecie precz. Będziecie na południowych wyspach wygrzewać stare kości i wino pić. Dokładnie tak, jakeście z moim ojcem uradzili. Ale nie doczekacie ani południowych wysp, ani wina, jeśli mi tych pergaminów nie podpiszecie. No więc jak, mości Twardokęsku? – Znacząco szturchnęła palcem plik dokumentów. – Podpisujecie czy nie?

Wciąż niepewny, czy wszystko dzieje się naprawdę, zbójca wziął gęsie pióro i mozolnie nakreślił pierwszy podpis. Miała rację. Wszystko jedno, co Koźlarz uczyni, kiedy pannica podetknie mu pod nos przywileje. Cała złość szlachty oraz rozsierdzonego książątka skrupi się na hardej dziewce. Ale zbójca nie zamierzał się tym kłopotać. Ostatecznie nie on uknuł to cudaczne wesele.

Umiał jedynie niezdarnie wyrysować swoje imię, lecz nie czynił tego często i zanim uporał się ze stertą pergaminów, humor mu skwaśniał do reszty. Ze złością cisnął pióro na pulpit. Krople inkaustu spadły na jasną suknię dziewczyny.

– Dobrze – powiedziała Złociszka i jakby dla pokrzepienia poklepała zbójcę lekko po ramieniu. – A teraz czas na weselisko.

Nie wiedzieć dlaczego, zbójca poczuł, jak biją na niego zimne poty.


* * *

Złociszka stała przed wielkim zwierciadłem. Służebne kończyły upinać tren bladoniebieskiej, naszywanej srebrnymi kwiatami sukni. Na poduszce z czerwonego aksamitu spoczywał niewielki srebrzysty diademik, ozdobiony szafirami wielkości gołębich jaj.

– Już dobrze. – Dziewczyna usiłowała spojrzeć przez ramię na tren, ale zaraz zrezygnowała: suknia była ciężka i sztywna. – A jak tam mój narzeczony? Rychło będzie gotów?

– Skądże mam wiedzieć? – odezwała się cierpko piastunka, która od okna przypatrywała się wychowanicy. – Już dwa razy posyłałam pachołka. Ale obu precz popędził, drzwi nawet nie otworzywszy.

Złociszka poruszyła się niespokojnie.

– Wystarczy – odprawiła służące i odczekała, póki nie znikną za drzwiami. Dopiero wtedy zwróciła się ku niańce: – Jak śmiesz tak do mnie mówić?

– A czemu nie? – Staruszka skrzywiła się kwaśno. – Mam gadać, co chcesz usłyszeć? Znajdziesz dość innych pochlebców, Złociszko, nawet w tym domostwie. A ja stara jestem i prawdę powiadam, ot co. Prawda zaś taka, że zbójcę cholera trzęsie, boś go do tego ożenku podstępnie przymusiła.

– Należało się zabezpieczyć… – wtrąciła dziewczyna.

– Przestań, Złociszko. – W głosie piastunki pobrzmiewało znużenie. – Przecież znam cię od maleńkości. Nie zwiedziesz mnie, więc nie praw o sojuszach i paktach tajnych. Od dawna Twardokęska chciałaś. Ojciec cię jeno powściągał.

– Ojciec by zrozumiał! – wykrzyknęła zapalczywie dziewczyna. – Przekonałabym go.

– Nie. – Niańka smutno potrząsnęła głową. – Zanadto dobrze znał herszta z Przełączy Zdechłej Krowy, żeby mu powierzyć jedyną córkę i dziedziczkę. Nigdy by podobnej rzeczy nie pobłogosławił. Ale na co język po próżnicy strzępić? Ojciec chory leży. Zrobisz, co zechcesz.

Złociszka patrzyła na nią w milczeniu. Tylko wargi jej drżały, jakby powstrzymywała łkanie.

– A ty zrobisz, co możesz, aby mi radość zepsuć – powiedziała wreszcie. – W sam dzień mojego wesela.

Staruszka splotła ręce na podołku. Nie była przyodziana na święto. Włożyła ciemną wdowią suknię, a podwika szczelnie zakrywała jej włosy i szyję. I nie udawała radości.

– Złociszko, teraz ci się zdaje, że świat cały w garść chwycisz i do swych pragnień nagniesz. Myślisz sobie, że starzy tchórzem podszyci i zgnuśnieli przed czasem, ale ty jesteś młoda, uparta i odważna, więc będzie jak zechcesz. Ale nigdy nie jest. I teraz też nie będzie. Nie z tym mężczyzną. – Uniosła rękę, widząc, że dziewczyna chce jej przerwać. – Pozwól mi dokończyć. Ojciec nie dlatego się sprzeciwiał, że chciał twojego nieszczęścia. Serce własne by z piersi wyjął, byle cię zadowolić. Ale zbójcy ci bronił. Bo znał go dobrze, od dawna. Wiedział, że to łotr, zdrajca i zbrodzień. Nie okiełznasz go, Złociszko, i nie zmienisz. On nikomu wiary nie dochowa. Najmniej małżonce, którą narzucono mu siłą. Nie pomogą żadne skarby, hufce żołnierza ani bronie cudowne, którymi go obdarujesz. Będzie pamiętał tyle, że jesteś lichwiarska córka i żadne światowe potęgi nie wezmą cię w obronę.

Przez chwilę wydawało się, że Złociszka wybuchnie gniewem.

– Nie rozumiesz, nianiu. – Zacisnęła wargi. – Nikt z was nie rozumie. Przecież znam jego łajdactwa. Pojmuję, kogo za męża biorę. Patrzę na niego i widzę herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy. Chytrego, podstępnego zbójcę, co jeno własnego zysku patrzy i własnej skóry pilnuje. Ale czasami widzę kogoś jeszcze. Kogoś większego. Kogoś, kim się może stać.

– Widzisz własne marzenie, dziecko – powiedziała cicho staruszka. – Piastowałaś je przez te wszystkie lata, odkąd zobaczyłaś go po raz pierwszy i zadurzyłaś się pierwszym dziecięcym zakochaniem. I to własne marzenie zrani cię w końcu najbardziej, Złociszko. Nie on.


* * *

Ze ślubu zbójca zapamiętał niewiele. Był tak pijany spichrzańską siwuchą, którą go Lusztyk hojnie uraczył, że nie dosłyszał słów kapłana, kiedy ten oddawał mu młodą oblubienicę. Dopiero walnięty przez Złociszkę łokciem pod żebro, Twardokęsek ocknął się nieco. Wymamrotał pod nosem kilka niezrozumiałych słów, po czym włożył jej na palec ciężki złoty pierścień. Wkoło wiwatowali ludzie. Córka Kościeja wsunęła mu pod ramię chłodną, małą rączkę i powiodła ku wyjściu.

A zbójcy cały czas tłukła się po głowie jedna, przerażająca myśl – co powie na to jaśminowa wiedźma? Nie wątpił, że wiedziała o jego licznych kochankach, ostatecznie była wiedźmą i miała swoje sposoby. Szczęśliwie była też – jak na wiedźmę – wyjątkowo roztropną niewiastką, więc nie czyniła rejwachu, że zbójca tu i ówdzie pofolgował naturze. Poza tym zostawiła go pierwsza, odpływając z Szarką na Wyspy Zwajeckie. Ale coś mu mówiło, że nie przyjmie dobrze wieści o zaskakującym ożenku zbójcy. Nie umiał tylko zgadnąć, czy poszczuje go zwierzołakiem, czy sama rozszarpie na części.

Przed świątynią na młodą parę czekał długi szereg rajców w paradnych kabatach z aksamitu. Twardokęsek aż się wzdrygnął, gdy zrozumiał, że każdy z miejskich dostojników pragnie powinszować mu szczęścia i złożyć uszanowanie.

– Co teraz będzie? – spytał chrapliwie, starając się nie okazać swego przerażenia.

– Uczta na błoniach pod miastem – odparła cicho dziewczyna, a potem pochyliła się, by przyjąć pocałunki jakiejś tłustej matrony w karmazynowo – złotej sukni. – I festyn. Pijaństwo i fajerwerki aż do bladego świtu. Ale nas zaraz odprowadzą na pokładziny. I będą się całą noc darli pod kamienicą, aby ci dodać animuszu. Taki tu zwyczaj.

Na myśl o pokładzinach Twardokęskowi zrobiło się dziwnie nieswojo. Wyrwał się żylastemu chłopinie w złotym łańcuchu, który potrząsał ręką zbójcy tak zajadle, jakby chciał ją z ciała wyszarpać. Nie zdołał jednak uniknąć jego małżonki. Wysoka jasnowłosa niewiasta w wydekoltowanej sukni wczepiła się w Twardokęska i zagruchała coś zalotnie. Na szczęście nie zrozumiał słów, ale Złociszka skrzywiła się z niechęcią i dała znak pachołkom, aby sprowadzili powóz.

Kiedy się odwróciła na moment, zbójca ukradkiem pociągnął z manierki, którą mu Lusztyk przezornie wsunął w sekretną kieszonkę. Córka Kościeja przerażała zbójcę coraz bardziej. Właściwie dochodził do wniosku, że skarbiec rdestnickich kapłanów nie jest wart tych wszystkich cierpień.


* * *

Niedobitki wiergowskiej rady miejskiej w posępnym milczeniu obserwowały przygotowania, czynione przez alchemika przed pokazem sztucznych ogni. Tylko Rybarz siedział szczęśliwy na wysokim tronie, wysłanym dla wygody szkarłatnymi poduchami. Postawiono przed nim wielką srebrną misę, pełną fig smażonych w cukrze. Kruczowłosa dziewuszka, jego cioteczna wnuczka, raz po raz wsadzała mu słodki owoc do gęby. Stary był więc szczęśliwy jak rzadko i wcale się nie burzył na hałas i zamieszanie. Siwą głowę trzymał dostojnie w górze, a od czasu do czasu unosił rękę niczym w geście błogosławieństwa i pozdrawiał tłumy przy długich stołach. Ale mało kto zwracał na niego uwagę.

Miało to swoją przyczynę. Burmistrz Kościej, acz złożony chorobą, wydawał za mąż jedyną córkę i dziedziczkę, nie poskąpiono więc jadła i napitku na poczęstunek dla zacnych wiergowskich mieszczan. Po prawdzie, pierwsze beczki odszpuntowano, zanim wielki dzwon na świątyni obwieścił szczęśliwe zawarcie małżeństwa. Rajcy obawiali się zrazu, by od takiej ilości trunku nie przyszło do zamieszek – ostatecznie wszyscy pamiętali Krwawy Spichrzański Karnawał. Ale na razie było całkiem spokojnie. Tylko alchemik bruździł jak zwykle, lecz niestety nie dało się obwiesia popędzić precz kańczugiem. Zanadto wkradł się w łaski burmistrzowej córki.

Zacni wiergowscy mieszczanie nie pojmowali, skąd w młodej i nadobnej przecież dziewczynie upodobanie do oszustów i szubrawców. W Książęcych Wiergach nie zdarzało się, aby białki ganiały po błoniach w kompanii najemników i zbirów ani przyglądały się ich ćwiczeniom w żołnierskim rzemiośle. Jednak po nagłej śmierci Kurdybana mieszczanie nie ośmielali się sarkać głośno na cudaczne upodobania Złociszki. Szybko zrozumieli, że w mieście nastał nowy porządek, a zaprowadził go nie kto inny, jeno jasnowłosa córka Kościeja.

Konkretnie mieszczanie pojęli swoją sytuację, gdy kuzyn Kurdybana zaczął na rynku gardłować przeciwko drabom, którzy na murach stoją i przejścia wzbraniają porządnym wiergowskim obywatelom. O poranku następnego dnia znaleziono go martwego na majdanie jednego z podrzędnych zamtuzów. Rękojeść korda, która mu sterczała znad łopatki, dowodziła jasno, że nie zatruł się starą kiełbasą ani nie poraziły go wdzięki pensjonariuszek lupanaru. Odtąd Złociszkę ganiono tylko w czterech ścianach własnych kamienic. A i tam czujnie rozglądano się po bokach.

Alchemik coraz donośniej pokrzykiwał na pomocników. Ku radości pospólstwa szykował finał wielkiego pokazu fajerwerków. Ale rajcy siedzieli z przodu, niedaleko placyku, gdzie popisywał się magik Złociszki. Smrody i hałasy wybitnie przeszkadzały im w trawieniu. Nie usiłowali udawać zadowolenia. Po prostu siedzieli, sztywno wyprostowani, w oczekiwaniu, że alchemik zrobi wreszcie, co jego, i pójdzie precz.

Tylko Rybarz, który był całkiem głuchy, cieszył się na każdy nowy fajerwerk jak dziecko. Klaskał w dłonie, śmiał się i pokrzykiwał, aż mu ślina ciekła po brodzie.

Teraz też wyciągał głowę i wychylał się z krzesła, że mało nie wypadł na ziemię. Słudzy alchemika wkopywali w grunt dziwaczne ustrojstwo, jakby drewniane korytko, wydłubane w przepołowionym pniu drzewa. Podparli je po bokach solidnymi klinami, potem zaś ośmiu chłopa przyniosło kolejne dziwo – wielką żelazną rurę, skuwaną chytrze z pasów żelaza i wzmocnioną dodatkowo poprzecznymi obręczami. Wsadzili ją w korytko, podtoczyli dwie duże kamienne kule, po czym stłoczyli się wokół, doszczętnie przesłaniając widok.

Rybarz zaczął się burzyć i pomrukiwać ze złością. Nie wiedząc, co czynić, kruczowłosa dziewuszka spiesznie wepchnęła mu do gęby smażoną figę. Zanim stary przełknął, słudzy rozstąpili się trochę, odsłaniając mistrza.

Magik był przyodziany w ciemnoniebieski chałat, przyozdobiony srebrnym haftem, oraz w wielki biret, oznakę swego rzemiosła. W ręku dzierżył różdżkę, która płonęła i sypała iskrami, co wzbudzało wielką ciekawość wśród gawiedzi. Zrazu żadnych czarów nie czynił, tylko przemawiał długo i z namaszczeniem. Ale rajcy pogłuchli trochę od wcześniejszych hałasów, a tłum ryczał radośnie, słyszeli więc pojedyncze słowa:

– Wielki dzień… przełomowe odkrycie… potężna moc… w nadchodzącej wojnie… bogowie będą się lękać… czego potrafi dopiąć jeden śmiertelny człowiek… na chwałę mojej szlachetnej pani…

Żaden z rajców – może wyjąwszy starego Rybarza, który wtórował każdemu słowu szczerym, dziecięcym śmiechem – nie dowierzał wszakoż, że alchemik dokonał wreszcie czegoś pożytecznego. Owszem, zdarzali się i w tym fachu uczciwi rzemieślnicy, którzy wielce poprawili pracę wiergowskich farbierni i foluszy. Ale magik Złociszki bynajmniej do nich nie należał. Prawdę powiedziawszy, był zwyczajnym partaczem, acz hałaśliwym i bezczelnym jak rzadko. Po doświadczeniu z cudownym krosnem rajcy – a zwłaszcza grododzierżca, którego żona pokazała się golusieńka całemu światu – mieli ochotę wprędce go obwiesić. Niestety, bydlę było sprytne i umiało w porę znaleźć potężnych protektorów.

Alchemik skończył wreszcie gadać. Pochylił się nad żelazną rurą i machał przy niej ognistą różdżką, czyniąc dziwne znaki. Rajcy poczuli przypływ nadziei. Uczta dobiegała końca. Jeszcze tylko kilka fajerwerków, parę dzbanów wina i będzie można wrócić do własnych domów, zasunąć skoble, zasuwki czy sztaby i odetchnąć z ulgą. Ostatnimi czasy Książęce Wiergi stały się zaiste niebezpiecznym miejscem.

Huk, który rozległ się znienacka, był tak przeraźliwy, jakby grom uderzył z jasnego nieba w błonie przed wiergowskim murem. Wtórował mu rumor potrzaskanej bramy i muru, jakże wielkim kosztem wniesionego przez Kościeja wokół miasta. Tyle że to nie był piorun. Ani żaden inny dopust boży, znany poczciwym rajcom i wszystkim innym gościom, którzy przybyli na ucztę, by świętować zamążpójście Złociszki.

Na błoniu uczyniła się nagle przeraźliwa cisza. Ludzie trwożliwie gapili się to na ciemne kłęby dymu, to na zwalony kawał muru.

Kiedy dymy rozwiały się nieco, oczom rajców ukazał się magik. Leżał na wznak, z szeroko rozrzuconymi ramionami. Gębę miał osmoloną sadzą.

Jakaś kobieta wrzasnęła przeraźliwie.

To wystarczyło.

Biesiadnicy poderwali się od stołów i wielką, przerażoną ciżbą runęli ku wyłomowi w murze miejskim, aby jak najprędzej znaleźć się na znajomych ulicach i placach, w swoich bezpiecznych domach, jak najdalej od tego straszliwego miejsca. Tylko najemnicy Złociszki, którzy mieli pilnować porządku na błoniu i strzec alchemika, nie ulegli ogólnemu popłochowi. Szybko uformowali zgrabny czworobok i szyli z kusz w tłum, jeśli ktokolwiek się zanadto do nich zbliżył. Ale też trzeba przyznać, że uciekający nie zawracali sobie nimi głowy. Gnali na oślep przed siebie, byle dalej.

Rajcy też zostali na błoniu, choć wielu zapewne z chęcią wzięłoby nogi za pas. Niestety, ich również pilnowali kusznicy, a podczas ostatnich dziesięciu dni rajcy zdążyli dobrze poznać możliwości ich straszliwej broni. Siedzieli więc grzecznie przy stołach i nawet nie wrzeszczeli zbyt głośno. Zresztą ich głosy i tak ginęły w ogólnym rozgardiaszu.

Dopiero gdy cała tłuszcza umknęła z błonia, pozostawiając za sobą rozwalone stoły, porozbijane beczki i dobry tuzin stratowanych ziomków, najemnicy opuścili broń. W skrytości ducha rajcy odetchnęli z ulgą. Nie zanosiło się, aby miano ich podstępnie wymordować. A w każdym razie nie zaraz.

Przywódca najemników, wysoki chłop o szczerej okrągłej gębie i oczach niebieskich jak niezabudki, ostrożnie podszedł do alchemika.

– Wciąż dycha! – krzyknął.

Obszedł z wahaniem żelazną rurę, nad którą alchemik wyczyniał swoje czary, i zajrzał do środka.

Niektórzy z rajców poczęli skrycie czynić znaki odpędzające zło. Małżonka grododzierżcy omdlała.

– Podejdźcie no tutaj. – Najemnik zachęcająco kiwał dłonią na ojców miasta. – Alchemik nieprzytomny leży, a to już nie ugryzie. – Z lekceważeniem postukał w żelazną rurę.

Grododzierżca podniósł się pierwszy. Nijak mu było przyznać się przed sąsiadami do strachu. Reszta z ociąganiem poszła w jego ślady.

– Rybarz nie żyje! – Jeden ze świeżo mianowanych rajców, młody chłopak z rodu Federpuszy, którzy zbili fortunę na wiergowskiej wełnie, pociągnął grododzierżcę za rękaw. – Ani chybi, serce mu stanęło. Zestrachał się na śmierć.

Dowódca najemników skrzywił się z niechęcią.

– Patrzajcie, dobrzy panowie – powiedział, po czym niedbale, jakby od niechcenia, kopnął alchemika w bok. – Stary Rybarz pomarł, brama poszła w drzazgi, muru kawał zwalony. Zamiast święta żałoba, bo ludzi tuzin zadeptało się na śmierć. – Wymierzył nieszczęsnemu magikowi kolejnego kopniaka. – A wszystko przez durne bydlę, które o jeden raz za dużo upiło się w niewłaściwym momencie.

– Takoż i mnie się zdaje, że z tego wynalazku nie będzie nijakiego pożytku – przemówił lękliwie grododzierżca.

Pozostali rajcy potakiwali mu nieśmiało zza pleców.

– A jak się jaśnie panienka zeźli – dodał usłużnie młody Federpusz – że takie nieszczęście nastało i to w samo jej wesele…

Dowódca najemników wciąż się namyślał. Patrzył na żelazną rurę, targał płową brodę.

– Nie, na pewno nie będzie z tego żadnej korzyści – orzekł w końcu. – Chyba żeby się nam jaśnie książę Evorinth hukiem na śmierć zestrachał. Jak stary Rybarz.

Ktoś zachichotał nerwowo. Ale żart właściwie nie był śmieszny.

Magik zajęczał i poruszył się słabo.

Grododzierżca cofnął się mimowolnie. Odwaga odwagą, lecz skądże mógł wiedzieć, jakie jeszcze czary skrywa alchemik w fałdach osmalonego chałatu?

Ale młody Federpusz przysunął się bliżej do przywódcy najemników. Brwi miał zmarszczone i widać było, że myśli nad czymś bardzo intensywnie.

– Oj, niedługo panienka Złociszka nie będzie miała z alchemika pożytku – zagaił nieobowiązująco. – Rozważcie, jakich on może przyczynić szkód, gdy wojenny czas nastanie. Cięgiem pije i czyni te swoje smrodliwe eksperymenta.

– Ano prawda – zgodził się najemnik. – A jakby książę Evorinth stanął pod bramami, a alchemik – złoczyńca w murze dziurę wywalił?

Grododzierżca za nic nie umiał zrozumieć, o czym tych dwóch rozprawia.

– No, właśnie. – Młody Federpusz uśmiechnął się drapieżnie. – Może alchemik za spichrzańskim poduszczeniem to cudo wyrychtował? Co by było, gdyby tak samą jaśnie Złociszkę wystraszył? Toć Rybarz zmarł, choć przygłuchy. A niewiasty są z natury bojaźliwe i słabe. Zwłaszcza odmiennego stanu. – Zaczerwienił się lekko. – Mamy przecie weselisko, więc i na to niezadługo przyjdzie.

Alchemik dochodził do siebie. W każdym razie pojękiwał coraz głośniej.

Dowódca kuszników przymrużył oczy.

– E, wiecie co, mości panowie rajcy? Mnie coś się zdaje, że straszne czary i alchemika naszego okrutnie mogły poranić.

Ale na przekór jego słowom mistrz wiedzy tajemnej uniósł nieznacznie głowę i zaczął niemo poruszać wargami. Najemnik dobył sztyletu.

– Śmiertelne drgawki – oznajmił osłupiałym rajcom, po czym przyklęknął szybko i wbił ostrze w pierś nieszczęsnego faworyta Złociszki. – W bitwie często bywa, że ktoś ma pozór życia, choć już ze szczętem martwy.

– To jak z kurczęciem – podsunął młody Federpusz. – Często choć głowę utniesz, wciąż po podwórzu biega i skrzydełkami macha.

– No, ten sobie nie pomacha. – Najemnik odął wargi i jął czyścić ostrze o połę niebieskiego chałatu.

– I bardzo dobrze – rzekł z namaszczeniem grododzierżca. – I bardzo dobrze.

Więcej o nieszczęsnym alchemiku nie mówiono.


* * *

Wreszcie wszystko ucichło – śmiechy i pokrzykiwania, cały weselny zamęt, głupie żarty kamratów i sprośne przyśpiewki najemników, którzy na swój sposób weselili się przy ognisku, rozpalonym na majdanie za domem. Twardokęsek stał samotnie pod komnatą Złociszki. Jego żony. Drzwi były uchylone i przez szczelinę biła smuga światła. Wiedział, że dziewczyna go oczekuje. Służebne upewniły zbójcę o tym bardzo dokładnie i nie próbowały skrywać głupich uśmiechów. Ale zupełnie nie miał ochoty wejść do środka.

– Przestańcie się grzebać! – dobiegł go ze środka młodzieńczy, niecierpliwy głos.

Usłuchał. Po domostwie wciąż kręciła się służba i nie mógł bez końca sterczeć na korytarzu.

– Drzwi za sobą zaprzyjcie – zażądała dziewczyna. – Noc będzie długa i wszystkie służebne zlezą się nas podglądać.

Dopiero wtedy na nią popatrzył. Siedziała na skraju wielkiego łoża, na śnieżnobiałym prześcieradle. Włosy miała rozpuszczone. Opadały aż do ziemi pasmami koloru lipowego miodu. Przełknął ślinę. Jej nocny strój był z półprzezroczystego jedwabiu, a w komnacie rozstawiono z tuzin kandelabrów. Świece płonęły jasno i widział bardzo wyraźnie jej wysokie, pełne piersi, łagodne przewężenie talii i nogi, smukłe jak pęciny źrebaka. Sama też była jak źrebak – młode, rozbrykane zwierzątko, które patrzyło na niego z ciekawością i oczekiwaniem. Miała wąskie ramiona, tak kruche, że zdołałby gołymi dłońmi połamać jej kości. Nagle poczuł się dziwnie stary. Mogłaby być jego córką.

Wyciągnął rękę, aby zgasić najbliższą świecę.

– Nie trzeba – powiedziała Złociszka. – Chcę widzieć.

Nie był pewien, czy dobrze ją usłyszał. A może po prostu nie wiedziała, co się dzieje między mężczyzną i kobietą w noc poślubną.

– Młode, niewinne panny – zaczął, przeklinając jej matkę, która zmarła przedwcześnie, nie udzieliwszy jej stosownych nauk – zazwyczaj nie mają ochoty…

– Ale ja mam – przerwała stanowczo córka Kościeja. – I jestem wprawdzie niewinną panną, lecz na pewno nie zwyczajną. Przekonasz się zresztą.

Zbójca gapił się na nią, zupełnie jakby dziewczyna siedząca pośrodku posłania, które miało być jego małżeńskim łożem, przemieniła się znienacka w żmiję. Gorzałka wywietrzała mu z głowy. Powoli docierało do niego, że ta wątła, smarkata panienka została właśnie jego żoną.

– Czy zamierzasz tam całą noc sterczeć? – Złociszka zniecierpliwiła się. – Małżeństwo musi być prawowicie zawarte, aby kontrakt był ważny. Więc rozbieraj się wreszcie!

Przestąpił z nogi na nogę.

– Tak przy świecach?

– Jestem ciekawa, co kupiłam za moją broń i złoto. – Przymrużyła oczy. – A tobie nie pierwszyzna.

Twardokęsek poczuł się nagle jak koń, któremu na jarmarku zaglądają w zęby. Złość aż nim zatrzęsła. Zawarli układ, bo potrzebowali siebie nawzajem. Ale czuł, że jej rozbawienie jakoś mu uwłacza. Na dodatek patrząc na smukłe, dziewczęce ciało swej żony, coraz boleśniej uświadamiał sobie wszystkie siwe włosy, które zakiełkowały tej zimy w jego brodzie, stare szramy na żebrach i boki ledwie wygojone po przypaleniu, zmarszczki, fałdy i blizny. Mógł oczywiście pogasić świece, a potem rzucić ją na ziemię i wziąć przemocą, jak czyniono z niewiastami na Przełęczy Zdechłej Krowy. Jej krzyki nie ściągnęłyby nikogo. Była panią w tym domu i miała na rozkazy kilka setek najemników, ale tej nocy należała do świeżo poślubionego małżonka. Nikt by mu nie przeszkodził.

Nie sądził, aby zgadła, jak bardzo kusząca wydawała mu się ta myśl, kiedy pod jej czujnym wzrokiem mozolił się ze sprzączkami pasa i zzuwał buty.

Zachichotała, kiedy zaplątał się w nogawkę spodni.

– Może ci pomóc? – spytała słodko. – Słyszałam, że dobre żony rozdziewają mężów, zwłaszcza tych starszych. A ja chcę być dobrą żoną.

Zbójca Twardokęsek zaklął plugawo pod nosem i rozerwał zasupłane troczki koszuli.

Naprawdę lubił niewiasty. Ale coś mu mówiło, że z własną żoną nie będzie to żadna przyjemność.

Zapowiadało się bardzo długie lato.

Загрузка...