ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Z okien wieży alchemiczek Selveiin spoglądała na nieruchomą sylwetkę kobiety przy studni. Szczelnie okutana płaszczem, w kapturze głęboko nasuniętym na twarz, stawała się w ostrych promieniach słońca niemal czarna. Księżniczka nie widziała twarzy, ale wydęty ciężarny brzuch błagalniczki rysował się pod opończą. Dłonie miała ciasno splecione na podołku i tak delikatne, że z pewnością nie pracowała przy sianokosach ni żniwach. W jakiś niezrozumiały sposób właśnie te nieruchome cierpliwe dłonie o delikatnych palcach najbardziej przerażały Selveiin.

Mozolne czuwanie u studni trwało już cztery dni, jeśli nie dłużej. Księżniczka była boleśnie świadoma obecności nieznajomej nawet wówczas, kiedy odwracała wzrok od jej ciemnej postaci na wewnętrznym dziedzińcu cytadeli. Nawet głęboko za murami cytadeli Selveiin zdawało się, że słyszy głuchy dźwięk miedziaków wpadających do mosiężnej miseczki i krzyk dzikiego ptactwa. Mewy każdego dnia podchodziły coraz bliżej, by pochwycić kęs zeschniętej bułki czy kołacza, podarowanego brzemiennej przez litościwą podkuchenną.

Sama błagalniczka nic nie jadła. Po prostu czekała u studni.

Selveiin dobrze znała obyczaj, który nakazywał stać u wrót swego wroga bez napoju i jadła, póki ten nie wysłucha prośby. Wprawdzie nie potrafiła zgadnąć żadnego powodu, dlaczego ktoś pragnąłby błagać o litość przeklętą żalnicką księżniczkę, którą obwołano wiedźmą we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza. Lecz o świcie jej oczy nieodmiennie znajdowały u studni ciężarną niewiastę, zastygłą w oczekiwaniu niczym owad w bursztynie.

Księżyc zniknął i odmienił się na nowo, odkąd Wężymord pożeglował ku ciemnej ziemi Pomortu na wezwanie Zird Zekruna. Nie zostawił swej małżonce nic prócz obietnicy, że powróci, nim bzy skończą kwitnąć. Kiedy odpływał, uścieski port był pełen smoczych okrętów o żaglach w pupurowo – szafranne pasy, jakże podobnych tym, które budowali Zwajcy. Księżniczka pamiętała bardzo wyraźnie, jak wiatr łopotał płaszczem jej męża, stojącego na burcie okrętu o dziobie rzeźbionym na kształt morskiego orła. Ale nie odwrócił się i nie spojrzał ku niej, kiedy wypłynął poza palisadę z potężnych drewnianych bali, która miała chronić uścieski brzeg przed rozszalałymi falami Cieśnin Wieprzy.

Nie powiedział żonie, co wzywało go w dziedzinę Zird Zekruna. Po prostu pewnego ranka wetknął jej w zgrabiałe z przestrachu palce klucze do cytadeli i oznajmił, że odpływa. Selveiin wiedziała, że nie powinna się dziwić. Ostatecznie zawsze z wiosną odpływał na Pomort, by dopełniać rytuałów przemiany. Jednak tego roku wszystko było inne – z powodu rebeliantów przyczajonych na Lipnickim Półwyspie, szalonego proroka i wszystkich przepowiedni, które coraz ciaśniej zaciągały się nad murami uścieskiej cytadeli.

Gdybym zdołała odgadnąć choć część zagadek ukrytych w proroctwie Nur Nemruta i słowach rudowłosej kniahinki, pomyślała, wpatrując się w fale Cieśnin Wieprzy. Ale nie potrafię.

Wiedziała, że Wężymord dawno odnalazł sens przepowiedni. Jednak milczał. Jak w baśniach, pomyślała, mimo woli uśmiechając się do siebie. Nikt nie może pomóc człowiekowi, gdy ten gra w zagadki z bogiem, bo z pierwszym słowem podpowiedzi obaj, ten, który podpowiada, i ten, który słucha podpowiedzi, zmieniają się w kamień. Tyle że ja zmienię się w kamień, cokolwiek nastąpi, i nie mam żadnych sojuszników. Nie znam języka bogów i nie odnalazłam żadnego sposobu, by ich oszukać.

Znów wychyliła się z okna i spojrzała na dziedziniec. Brzemienna niewiasta wciąż tkwiła przy cembrowinie studni. Wychudzony ryży kundelek podszedł ostrożnie i polizał jej palce.

Och, ostatecznie jakie ma znaczenie, że raz wystawię się na niebezpieczeństwo, pomyślała niecierpliwie Selveiin, wygarniając ze szkatułki garść srebra. Narzuciła na ramiona płaszcz. Niebo było jasne i nad kamiennym dziedzińcem wisiał nieznośny upał, lecz kniahini nie mogła ukazywać się obcym w lnianej spodniej sukni. Strażnik, który jej dzisiaj towarzyszył, uczynił gest, jakby chciał ją powstrzymać. Ostatecznie jednak nic nie powiedział. Odsunął się jedynie nieznacznie, by nie padł nań cień księżniczki. Był jednym z Pomorców zostawionych przez Wężymorda dla jej obrony, bo żalniccy strażnicy nazbyt dobrze pamiętali szarańczę Hurk Hrovke i nie kwapili się do podobnej służby. Jednak i frejbiterzy bali się, a ich wiara w opiekę Zird Zekruna gwałtownie słabła, kiedy przekraczali progi komnat Selveiin.

Na kamiennym dziedzińcu gorąco uderzyło ją w twarz.

– Z woli bogów uczyniono mnie żalnicką kniahinią – pokonując suchość gardła poczęła recytować rytualną formułę powitania – bym skłaniała serce mego pana ku prośbom poddanych. Ofiaruję ci ogień, sól i wybaczenie, jeśli w imię bogów pragniesz któregoś z nich.

– Pani. – Żebraczka uniosła opuchnięte powieki.

Selveiin aż wstrzymała powietrze ze zdumienia, kiedy z zupełnie obcej twarzy spojrzały na nią przejrzyste szare oczy Koźlarza.

– Pani, przewędrowałam długą drogę, by prosić o wstawiennictwo. – Niewiasta oblizała popękane spieczone wargi. – Mój czas nadchodzi. Przybyłam prosić, żebyś świadczyła przed bogami o moim dziecku i nadała mu imię.

Za plecami księżniczki Pomorzec zaśmiał się cicho. To była chytra prośba, błaganie kobiety pozbawionej opieki krewnych i dachu, by powić dziecko. Od wieków było zwyczajem, że gildia uścieskich ladacznic zwracała się do kniahini z podobnym życzeniem. Nazywają je dziećmi kniahini, przypomniała sobie Selveiin, i przyjmują imię kniazia lub jego małżonki. Na znak łaski, która je spotkała, dostają jedenaście złotych monet, po jednej na pamiątkę każdego z bogów Krain Wewnętrznego Morza. Dość, by skuszony groszem chłopek zabrał je i wychował we własnej zagrodzie, wraz z gromadką kóz, prosiąt i wiejskiego drobiu.

Tak, prośba była zrozumiała, o ile ktoś nie wzdrygał się nazwać dziecka imieniem przekleństwa, dodała w myślach. Jednak to nie będzie moje imię. Nikt ze śmiertelnych nie zdoła zapamiętać mojego prawdziwego imienia.

– Proszę – powiedziała miękko błagalniczka.

Jej palce zacisnęły się na podołku gestem, który przypomniał księżniczce Servenedyjkę, umierającą w zaułku w Spichrzy, i jej dziecko urodzone z grudką krwi w dłoni.

– Pani. – Pomorzec przestał się nagle bać i przypatrywał się księżniczce nieledwie z rozbawieniem. – Nie moja rzecz, ale jeśli nie chcecie odbierać tego bękarta przy studni, każcie ją zanieść na pokoje.

– Niech zaniosą ją do niskiej świetlicy – zdecydowała Selveiin. – I sprowadźcie jakąś babę świadomą wedle porodów.

– Nie! – krzyknęła błagalniczka. – Nie pod jego dachem. Nie oddam mojego dziecka Zird Zekrunowi.

Pomorzec wzruszył obojętnie ramionami. Na północy powszechnie wierzono, że jeśli niewiasta urodzi w murach poświęconych obcemu bogu, dziecko na zawsze pozostanie w jego mocy.

Selveiin przygryzła wargę. Tak wiele gadano o krwawych biesiadach w uścieskiej cytadeli, gdzie wilkołakowie i wiedźmy wieczerzali pospołu ze śmiertelnikami i pili krew niemowląt z kielichów poświęconych Annyonne, że rozumiała strach położnicy.

– Przygotujcie izbę przy wschodniej strażnicy. Jedną z tych, których okna wychodzą na morze – dodała. – I wóz, bo żadna z nas nie zajdzie tam piechotą.

Wojownik skrzywił się nieznacznie, gdyż rzadko kto w Uścieży lubił ową budowlę z szarego kamienia. W czasach pradziadów Selveiin służyła za morską latarnię. Potem jednak morze cofnęło się mocno w głąb Cieśnin Wieprzy, odsłaniając cokół wieży i potrzaskane skałki u jej podnóża. Zresztą po kolejnych pożarach został jedynie wysoki, toporny postument. Wężymord kazał nadbudować na nim dwa piętra. Architekt, sprowadzony z samego Pomortu, uczynił to z właściwym swej nacji brakiem wdzięku, zamieniwszy latarnię w coś w rodzaju pomniejszego bastionu o grubych murach i okienkach tak wąskich, że niemal nie przepuszczały światła.

Selveiin pamiętała jej pierwszego komendanta. Siwobrody frejbiter miał nogę pogruchotaną w dawniejszych potyczkach, a jego okuta laska posępnie stukała po kamiennych posadzkach cytadeli. Powierzono mu tuzin żołnierzy, takoż zbyt poranionych, by mogli tego roku wyruszyć na morze, i przykazano wypatrywać na Cieśninach wrogich okrętów. Lecz jeżeli Wężymord zapragnął zmienić strażnicę w szpital czy przytulisko dla weteranów, jego zamysły obróciły się wniwecz jeszcze tego samego roku. Pewnego ranka znaleziono frejbitera powieszonego na żelaznym haku. Jego ludzie rozbiegli się pospiesznie, tak że nikt nie doszedł, czy sam postanowił skończyć z nędznym bytowaniem, czy też dopomógł mu jaki zły człowiek.

Odtąd jednak Pomorcy lękali się strażnicy. Gadano, że nawiedza ją duch komendanta, a piraci nazywali wieżę trupiarnią. Z czasem coraz bardziej popadała w ruinę. Ostatnio zaglądali tam jedynie świniopasi, którzy szukali schronienia na kilka nocy podczas wielkich świńskich targów.

Strażnica była wszak wystarczająco oddalona od cytadeli i przybytku Zird Zekruna, by uspokoić sinoborską niewiastę. Zresztą żadne inne miejsce nie przychodziło księżniczce do głowy.

Położnica nie wyglądała mimo wszystko na zanadto wylęknioną. Kiedy służba poczęła się krzątać wokół nich w zadziwionym milczeniu, przymknęła tylko oczy. Kosmyk rdzawobrązowych włosów wysunął się jej spod kaptura i łagodnie spłynął wzdłuż krzywizny szyi. Miała opalone, śniade policzki, delikatną twarz w kształcie serca. Gdy tak spoczywała lekko oparta o cembrowinę, z rękoma splecionymi na piersi i na wpół uśpiona w letnim upale, Selveiin poczuła przelotne ukłucie zawiści. Tak musiała wyglądać Thornveiin, kiedy nosiła w łonie syna kopiennickiego księcia.

Na podwórcu u stóp strażnicy dwie służebne wylewały właśnie brudną wodę z cebrzyka. Na widok księżniczki ukłoniły się prędko i jeszcze chyżej odwróciły wzrok.

We wnętrzu strażnicy było niemal czysto. Drewniane posadzki wyszorowano pospiesznie i zarzucono tatarakiem, zmiótłszy resztki śmieci pod kobierce zwiezione z cytadeli. Selveiin z westchnieniem rozpoznała kilka sprzętów z własnych pokojów, dwa karła, podnóżek, krzesło inkrustowane macicą perłową i srebrną miednicę. Jakby dziecko ladacznicy nie mogło być wykąpane w zwyczajnej drewnianej misie, pomyślała ze zmęczeniem. Jednak była przekonana, że służebni nie wierzyli w życzenie błagalniczki. Dla nich szykowała się kolejna krwawa ofiara dla przeklętej kniahini, która wybrała odludne miejsce, by, jak to już wiedźmy mają we zwyczaju, wytoczyć krew z niewinnego dziecięcia.

– Odeślij je. – Sinoborska niewiasta, która dotychczas bezwolnie poddawała się zabiegom służby, przysiadła na skraju łoża zaścielonego lnianymi prześcieradłami i wskazała na trzy stare czerwienieckie niewolnice skulone pod ścianą. – Nie będą więcej potrzebne.

– Owszem, będą – odparła oschle Selveiin. – Nie kształcono mnie na położną, a i w rodzeniu dziatek nie bardzom doświadczona.

– Ale będziesz, prawda? – Błagalniczka spojrzała ku niej spod opuszczonych rzęs. – Urodzisz dziecko o oczach koloru Wewnętrznego Morza, w którego żyłach popłynie krew sorelek. Przepowiedziano też inne rzeczy, księżniczko, tamtej nocy, kiedy upadła wyniosła wieża Nur Nemruta od Zwierciadeł. Czy teraz odeślesz niewolnice? Czy wystarczy?

Selveiin odprawiła służki skinieniem, nie odwracając nawet głowy, i bez słowa nalała świeżo zaparzonego krwawiennika w porcelanowe czarki. Jałmużniczka odmówiła przeczącym skrzywieniem ust. Kolejny z północnych zwyczajów, pomyślała Selveiin. Nie będziesz jadł ni pił w domu swego wroga, byś nie stał się jego dłużnikiem.

– Nie – odpowiedziała cicho Sinoborzanka. – To nie to co myślisz, księżniczko. Co ranek pomorccy kapłani odprawiają w cytadeli błogosławieństwo nad pokarmem. Jeśli nie chcę, aby Zird Zekrun dostrzegł mnie tej nocy, nie mogę dotknąć ani źdźbła poświęconego mu jadła. Poza tym – uśmiechnęła się, tłumiąc grymas bólu – moja bogini mogłaby mieć za złe. Czy zechcesz to wziąć, księżniczko? – Odwiązała przytroczoną na plecach sakwę z grubego sukna. – A także to. – Sięgnęła pod poły płaszcza i wcisnęła jej w dłoń drobny, połyskliwy przedmiot.

Selveiin odruchowo zacisnęła palce i zaraz wydała okrzyk bólu, kiedy ostrze przecięło jej skórę.

– Danina dla bogini – wyszeptała brzemienna. – Zawsze ta sama, kiedy pierwszy raz bierzesz je w dłonie.

Księżniczka z niedowierzaniem patrzyła na wąską strużkę krwi wijącą się wokół jej nadgarstka. Srebrzyste wrzeciono Kei Kaella ze stukotem potoczyło się po chropowatych deskach i zatrzymało u jej stóp. Nie śmiała go podnieść. Nazbyt dobrze zapadły jej w pamięć uczta Hurk Hrovke i Jabłko Niezgody, ukryte teraz głęboko w kufrze przykutym żelaznymi pierścieniami do ścian w podziemiach wieży uścieskich alchemiczek.

– Nie widziałam okrętu – odezwała się. – Nie widziałam sinoborskich okrętów w porcie Uścieży i nie wiem, jakim sposobem wykradłaś wrzeciono ze świątyni Kei Kaella…

– Wykradłaś? – Sinoborzanka zaśmiała się cicho. – Znaku bogini nie można wykraść, księżniczko. Jest śmiercią dla każdego, kto po nie sięgnie bez pozwolenia najwyższej kapłanki Kei Kaella. Ale ty masz moją zgodę, księżniczko, jakąkolwiek karę naznaczy mi bogini.

Księżniczka przycisnęła do ust zakrwawioną dłoń. Na chwilę zabrakło jej słów.

– Dość o tym – ucięła położnica. – Są takie łodzie, których nie dostrzeże ludzkie oko, mnie zaś prowadził Mel Mianet od Fali. Nie mogłaś mnie widzieć. Teraz otwórz sakwę, księżniczko, bo musimy jeszcze mówić, a mój czas jest bliski.

Selveiin drżącymi palcami rozsupłała potrójny węzeł, nagle bardzo dobrze rozumiejąc, co znajdzie w środku. Nie omyliła się. Na dnie troskliwie owinięte szarą przędzą spoczywały znaki bogów: Fletnia Wichrów, żebracza miska Cion Cerena i wojenny róg Mel Mianeta. A także resztki kryształowego naszyjnika, który Selveiin widziała na szyi Krawęska, nim spadł nań jeden z zakrzywionych mieczów Szarki.

– Jakim sposobem? – spytała bardzo cicho. – Jak tego dokonałyście?

– Naprawdę chcesz wiedzieć? – Kapłanka zacisnęła palce na poręczach łóżka. – Chcesz wiedzieć o każdej złamanej przysiędze, o każdym mordzie i przeniewierstwie, które stoją za tymi znakami? Jak córce skalmierskiego doży obiecano śmierć Iskry w zamian za Fletnię Wichrów? O wszystkich wołwach, które wolały rozbić głowę o kamienie, niż służyć zamysłom Lelki? – Jej głos załamał się nieoczekiwanie, po policzkach płynęły łzy.

Strząsnęła je czubkami palców. Z gniewem.

– A może wolisz posłuchać, jak ranny kniaź stał pod bramami świątyni, błagając schronienia, a ona mu nie otworzyła, nie otworzyła własnemu ojcu, gdyż musiała posadzić na tronie jego syna? Jak umierała powoli, dzień po dniu toczona przez śmiertelną chorobę, gnijąc za życia? – Z wysiłkiem uniosła się na łokciu, by widzieć dokładnie twarz księżniczki. – Lub o tym, jak popchnęła kniaziowego syna ku jednej z własnych kapłanek jedynie po to, by spłodził z nią dziecko, pierworodnego syna władcy Sinoborza, który może wezwać boga Wewnętrznego Morza kosztem własnego życia? Czy chcesz usłyszeć o tym, jak sprzedałam własne dziecko za róg Mel Mianeta? O tym też chcesz usłyszeć? – dokończyła chropowatym szeptem.

– Po co mi to przyniosłaś? – Selveiin przełknęła ślinę.

– Bo moce rzeźbią własne koryta w powierzchni krain. – Skurcz znów targnął ciałem kapłanki i jej zaciśnięte palce zbielały z wysiłku. – A to jest najdziksza magia. Niespętana moc bogów przemieniona w metal. I ktoś, ktoś lub coś, popycha je ku tobie, księżniczko. Nie jest przypadkiem, że fale Wewnętrznego Morza przyniosły ci obręcz Fei Flisyon i nie bez powodu Hurk Hrovke objawiła się pośrodku biesiady z Jabłkiem Niezgody. Rychło bzy przekwitną i nie będziesz mogła dłużej zwlekać.

„Powrócę, nim bzy skończą kwitnąć”, z przerażeniem przypomniała sobie pożegnalną obietnicę Wężymorda.

– Skąd wiesz? – wybuchnęła. – Skąd możesz wiedzieć podobne rzeczy?

– Księżniczko. – Sinoborzanka przymknęła na moment powieki. – Ja nie jestem wioskową wołwą, która wypatruje przyszłości w trzewiach czarnego kozła i poda ci w glinianej czaszy napar z lubystki na złamane serce. Jestem najwyższą kapłanką Kei Kaella i słuchałam skowytów wiedźm w najgłębszych komnatach treglańskiej świątyni. Wiem, że Zird Zekrun szuka ścieżek prowadzących poza tamto ciemne jałowe pole, na którym Annyonne pozostawiła martwe ciała Stworzycieli. A pragnienia bogów sięgają daleko, więc zagłada żmijów i śmierć żalnickiej bogini nie nasyciły go ni odrobinę. Teraz dopełni obietnicy złożonej przed wiekiem Wężymordowi. I będzie czekał, aż staniecie się dla siebie nawzajem śmiertelną pułapką.

– Jesteś szalona, kapłanko – Selveiin zaśmiała się krótkim gorzkim śmiechem – sądząc, że którekolwiek z nas miało w tym wybór.

– Szalona? – Zwinęła się z bólu i dobra chwila minęła, nim na nowo zdołała przemówić. – Wiem, kim była Thornveiin, księżniczko. Ale moja miłość także okazała się jak gorzkie ziele i nie mam dla ciebie ani słowa pociechy.

Zaciśnięte wokół kruchej czarki palce Selveiin zadrżały. Kilka kropel wywaru z krwawiennika spadło poza krawędź naczynia, potoczyło się po jej sukni.

– Thornveiin była obłąkana z woli Fei Flisyon – ciągnęła kapłanka. – Lecz wewnątrz część jej umysłu pozostała na tyle rozumna, by pojmować, że powoli ogarnia ją szaleństwo. To trwało długie lata, księżniczko, bo przekleństwa rzucane przez bogów na tych, którzy sprzeciwiają się ich woli, nie są lekkie. I nie sądzę, by którejś z nas ofiarowano więcej miłosierdzia.

Selveiin odwróciła się od niej bez słowa. Tuż przy oknie, wąskim i przesłoniętym jedynie ciężką oponą, która falowała na wietrze, przeciągle krzyknął morski ptak. Morze coraz mocniej uderzało o skały i szum fal zdawał się ze wszystkich stron omiatać komnatę.

Tak właśnie będzie na końcu, pomyślała. Będę tkwiła na brzegu Wewnętrznego Morza, nieruchoma, zamknięta w kamieniu, słysząc jedynie śpiew morza i krzyki mew. Będę opłakiwać zmarłych, lecz mój lament stłumi szary granit, który co świt pokrywa się świeżą rosą. Nikt go nie usłyszy.

Wzdrygnęła się.

– Nie uczyniłam nic przeciwko bogom, kapłanko. Nawet przeciwko Zird Zekrunowi, jeśli o to pytasz.

– To prawda. Ale przez jedną krótką chwilę szłaś przez Krainy Wewnętrznego Morza z Sharkah, Sierpem Bogini, i fala przepowiedni zagarnęła cię jak swoją. Bóg, który przewiódł mnie suchą stopą przez całą otchłań oceanu, kazał, bym spytała cię o wizerunek Annyonne. A także dokąd wiodą ścieżki pośród gwiazd.

Selveiin zamrugała, jakby ostry okruch utkwił jej pod powieką. Pamiętała szkic nakreślony ostrą kreską na karcie jednej z ksiąg Thornveiin. W zimowe niebo wpisano postać zabójczyni bogów z sierpem i pękami gwiazd na głowie, na czubkach palców i smudze włosów.

Jak Szarka w wieży Nur Nemruta, pomyślała przelotnie księżniczka, z zakrzywionym mieczem nad głową i odłamkami zwierciadeł, które rozpryskiwały się światłem za jej plecami.

A później kolejno zaczęły się jej przypominać alchemiczne symbole wpisane szybkimi, nerwowymi ruchami w obrysy konstelacji. Jedenaście znaków dla jedenastu bogów zaklętych w metalu. Symbole rozpalały się w jej pamięci jak ogniste smugi. Jedenaście kolejnych transmutacji i biała kobieta na niebie, której imię brzmi Annyonne. Thornveiin wyrysowała je w języku spichrzańskich alchemiczek, aby ktoś zdołał je odczytać na długo po tym, jak przekleństwo bogów pochłonie ją bezpowrotnie.

Jak mogłam być równie ślepa? – zdziwiła się tępo. Jeżeli zwrócisz przeciwko bogu jego własną moc, przypomniała sobie słowa Wężymorda, musi ugiąć się lub umrzeć. Nie ma innego sposobu.

– Jedenaście znaków – powtórzyła szeptem. – Jedenaście, ni mniej, ni więcej.

I ich imiona zapisane ręką Thornveiin w kształtach konstelacji, dodała w myślach. Harfa Org Ondrelssena od Lodów o strunach jasnych od gwiazd. Miecz Bad Bidmone, który nosi na plecach mój brat, z Gwiazdą Zaranną osadzoną w jelcu rękojeści. Kamień Zird Zekruna, czy też nieledwie jego zarys, ciemny pośrodku jesiennego nieba. I na koniec słońce, jedenasty ze znaków, sfera, w którą wpisano całą postać. Słońce. Niebieski ogień, który nie ma żadnego innego imienia w tajemnym języku uścieskich alchemiczek, chociaż w nim właśnie ukryto sekret mocy Kii Krindara.

– Czyżbyś wreszcie zaczynała rozumieć, księżniczko? – Twarz kapłanki była blada jak chusta, a po policzkach znów płynęły łzy.

Księżniczka ocknęła się.

– Czy już nie czas…?

– Ono i tak się urodzi. – Głos Sinoborzanki drżał od tłumionego cierpienia. – Bogowie potrafią zadbać o swoje długi, a to dziecko ofiarowano Mel Mianetowi od Fali za jeden ze znaków, których będziesz potrzebowała. Zatrzymał je tylko w mym łonie, dopóki nie dokończę dzieła.

– Nawet gdybym postanowiła zabawić się w boga – księżniczka potrząsnęła głową – potrzebowałabym znacznie więcej. Ale jak miałabym odnaleźć pośrodku wiecznych śniegów kohortę Org Ondrelssena i odebrać harfę jednemu z widmowych królów, kapłanko?

Lecz nagle znała odpowiedź. Znała ją, choć pytanie nie zdążyło wybrzmieć pod niskimi łukami sklepienia. Moce zbiegają się do siebie niczym kuleczki żywego srebra na kamiennej podłodze, pomyślała, odszukują się i łączą w jedno. Zawsze tak było i tak pozostanie.

– Dostaniesz ją – powiedziała stłumionym głosem kapłanka. Jej tęczówki były szare jak Wewnętrzne Morze w czas jesiennych sztormów. – Nie pytaj, jaka jest cena. Ale dostaniesz je. Miecz i harfę. Reszta zależy od ciebie.

Selveiin nie odrywała spojrzenia od wąskiego prześwitu nieba w szparze opony.

– Nie zrobię tego – odezwała się cicho. – Odgadłam, czym jest harfa Szarki. Ale nie mogę odebrać im znaków. Ani jej, ani Koźlarzowi. Nie teraz. Równie dobrze mogłabym poderżnąć im gardła. Albo gorzej jeszcze. Oddać ich Zird Zekrunowi.

– Oni już nie żyją – rzekła płaskim głosem kapłanka. – Jej śmierć przyobiecano córce doży, gdyż taką cenę naznaczyła za Fletnię Wichrów, a on… Królowie umierają, księżniczko. Sinoborze jest pełne kurhanów, w których złożono kości dawnych bohaterów, lecz nikt już nie pamięta ich imion. A twój brat kroczy niebezpieczną ścieżką i Sorgo nie zdoła go chronić bez końca. Może nawet już teraz…

– O czym ty mówisz? – odwróciła się, czując krew napływającą gwałtownie na policzki.

– Wark zabrał ze sobą wiedźmi war, który wnet wybuchnie płomieniem pośrodku Wewnętrznego Morza. Nikt nie zdoła już tego powstrzymać.

Coś w jej głosie sprawiło, że w komnacie pomroczniało nagle. Selveiin odsunęła kotarę. Zmierzchało. Rybacy wyciągali na brzeg łodzie ciężkie od połowu, a ich kobiety, w spódnicach z niebarwionego samodziału, po dwie, po trzy schodziły od chat po nadmorskich skałkach z wielkimi pustymi koszami na głowach. Troje bosonogich dzieci w przykusych koszulinach ukradło kilka chudych śledzi i umykało przed wygrażającym im pięścią rybakiem; łuski ryb w ich rękach połyskiwały srebrzyście, a słońce wisiało już bardzo nisko nad krawędzią morza i czerwone odblaski rozpryskiwały się szczodrze na falach.

Jedna z kobiet zaczęła nucić z cicha, głosy innych wnet dołączyły do pieśni. Śpiewały o letnim deszczu, który jest jak łzy, i o chłopcu, który przewędrował poprzez siedem bram piekła w poszukiwaniu ukochanej. W każdej z bram zapłacił za przejście odrobiną samego siebie, jednak dziewczyna i tak go nie rozpoznała, ponieważ martwi nie pamiętają żywych.

Selveiin zamrugała. Coś kłuło ją pod powiekami. Ziarenko piasku. Powoli odwróciła się ku kapłance.

– Opowiedz mi – poprosiła łagodnie.

– Będzie uczta. I będzie kielich wysadzany rubinami wielkimi jak gołębie jaja. A także trucizna na dnie kielicha. Podstępny jad, który z wolna wysysa siły i pokona ich oboje. Szarkę i Koźlarza.

– Trucizna? – powtórzyła martwo Selveiin. – Jaka trucizna zdoła pokonać moc Sorgo?

– Pamiętasz legendy o źródle Ilv, o jasnej wodzie, która odwraca przekleństwo i niweczy nieśmiertelne moce? – Kapłanka oblizała spieczone wargi. – Zeszłej jesieni Lelka posłała sługi ścieżką wywieszczoną w majaczeniach wołw. Na Wyspach Hackich zaczerpnęli wody, ale źródło zostało skalane śmiercią żmijów i mocą Zird Zekruna. Potem podarowałyśmy ją Warkowi. Nie chcesz wiedzieć, jak.

Selveiin przymknęła oczy. Przypomniała się jej twarz Koźlarza w owej krótkiej chwili w ogrodach księcia Evorintha, kiedy stali naprzeciw siebie w milczeniu, nie śmiejąc postąpić ni kroku naprzód. Nie jesteśmy dziećmi, które chowają się pod parasolami łopianowych liści, powiedziała wówczas. I nic nie można poradzić.

– Więc wydajecie ich Zird Zekrunowi – powiedziała wreszcie. – Na długą bolesną śmierć albo coś zgoła gorszego. Oboje.

– Taka była istota umowy zawartej z córką skalmierskiego doży, księżniczko.

Nie sądzę, pomyślała z nagłą złością. Krew Iskry nie podda się, jakiekolwiek pakty ułożono w podziemnych komnatach treglańskiego przybytku.

Znów wyjrzała przez okno. U podnóża falochronu kobiety patroszyły ryby na wieczerzę. Siedziały w kucki na płaskich kamieniach, a woda u ich stóp była czerwona od krwi. Stado morskich ptaków, białych mew, rybitw i wydrzyków walczyło o wnętrzności, przywodząc księżniczce na myśl Ptaszniczkę i chmarę gołębi wirującą wokół jej palców.

Chrapliwe, urywane krzyki ptactwa wibrowały w uszach niczym lament płaczek.

Zasunęła kotarę i przywołała położne, trzy staruszki o twarzach pomarszczonych jak korzenie. Na czołach miały piętna łapaczy niewolników, wypalone żelazem. Księżniczka wiedziała, że pochodzą z Czerwienieckich Grodów, a wiele lat temu sprzedano je na służbę żalnickiemu kniaziowi. Nie pamiętała, czy widziała je wcześniej. Cytadela była obszerna i nie brakowało w niej służby.

Na widok kapłanki niewolnice zaczęły mamrotać niechętnie. Selveiin odsunęła się i nalała sobie wystygłego naparu z krwawiennika. Ból w kolanie znów się odezwał, a napój nie przynosił ulgi. Pod belkowaniem pojedyncza ćma zataczała zwichrowane kręgi wokół kaganka. Zmienne cienie padały na rozwieszone na ścianach opony. Na jednej sfora ogarów ścigała białego jednorożca poprzez krzewy haftowane zieloną i srebrną nicią.

Czerwienieckie niewolnice przykucnęły kręgiem przy palenisku. Pierwsza nabrała w gołe dłonie popiołów i zasypała żar pozostawiony przez służebne księżniczki. Następnie starannie zgarnęła do środka dymiące resztki, aż ukazały się nagie, okopcone kamienie. Wówczas druga wyjęła spod koszuli ciasno związane zawiniątko z lnianej szmatki i dobyła z niego odłamek piorunowego kamienia, który rodzi się w skałach, gdzie stąpają żmijowie. Obróciła go trzykrotnie w dłoniach i poczęła miarowo uderzać w poszczerbiony kawałek metalu. Żadna nie patrzyła ku księżniczce nawet wówczas, kiedy krzesały świeży, czysty ogień.

Pierwsza iskra padła na wierzbową hubkę. Niewolnice siedziały w kucki, kolejno karmiąc ogienek drobnymi gałązkami – czarnego bzu, gorzkiego głogu, lipy i srebrzystej olchy, której liście zwinęły się i czarnymi płatkami pofrunęły aż pod powałę. Księżniczce zdawało się, że płomienie zmieniają kolor przy każdym kawałku drewna. Wiedziała, że to święty ogień, rozpalony dla odpędzenia złej mocy od posłania rodzącej i podsycany zaklęciami starszymi niż mury uścieskiej cytadeli. Jednak dziecko kapłanki przyobiecano samemu panu Wewnętrznego Morza i wiedziała, że jeśli bóg zechce je odebrać, nie zlęknie się babskich czarów.

Na razie jednak wokół strażnicy panowała cisza, mącona jedynie szumem morza. Nawet rybaczki uporały się z połowem i odeszły.

Selveiin siedziała oparta o chłodną ścianę, rozcierając obolałe kolano. Ciepło płomieni przyniosłoby ulgę, lecz nie śmiała podchodzić do paleniska, póki niewolnice nie dokończą błogosławieństw. Kapłanka również milczała. Leżała na wysokim posłaniu, nieruchoma i bledsza od wykrochmalonego płótna. Dopiero gdy położne zaczęły wzywać kolejno jedenastu bogów, aby obdarzyli dziecko swymi darami, położnica uśmiechnęła się krótkim cierpkim uśmiechem.

Czasem dary bogów odnajdują nas bez żadnych zaklęć, pomyślała z goryczą Selveiin. Trąciła czubkiem stopy sakwę. Kryształowy naszyjnik zabrzęczał cicho i nawet przez safianową skórę trzewika czuła bijący odeń chłód. Wody Cieśnin Wieprzy są jeszcze zimniejsze, przeszło jej przez myśl. Gdybym w nie skoczyła, nie odnaleźliby mnie z pomocą Mel Mianeta.

Staruszka w połatanej żółtej chuście na ramionach nakreśliła poślinionym palcem kilka znaków na sosnowej desce. Inna oplatała tymczasem próg wiotkim pędem ciemnego powoju, aby zła moc zgubiła się w splotach ziela i nigdy nie znalazła drogi do położnicy ani jej dziecka. Trzecia, stukając niewolniczymi chodakami, podeszła do okna. Rozesłała na parapecie kolczaste gałązki wiciokrzewu i spięła kotarę kościanym grzebieniem z dwoma wyłamanymi zębami. Selveiin uśmiechnęła się mimowolnie. W baśniach taki grzebyk zmienia się w dziką puszczę, pełną buków o srebrnych pniach i jodeł, które sięgają samego nieba, i zatrzymuje wszelkie złe moce. Tyle że to nie była baśń, a życie tego dziecka oddano jednej z najpotężniejszych mocy Krain Wewnętrznego Morza.

Niewolnice również czują, pomyślała księżniczka, że tej nocy będą odbierać kogoś zgoła innego niż dziecko portowej ladacznicy, i dlatego próbują je ochronić.

Niewolnica popatrzyła na nią wyblakłymi, zapadniętymi oczami i bez słowa sypnęła w ogień garść okruchów bursztynu. Na sinoborskim brzegu mówiono, że jantar to łuski pradawnych żmijów, które spadły z nieba prosto w głębie Wewnętrznego Morza. Wierzono także, że odpędzają wszelki urok i odwracają złe oko.

Kapłanka jęknęła. Niewolnica otarła jej czoło zmoczonym w chłodnej wodzie gałgankiem i przysunęła do warg czarkę ze wzmacniającym napitkiem. Położnica jednak uchylała głowę, aż w końcu czerwona struga napoju rozlała się po poduszkach.

– Wypij – poprosiła cicho księżniczka. – Czy myślisz, że Zird Zekrun naprawdę nie zdoła cię wytropić, skoro potrafił sięgnąć spojrzeniem poza śmierć Stworzycieli? Kilka kropel naparu nic nie zmieni.

– Być może. – Kapłanka zwróciła się ku niej lekko. – Ale dobiłam targu z Morskim Koniem i zamierzam go dotrzymać. A skoro oddałam wrzeciono, Kea Kaella nie będzie mnie dłużej chronić.

– Nawet za cenę swojej śmierci?

– Jeśli nie będzie innego sposobu.

Księżniczka potrząsnęła głową. Nie wiedziała, jak przemóc jej upór. Nie miała cierpliwości do głupców.

– Jak masz na imię? – zapytała nagle.

– Jakie to ma znaczenie? – Kapłanka skrzywiła się.

Selveiin milczała.

– Firlejka – odpowiedziała po chwili służka Kei Kaella, ale zaraz jej twarz ściągnęła się z bólu.

Niewolnica w żółtej chustce syknęła i gestem nakazała ciszę.

Położne ostrożnie rozdziały kapłankę z sukni z grubego kołtryszu, północnym zwyczajem zebranej na ramionach dwiema fibulami w kształcie żmijów, i zzuły trzewiki z opuchniętych stóp. Z rozplecionymi włosami, w samej koszuli z niebielonego sukna Firlejka wydawała się krucha jak figurka wyrzeźbiona z lodu. W słabym świetle księżniczka widziała delikatną niebieską nitkę pulsującą pod skórą na jej skroni. Ponownie zadziwiła ją myśl, że Mel Mianet naprawdę miałby jeszcze tej nocy przybyć po dziecko pod postacią olbrzymiego białego ogiera z grzywą sztywną od zaschniętej morskiej wody i kopytami, które bez wysiłku strącają w toń nadmorskie skały. Nie była jednak pewna, czy bóg zdoła je zatrzymać, kiedy Kea Kaella dowie się o zdradzie kapłanki.

Wicher zerwał szmatkę i zaklekotał uwolnioną okiennicą. Kotara natychmiast nasiąkła deszczem. Staruszka w żółtej chuście żywo poderwała się i na nowo przewiązała skobel okiennicy. Gałganek był czerwony, jakby unurzano go w świeżej posoce. Selveiin uśmiechnęła się cierpko, rozpoznając kolejny babski wybieg dla odstraszenia topielicy, która zachodzi we ćmie do chat i podkłada w miejsce noworodków odmieńce ulepione z morskiego szlamu, z oczami z białych muszel i wodorostami zamiast włosów. To bajdy, pomyślała. Gawędy starych babek, które sprzedają popod murem wiązki tataraku dla odstraszenia złego i w noc Żarów obsypują dziewczyny chmielowymi szyszkami, by los darzył im bogactwem i szczęśliwością.

Jednak jej wzrok napotkał oczy czerwienieckiej niewolnicy, ciemne i wpadnięte głęboko w wyschłej na wiór twarzy. Staruszka wrzuciła w palenisko garść ziół. Płomienie zasyczały i przygasły, by zaraz wybuchnąć świeżym, żywszym ogniem. Strużka dymu uniosła się powoli i wpełzła w otwór pośrodku powały. Selveiin wydało się, że słyszy ostry nienawistny krzyk. Wzdrygnęła się, zła na siebie za cudaczne lęki. Jednak miała wrażenie, że nocnica naprawdę czai się na okapie dachu, żeby pod postacią nocnego ptaka wpełznąć do izby i porwać noworodka.

Zaczął padać deszcz. Stukotał po blaszanym dachu niczym drobne palce maleńkich dzieci, potopionych przez matki w gorzkim morzu. Selveiin prawie widziała blade widmowe twarze, jak tłoczą się za dębowym progiem i zaglądają w smużki światła pomiędzy deskami zatrzaśniętych okiennic.

Co się ze mną dzieje? – pomyślała ze zniecierpliwieniem. Skąd te majaki?

W cynowym kociołku nad paleniskiem wrzał makowy wywar do uśmierzania bólu, ale w jednostajnym szumie deszczu Selveiin coraz wyraźniej słyszała zduszone jęki kapłanki. Sinoborzanka przyzywała kogoś w gorętwie, lecz księżniczka nie rozpoznawała nic, prócz imienia Warka, powtarzanego bez końca – ze złością i błaganiem na przemian.

Niewolnica dotknęła ramienia Selveiin twardą starczą ręką.

– Musicie ją przytrzymać, pani – powiedziała chropawym, nienawykłym do rozmów głosem. – Wydobędziemy dziecko.

Selveiin przetarła powieki: musiała usnąć, lecz nie pamiętała tego. Woń palonych ziół nie tłumiła odoru świeżej krwi. Jedna z niewolnic okadzała w dymie nóż o szerokim ostrzu i żelazne cęgi, których przeznaczenie nie było całkowicie obce księżniczce.

– Przywiążcie ją – poradziła niechętnie.

– Nam trzeba raczej rozsupływać węzły – odparła cierpko tamta – nie nowych przysparzać. Jeśli wyjmiemy dziecko na czas, a bogowie okażą się łaskawi, będzie żyło. Inaczej jednak możecie przed świtem kazać kopać groby.

Księżniczka podeszła do łoża. Niewolnice rozplotły jej włosy, zdjęły pierścienie i bransolety, a nawet pas pani cytadeli, na którym zawieszono klucze do wszystkich pomieszczeń zamku – wszystko, co mogłoby zamknąć dziecku drogę. Kiedy skończyły, Selveiin została w samej spodniej sukni i boso.

Trzy staruszki pochyliły się w nogach posłania. Jak trzy święte służki Rożenicy – Wieszczycy, przeszło przez myśl księżniczce, ożywione przez boginię z lipowego korzenia, żeby wędrowały po północy i rozdzielały podarunki nad kołyskami noworodków. Nie zastanawiała się nad tym dłużej, bo kapłanka poderwała się z krzykiem z poduszek. Kątem oka księżniczka dojrzała powykrzywiane artretyzmem, okrwawione ręce jednej z niewolnic. Co było dalej, nie zapamiętała. Ktoś krzyczał, może ona sama. Coś trzepotało w płomieniach, a ogień syczał, kiedy ciśnięto weń kolejną garść ziela. Dym płożył się nisko nad wygiętym w łuk ciałem kapłanki, a niewolnica krajała go nożem jak świąteczny kołacz.

Deszcz uderzał miarowo o dach.

– Wypełniło się! – rzekł ktoś.

Nim słowa wybrzmiały na dobre, dźwierza komnaty rozwarły się, pchnięte podmuchem wichury. Oczy Selveiin zasnuły się ćmą. Nie pamiętała, co się stało potem. Ocknęła się dopiero na progu. Stała tam, z dziećmi w ramionach. Dwojgiem dzieci, owiniętych chustą z niebielonego płótna, wciąż pokrytych matczyną krwią i śluzem. A przez przymrużone z bólu powieki widziała wyraźnie ciemną postać po drugiej stronie progu, owiniętego gałązką powoju.

Więc jednak przyszedł odebrać swoją zapłatę, pomyślała. Niewolnice się nie omyliły.

Fala podpełzła ku księżniczce i z wahaniem przystanęła u czubków jej palców. Selveiin poczuła na twarzy ciepłe krople letniego deszczu. Owionął ją zapach sztormowego morza, śliskich gnijących wodorostów, rybiej łuski i martwych ptaków wyrzucanych na gładkie czarne kamienie, po których w zimne bezksiężycowe noce pląsają topielice.

– Nie dam ci go – usłyszała własne słowa.

Pierwsza fala cofnęła się jak zmieciona jej słowami. Jednak bóg nadal stał we drzwiach. W jego bursztynowych źrenicach nie było groźby, tylko niezmierzona cierpliwość nieśmiertelnej mocy. Zza poły płaszcza Mel Mianeta, z każdej fałdy, wychylały się chciwie inne oblicza. Bladolice, nabrzmiałe twarze utopców o długich smukłych palcach i włosach z martwego sitowia. Selveiin cofnęła się o chwiejny krok, widząc nocnicę, ptasimi pazurami wczepioną w ramię pana Wewnętrznego Morza. Krogulczy pokryty pozlepianym pierzem łeb plugastwa chwiał się na cieniutkiej szyi. Wydało przenikliwy pisk, od którego łzy nabiegły księżniczce do oczu.

Było ich jeszcze więcej. Wyłaniały się zewsząd, z fal i mlecznoszarej mgły nad morzem, z wilgotnego szlamu poza progiem. Drobne stworki na żabich łapach tłoczyły się wokół butów Mel Mianeta. Nakrapiane i pokryte brodawkami odmieńce rechotały głupkowato. Stadko pomniejszych mamników, co pojedynczym krzykiem sprowadzają śmierć na nadmorskie wioski, wczepiało się w skraj kapoty boga. Za plecami boga nocne dusznice, które uczyniono z piany i morskiej mgły, pochylały się ku wnętrzu chaty rzędem widmowych kształtów. Morska wiedźma – topielica, pokryta grubą skórą morsa, szczerzyła bezzębne usta i zachęcająco kiwała palcem do księżniczki.

Jeszcze dalej kłębiła się ciżba topielców. Zwajcy wciągnięci w toń z wojennych okrętów uśmiechali się prześmiewczo spod przeżartych morską solą szłomów. Sinoborskie dziewczęta, wciąż ciężkie od płodu, usiłowały podpełznąć bliżej; ich długie bladozielone włosy wlokły się po skałach jak węże. Wszystko to parło naprzód i wyciągało zachłannie ręce ku nowo narodzonemu. Lecz żadne nie ośmieliło się wyjść przed Mel Mianeta. On zaś stał nieruchomo na dębowym progu, przyglądając się Selveiin bursztynowymi oczami.

– Daleko zaszłaś, dziewczyno – odezwał się wreszcie z cicha i bez złości, ale każda deska, każdy kamień posadzki zdawały się wibrować jego głosem. – Czy jednak wystarczająco daleko, by odbierać bogom to, co im przyobiecano w uczciwym targu i bez przymusu?

Nocnica przestąpiła z nogi na nogę na jego ramieniu i przekrzywiwszy kurzęcą głowę, zaszczebiotała urągliwie.

– Podobnego targu nie można zawrzeć uczciwie – odparła księżniczka, lecz jej głos zdawał się niknąć w wilgotnej, pełnej upiorów mgle za plecami Mel Mianeta. – Nigdy. Nie miałeś prawa przyjąć dziecka, a matka nie miała prawa go ofiarować. Pod czerwonym księżycem nie ma ani jednej rzeczy, która byłaby warta podobnej ceny.

Dzieci leżały w jej ramionach nieruchomo. Były ciężkie jak kamienie i nie wydały ani najsłabszego kwilenia. Nie była nawet pewna, czy zdołały zaczerpnąć oddechu.

– Doprawdy? – Bóg uśmiechnął się łagodnie, a woda za jego plecami uniosła się i wypiętrzyła na nowo. – Sądzisz, że jedno śmiertelne szczenię to zbyt dużo za nieśmiertelną moc zamkniętą w rogu wykutym w kuźniach Kii Krindara? Nie sądzę, dziewczyno, by ona miała się z tobą zgodzić. – Skinieniem głowy wskazał posłanie.

Obejrzała się mimowolnie. Kapłanka leżała nieruchomo na stosie wysokich poduszek. Jej rozchylone usta ani drgnęły, półprzymknięte powieki nie uniosły się na powitanie morskiego boga. Paciornickie niewolnice przykryły miłosiernie białym prześcieradłem jej poszarpane ciało i kuliły się cicho u wezgłowia łoża.

– Teraz jednak umiera – odparła Selveiin. – A ponieważ przed śmiercią prosiła, bym świadczyła o jej dzieciach przed bogami, będziesz musiał mi je odebrać. Bo nie oddam ich z dobrej woli.

Wiedźma odrzuciła w tył głowę i wybuchnęła przeraźliwym, szyderczym śmiechem. Dusznice uniosły ciężkie głowy i zafalowały na deszczu jak rząd dmuchawców. Mały utopiec w czerwonym kubraczku wdrapał się na czubek buta Mel Mianeta i wetknąwszy w szczerbate usta kciuk, machał w powietrzu bosymi stopami. A potem druga fala zakołysała się i opadła na Selveiin.

– Naprawdę myślisz, że zdołałabyś mnie powstrzymać? – Mel Mianet przypatrywał się jej z uwagą poprzez smugi wody. – Sama przeciw mocy Wewnętrznego Morza? Przeciwko mrocznemu ludkowi? Nocnicy, która ukradnie ci życie pojedynczym krzykiem?

– Nie potrzebujesz upiorów – powiedziała bezdźwięcznie, choć wargi sztywniały jej ze strachu. – Są tutaj, by mnie przerazić. Chcesz, bym oddała dziecko z własnej woli, omamiona jarmarczną sztuczką. Lecz upiory nie przejdą bez zaproszenia przez próg omotany wilczomleczem i powojem. A ja nie zlęknę się garści przegniłych wodorostów i szlamu.

I następna, druga fala zakołysała się na posadzce komnaty, po czym cofnęła ku Mel Mianetowi. Dwie fale, pomyślała Selveiin, dwie próby. Jednak nim zdążyła cokolwiek uczynić, bóg przemówił kolejny raz.

– Babskie czary – rzekł szorstko i uczynił drobny gest.

Selveiin usłyszała jedynie szelest, plusk srebrzystych rybek i deszczu, śmiech bulgoczący w gardle wiedźmy, jakby i tam przelewały się wody Mel Mianeta. Naraz trzecia fala ruszyła ku księżniczce, niosąc pędy powoju, czerwoną nitkę i wilczomlecz, który nie był już niczym innym, tylko odrobiną poszarpanych liści. A potem bóg zrobił jeszcze coś. Zbyt szybko, by Selveiin zdołała się cofnąć z przestrachu czy krzyknąć. Nie, nie przeszedł nad dębowym progiem, nagim i odartym z zielnej magii. Po prostu tupnął w ziemię. Podkówki jego wysokich żółtych butów stuknęły jeden raz o skałę i maleńki utopiec z wyrazem zdumienia na twarzy spadł prosto w rozpadlinę skalną, która otwarła się o włos za obcasami.

Księżniczka mocniej przyciągnęła do piersi zawiniątko z dziećmi. Wiatr uderzył w nią chłodnym podmuchem. Potem wszystko zamarło.

Nie było już ani progu, ani drzwi komnaty. Potrzaskana skalna posadzka otwierała się prosto na morze wygładzone pod stopami boga. Rozległ się chrapliwy krzyk. Selveiin zacisnęła powieki i wciągnęła głowę w ramiona, jakby mogły osłonić ją przed wezwaniem nocnicy. Ale to tylko gdzieś daleko nad Cieśninami Wieprzy krzyknęła mewa.

Księżniczka zatoczyła się.

Bóg wyciągnął rękę, by ją podtrzymać. Skóra jego dłoni była nieoczekiwanie ciepła i miękka. Pachniał ciętym tatarakiem, którym o poranku wysypywano komnaty cytadeli, morską trawą i łagodnym wiatrem, nadciągającym znad Cieśnin Wieprzy po wiosennych burzach. W fałdach jego szaty nie widziała już utopców ani innego morskiego drobiazgu. Nie pozostał ni ślad po nocnicy czy morskiej wiedźmie. I tylko drobne rybki o zielonosrebrnych łuskach delikatnie szczypały ją w bose palce.

Mel Mianet odsunął się, lecz jego dłoń wciąż spoczywała na ramieniu księżniczki. Nie miała na sobie nic, prócz spodniej koszuli, która przemokła na deszczu i oblepiła ją szczelnie, a kolano pulsowało coraz mocniej. Dotyk Mel Mianeta uspokajał i niósł ulgę. Jestem zmęczona, pomyślała, tak potwornie zmęczona. Wystarczająco, by fala nakryła mnie jak przezroczysty welon i uniosła tam, gdzie nie ma ani znaków bogów, ani przepowiedni. Daleko. Daleko od Wężymorda.

– Nie – powiedziała niewyraźnie, poprzez mokre włosy, które oblepiały jej twarz. – Nie omamisz mnie ułudą. Wyrzekłam się ciebie po trzykroć. Czy teraz mnie odstąpisz?

Coś nowego pojawiło się w jego twarzy. Żal czy smutek, nie umiała zgadnąć.

– Szkoda cię, dziewczyno. – Ujął jej twarz za brodę i uniósł ku górze. – Obu was szkoda. Ale są rzeczy, których nawet ja nie potrafię zmienić. I choćbym postanowił zostawić ci dziecko, czy pragniesz je zatrzymać po to, by stało się częścią przekleństwa Zird Zekruna? Czy bez sojuszników zdołasz się oprzeć panu Pomortu?

Usłyszała jakiś dźwięk. Własny płacz. Na to nie miała odpowiedzi, pomyślała. Ale odpowiedź padła.

– Dosyć!

Czerwieniecka niewolnica szła ku nim, chlupocząc drewnianymi chodakami w płytkiej wodzie, okutana żółtą chustą i bardzo niezadowolona. Nieostrożna płotka musnęła jej piętę i umknęła w popłochu, nie dość jednak spiesznie. Kościste palce pochwyciły ją i roztrzaskały na resztkach ściany. Kobieta zachichotała z uciechą. W jej ciemnej, spalonej słońcem twarzy gorzały bursztynowe ślepia, lecz kontur postaci wciąż drgał lekko i rozmywał się przy każdym kroku. Żółta chusta migotała, zmieniając się niepostrzeżenie w brunatną koszulę z wystrzępionymi rękawami. Siwe włosy były to splecione w ciasną chałkę na czubku głowy, to znów opadały cienkimi kosmykami aż do pasa. Pożarła je wszystkie, pomyślała z przerażeniem księżniczka. Kea Kaella pochłonęła niewolnice, by przybyć tej nocy na spotkanie boga Wewnętrznego Morza.

– Naprawdę myślisz, że pozwoliłabym zabrać dziecko spłodzone pod moim dachem? – spytała z fałszywą ciekawością bogini. Rysy staruszek rozpływały się coraz bardziej w jej obliczu. – Nie potrafiłeś utrzymać nawet matki, gdyby nie ja, jej życie wsiąkłoby w skałę razem z krwią. Widać tak właśnie pisane, że twoje kobiety umierają na brzegu morza, jedna za drugą – dodała, z okrutną drwiną pokazując na Firlejkę.

Selveiin zdołała jedynie zobaczyć nad sobą spieniony mur wody. Skuliła się, gdy trójząb boga uderzył w kamień. Skalna igła ugodziła ją w policzek, dokładnie w to samo miejsce, które niegdyś zraniły odłamki zwierciadeł Nur Nemruta. Lecz staruszka zaśmiała się tylko. Wyciągnęła rękę i wypowiedziała pojedyncze słowo. Fale cofnęły się z wściekłym rykiem i w komnacie znów było tak cicho, że księżniczka słyszała uderzenie każdej kropli deszczu o posadzkę.

– Nierozsądnie zapuszczać się zbyt daleko od źródeł swej mocy. – Bogini strząsnęła z siebie krople wody i resztki kształtów śmiertelniczki. – I nie godziło się buszować w mojej świątyni niczym pospolity złodziej. Nie dostaniesz dziecka ani matki, jak nie dostałeś wcześniej tamtej. I dość już tanich sztuczek.

– Więc to wtedy byłaś ty. – Głos boga był zaledwie szeptem, niknął szmerem w stukocie deszczu. – Mogłem odgadnąć, że córka sinoborskich kniaziów nie rzuciłaby się ze skały jak wiejska posługaczka. Mogłem zgadnąć… Nosiła moje dziecko…

– Durna dziewka! – warknęła Kea Kaella. – Po trzykroć durna – raz, że nie rozpoznała nieśmiertelnej mocy, dwa, że spłodziła z nią bękarcię, i trzy, że próbowała oszukać mnie w mojej własnej dziedzinie. Tamtej nocy powiedziałam jej, że ciebie, nie małżonka, przyjmowała w łożnicy i twoje brzemię nosi w brzuchu. I miałam nagotowany napój, z czarnego lelka i bzu czarnego, by spędzić płód, nim jeszcze moc obudzi się w nim na dobre. Ale ona się tylko śmiała, zuchwała dziewka o oczach koloru stali i warkoczach, co lśniły jak złota przędza w świetle pochodni. Durna dziewka, bo nie należy śmiać się z bogów i nierozumnie odwracać do nich plecami. Jednak pozwoliłam jej odejść, odemknąć rygle i zamki.

Selveiin przycisnęła dzieci do piersi i stała pomiędzy dwiema mocami, zmartwiała ze strachu. Żadne z nich nie patrzyło ku niej, ale wiedziała, że jeśli tylko się poruszy, dopadną ją natychmiast.

– Tak, tak! – Bogini zaśmiała się wronim krakaniem. – Ściany marmurowe, okna kryształowe, a ja pozwoliłam jej wymknąć się ze dworca pomiędzy śpiącymi strażnikami. Miesiączek srebrzysty wygładził ścieżkę, miesiączek srebrzysty omamił dziewkę.

– Skały. – Mel Mianet z niedowierzaniem potrząsnął głową. – Pchnęłaś ją na skały.

– Och, chciała iść cię szukać w podwodnych dworcach, więc wyiskrzyłam jej drogę srebrem i złotem – zadrwiła bogini. – Ale woda rozstąpiła się pod jej ciężarem.

– Nie kłam, Kea – powiedział bezbarwnym tonem Morski Koń. – Moje fale rozpoznałyby ją i przeniosły bezpiecznie choćby na drugi brzeg Wewnętrznego Morza. Była najpiękniejszą kobietą swoich czasów i nosiła pod sercem moje dziecko. Czy to była radość – patrzeć, jak kraby tną jej twarz na drobne strzępy, a morski szlam zalewa oczy? Czy takiego pragnęłaś zadośćuczynienia za kradzież? Za to, że obca moc sięgnęła po jej urodę?

– Nie, nie za to. – Bogini ściągnęła brwi w wąską kreskę i pierwszy raz w jej głosie nie było gniewu. – Tylko za życie, które zakiełkowało w niej dziką mocą, a moc prędzej czy później obróciłaby się przeciwko własnemu źródłu. Dość podobnego nasienia rozsiano po Krainach Wewnętrznego Morza, więc dobrze rozumiałam, co będzie dalej. Ty też powinieneś.

Selveiin wydało się, że trójząb w ręku boga zadrżał nieznacznie. Coś powoli budziło się w jego twarzy. Jakiś żal tak odległy, że niepojęty.

– Widzę je za każdym razem – ciągnęła sucho bogini. – Te wielkookie dziewczyny, które w majowe noce układają się z wami na posłaniu z sitowia i trawy, całe miękkie i rozmarzone. Ale mnie wzywają, gdy przyjdzie czas rodzić bękarcięta i zdychać z bólu pośrodku zimy. A jeśli uda im się przeżyć, jest jeszcze gorzej. Ognie rozniecane w noc Żarów, pod czerwonym księżycem, wybuchają potem żywym płomieniem, kiedy wiedźmi pomiot dochodzi do sił. Tak, Mel. Myślę o was za każdym razem, kiedy chłopstwo zatłucze lipowymi kijami kolejną wiedźmę. Przypominam sobie, jak dla chwili rozkoszy wlewacie swoją moc w śmiertelne naczynia, potem ze strachu okaleczacie ją, tworząc hybrydy o umysłach wyschłych i podatnych na szaleństwo. Więc nie mów mi nic o zemście i winie. Nie ja pośrodku nocy szeptałam tamtej dziewczynie obietnice i zaklęcia, których nie sposób dotrzymać. Nie ja.

Selveiin odwróciła oczy. Nie chciała widzieć łez Mel Mianeta.

– Znalazłbym sposób – powiedział wreszcie.

– Nie ma sposobu – ucięła Kea Kaella. – Nie pozwoliłabym posadzić wiedźmy na treglańskim tronie ani wędrować krwi sinoborskich kniaziów po dnie morza w gromadzie utopców. I teraz też nie pozwolę. Ale uznaję zawarty targ, więc dam ci wybór spomiędzy dwojga dzieci urodzonych w tę samą godzinę z tej samej matki.

Księżniczka po raz pierwszy poczuła słabe drgnienie w zawiniątku, które przyciskała do piersi, jakby mogła je ochronić przed połączoną mocą tamtych dwojga. Jedno z dzieci poruszyło się nieznacznie. Lecz ich pomarszczone, czerwone twarzyczki były zupełnie takie same i nie wiedziała, które.

– Poprzez krew i wodę, poprzez żelazo i kamień – ciągnęła bogini. – Poprzez tę, którą zabrało morze, i poprzez obietnicę starą jak mury treglańskiej świątyni wezwano moc i wypowiedziano życzenie. A zapłata za podobne życzenia jest zawsze ta sama.

– Nie zrobię tego! – wykrzyknął Mel Mianet. – Nigdy nie chciałem zabić dziecka. Nigdy.

– Cóż stąd? – Kea Kaella uśmiechnęła się złowieszczo. – Jedno życzenie za jedno życie.

– A ona? – wtrąciła księżniczka. – Czy nie dość wam jej śmierci?

Kea Kaella zwróciła ku niej spojrzenie oczu, podobnych dwóm rozżarzonych węgielkom w ciemnej pobrużdżonej twarzy.

– Skąd pomysł, że pozwoliłabym jej umrzeć? – prychnęła pogardliwie. – Nie po to trudziłam się całą noc, żeby teraz zdechła jak pies pod płotem. Śpi i będzie spać, póki nie postanowię inaczej. Moja służka, moja rzecz.

– Musiałaś wiedzieć o planie swoich kapłanek – z namysłem powiedziała księżniczka. – Nie uczyniłaś ani jednego gestu, kiedy zawierały coraz bardziej haniebne targi. Nie powstrzymałaś Firlejki, kiedy obiecywała własne dziecko w zamian za bydlęcy róg, choć były prostsze i mniej okrutne sposoby.

– Nie, nie było. – Bogini ciaśniej ściągnęła na ramionach chustę i przez drobny moment była bardzo podobna do zatroskanej wieśniaczki. – Nie, jeśli Krainy Wewnętrznego Morza mają pozostać czymś więcej niż jałowym pogorzeliskiem, kiedy wojna dobiegnie kresu. Dlatego żadne z nas nie wyruszy otwarcie przeciwko Zird Zekrunowi i żadne zadawnione waśnie nie mają tu nic do rzeczy. Rozumiesz, dziewczyno? – syknęła, odsłaniając kły, pożółkłe i ostre.

Księżniczka cofnęła się o krok przed jej złością.

– Jeśli bogowie zaczną walczyć ze sobą, to wszystko – bogini potoczyła ręką po resztkach komnaty, wapiennych skałkach bielejących w mroku i falach Mel Mianeta, w których wciąż tańczyły drobne srebrne rybki – okaże się kruche jak kształty wyrzeźbione w lodzie. Nie ja jedna patrzyłam, jak płonęła rdestnicka cytadela, a frejbiterzy piekli łabędzie na ogniu rozpalanym ze świętych jabłoni. Nie ja jedna! – Mel Mianet przytaknął jej krótkim skinieniem głowy. – Lecz żadne z nas nie postąpiło ni kroku naprzód. Moc żalnickiej bogini wsiąkła w skałę i nikt nie zdołał nią zawładnąć. Bowiem walka mogłaby nas kosztować więcej, niż jesteśmy skłonni zapłacić. Cały świat.

Poza tym znacznie wygodniej posłać śmiertelników, pomyślała księżniczka. Popchnąć ich nieznacznie, o włos nagiąć ich wolę, bo resztę popełnią już sami – fałszywe przysięgi, zdrady i wiarołomstwo. Krótkie bliźniacze życia. Jak liście akacji w palcach bogów, obrywane jeden za drugim w rytm dziecięcej rymowanki.

Przez chwilę nienawidziła ich równie mocno jak Szarka.

– Właśnie tak. – Kea Kaella skinęła głową, z łatwością odgadując jej myśli. – Używamy was, bo umieracie i rodzicie się jak kijanki z błota. Czego ode mnie chcesz, dziewczyno? Miłosierdzia? – W jej dłoniach pojawił się kociołek z napitkiem, który parował i buzował jak wiedźmi war. – Mogę obdarować cię litością bogów jeszcze tej nocy. Wystarczy jeden łyk. Jeden skromny łyk i nie będzie Selveiin, tylko chuda córka Smardza dygocząca w deszczu na brzegu Wewnętrznego Morza. Zapomnisz przepowiednie Śniącego, śmierć Bad Bidmone, klątwy Zird Zekruna. Znikną nawet szepty, którymi Wężymord uspokajał cię w środku nocy, kiedy oglądałaś śmierć waszego dziecka. Nie będziesz nic wiedzieć o prawdziwej naturze mocy. Będzie dokładnie jak wówczas, gdy modliłaś się do bogów w ich kryształowych dworcach nad chmurami. Jeśli takie jest twoje życzenie.

– A co potem? – spytała chropawo księżniczka. – Pozwolicie Zird Zekrunowi otworzyć ścieżki poza ciemne jałowe pole, na którym umierali Stworzyciele? Co będzie, gdy nasz świat rozpryśnie się jak wiosenna kra na rzece? Otrząśniecie pył z trzewików i pójdziecie precz ścieżką pośród gwiazd? Czy masz mnie za głupią? – urwała, żeby zaczerpnąć tchu.

Targowała się z najpotężniejszymi mocami Krain Wewnętrznego Morza i powinna starannie ważyć słowa.

Z cynowego saganka kipiała para, jakby magia bogini przesączała się powoli w nocną ćmę. Zagadki, pomyślała ze strachem księżniczka. Bogowie kochają się w zagadkach niby dzieci w kolorowych kamykach, a nic nie jest tym, czym się wydaje. Na końcu zaś pozostaje przepowiednia, dzika magia uwolniona pośrodku spichrzańskiego karnawału. Życzenie i przepowiednia.

Przełożyła dzieci na prawe ramię, czując na skórze poruszenia ich niezdarnych palców, i ujęła cynowy kociołek. Był ciepły i gładki. War wygładził się pod jej dotykiem. Księżniczka pochyliła się nieco niżej. Mocny korzenny zapach sprawił, że zakręciło się jej w głowie. Coś pojawiło się na ciemnej powierzchni napoju. Nie więcej niż błysk purpury. Pojedynczy różany cierń w Dolinie Thornveiin.

Moje własne miejsce w układance bogów, zrozumiała Selveiin. Moja cząstka przepowiedni. Jestem tą, której przyjdzie uwalniać najdzikszą magię. Lecz sama nigdy nie zdołam się wyzwolić, ponieważ przekleństwo Zird Zekruna przetrwa, choćby udało się zniszczyć jego samego.

– Będziecie mnie potrzebować – odezwała się wreszcie bardzo cicho. Kolejne fale gniewu i goryczy podchodziły jej do gardła. – Nim to się zakończy, będę musiała wypuścić na wolność moce zamknięte niegdyś przez Kii Krindara w znakach bogów. Ja, nikt inny. Dlatego nie możesz mnie zabić, jeszcze nie teraz. – Spojrzała prosto w twarz Kei Kaella; źrenice bogini zbiegły się w wąskie kreski jak u dzikiego zwierzęcia. – A może nawet nie potrafiłabyś – dodała z cieniem szyderstwa – bo pozostaje klątwa Zird Zekruna, a bardzo trudno uśmiercić kamień. Ale mogłabyś napoić mnie szalejowym trunkiem i oślepić.

– Dosyć! – rozkazała bogini.

Selveiin jedynie zakołysała mocniej kociołkiem i napój z sykiem przelał się przez krawędzie.

– Wzorce i wspomnienia – ciągnęła przyciszonym złym głosem. – Matryce, by kształtować nas niczym wosk. Szalona Ptaszniczka w chmurze gołębi na szczycie cytadeli po tym, jak wysłała morderców przeciwko mężczyźnie, którego kochała. Obłąkana Thornveiin, która doprowadziła do śmierci własnego syna. Więc tak właśnie to sobie wymyśliłaś? Że podasz mi przyprawny trunek, bym zapomniała o wszystkim, co wydarzyło się tego roku? Żeby nie pozostało mi nic prócz nienawiści do Wężymorda – a wówczas przekuję na nowo znaki bogów, żeby go zabić? I cokolwiek nastąpi, w Krainach Wewnętrznego Morza będzie ostrze zakrzywione jak sierp Annyonne? Sztylet, który włożycie w ręce jakiegoś otumanionego nieszczęśnika i poślecie go na Hałuńską Górę przeciwko całej potędze Zird Zekruna? Czy tak miało być? – Przechyliła mocniej naczynie i resztki napoju wylały się na drewniane chodaki bogini. – Czy dobrze odgadłam zagadkę?

Mel Mianet uśmiechnął się, lecz jego oczy pozostały ciemne i nieruchome. Na ich powierzchni widziała odbicie własnej twarzy, bladej i skurczonej, z wąską kreską w miejscu ust.

– Mówiłem, że szkoda cię, dziewczyno – odezwał się wreszcie. – Ale odgadłaś zagadkę zamkniętą w przepowiedni. Czy to czyni cię szczęśliwszą?

Zamrugała ze zdumieniem. Nie spodziewała się podobnego pytania. Nie od boga.

– Nie – odparła po chwili z namysłem. – Ale odgadłam zagadkę i chcę zatrzymać dzieci.

– I wszystkie gwiazdki z nieba? – spytał lekko, nie oglądając się na Keę Kaella.

Bogini poruszyła ustami, jakby chciała przemówić, lecz nie uczyniła tego. Jej twarz była biała z wściekłości.

– A potrafisz ich sięgnąć? – zadrwiła Selveiin.

– Zdziwiłabyś się, wiedząc, czym byliśmy, zanim Delajati zamknęła ścieżki. Czym znów potrafilibyśmy być, jeżeli Zird otworzy je na nowo.

– Czy to warte Wewnętrznego Morza? – Nie wiedziała, skąd bierze śmiałość, by zadać mu podobne pytanie.

– Nie. – Uśmiechnął się ponownie. – Inaczej mój róg nie spoczywałby w juchtowym worku, który nieopatrznie porzuciłaś przy łożu Firlejki. Która obudzi się niebawem.

Ostatnie zdanie nie było pytaniem, lecz bogini odpowiedziała. Tylko jemu i zbyt cicho, by księżniczka pochwyciła choć słowo.

– Pozostają dzieci – ciągnął Mel Mianet – z których jedno należy do mnie, podobnie jak matka. Drugie zaś miało powrócić do rdestnickiej świątyni i pozostać we władzy bogini. Powiedz, dlaczego mielibyśmy odstąpić ci nasze prawa?

Księżniczka przymknęła powieki. Cienkie strużki deszczu spływały jej po twarzy.

– Dlatego że będziecie potrzebowali mojego przebaczenia, kiedy to wszystko się skończy – odparła, nie patrząc na nich, tylko w ciemne wody Cieśnin Wieprzy.

– Przebaczenia? – powtórzył jak echo Mel Mianet.

– Ponieważ nie uczyniliście nic, by powstrzymać pomorckiego pana, kiedy pierwszy raz położył na mnie ręce. Bo nikt nie miał prawa uczynić tego, co mnie uczyniono. A także dlatego – podniosła wzrok i poprzez łzy popatrzyła prosto w bursztynowe oczy Mel Mianeta – że na końcu będzie nas dwoje. Po kres Wewnętrznego Morza pozostanę skałą na twoim brzegu i co świt moje łzy będą mieszać się z twoimi falami. I jeśli teraz odbierzesz mi dzieci, moja nienawiść doścignie cię w najdalszym zakątku morza. Każdego dnia będziesz słyszał w jego szumie, jak przeklinam twoje imię. Przysięgam na kamień, w który się obrócę. Nie zdołasz mnie pokonać.

Kea Kaella zaniosła się ostrym śmiechem.

– Czy myślisz, że nie dość nas dotąd przeklinano? Że nie przywykliśmy do waszych klątw jak do grania żab w wiosennym błocie?

Lecz twarz Mel Mianeta pozostała skupiona i nie było w niej kpiny.

– Ale moje przekleństwo będzie nosić imię Sharkah. – Własne słowa wydały się księżniczce dziwnie obce, podobne do nawoływań, którymi kruki zmawiają się w jesiennych, obdartych z liści koronach drzew. – Moje imię będzie wypisane na rękojeści sztyletu. Wraz ze wszystkim, co mi uczyniono – nie z waszej winy, lecz z waszym przyzwoleniem. Ostrze sztyletu będzie znało tę samą pieśń, którą Sorgo zaśpiewał w dłoniach mojego brata dla Bad Bidmone.

Zobaczyła, jak szyderstwo gaśnie w twarzy bogini niczym zgarnięte szorstką ścierką.

– Jednak wciąż mogę cię zniszczyć, nim nadejdzie odpływ – powiedziała chropawo. – Nie potrzebuję makowych naparów, by pomieszać ci rozum.

– Tego nie uczynisz. – Mel Mianet poruszył niecierpliwie ręką, a fale zawirowały siną pianą wokół jego trójzębu. – Dałaś jej wybór, a ona wybrała. Choć kiedyś… – usłyszała w jego głosie wahanie. – Kiedyś możesz tego żałować, dziewczyno.

– Doprawdy? Bo nie odebraliście mi wszystkiego, czym jestem?

– Zapytaj ją! – Kea Kaella odsłoniła zęby w grymasie, który upodobniał ją do jednego z szarych sinoborskich posokowców, które potrafią na śmierć zagonić jelenia w północnych lasach. – Zapytaj Szarkę, jakiego targu dobiła ze swoją boginią, nim postawiła stopę na ścieżce, która zaprowadziła ją aż tutaj. I jak wiele radości jej to przyniosło. Zawsze…

– Zostaw to, Kea!

– …zawsze wybieracie tak samo. Czepiacie się tych resztek, odłamków skorup, na wpół przegniłych kart, strzępów wspomnień. Skórka chleba na drogę i wypłowiałe nitki z całunu, choćby przyszło za nie zapłacić jasnym sierpem Sharkah. Jakby pamięć mogła cokolwiek zmienić!

Księżniczka odchyliła głowę do tyłu. Oni nie wiedzą, zrozumiała nagle. Nie pamiętają, co było wcześniej, zanim Annyonne zabiła Stworzycieli, i nie potrafią dostrzec, czym byli, zanim ich spętano. Zamknięto ich w naszym świecie i nie widzą nic prócz rozchybotanych cieni na ścianach.

– Ale pamiętamy inne rzeczy – powiedział Mel Mianet i dotknął jej dłoni. – Pokażę ci.

Hybrydy o oczach koloru miodu, starsze dzieci Sajjinerthe Bogini Wiecznej Przemiany, jak ociemniałe krążą w pyle po polu, które przybrało barwę dymu i krwi. Ledwie oprzytomnieją, rzucają się sobie do gardeł nad ścierwem dawnych władców. Walczą o ochłapy mocy, nim jeszcze posoka Stworzycieli na dobre wsiąknie w ziemię. Jak zimowa wataha wilków rozrywają trupy zakrzywionymi kłami i pochłaniają je kolejno, a uwolniona moc rzeźbi koryta w ich ciałach. Potem zaś giną uwięzione w pułapce, nie potrafiąc jej zatrzymać.

W śmierci ich twarze są niemal ludzkie. Kobieta o włosach koloru morskich wodorostów i bladozielonej skórze płonie niczym smołowa pochodnia, zanurzona po biodra w żywym kamieniu. Starzec, którego ramiona zakwitły kłębowiskiem węży, pochłania własne ciało. Ale jest jeszcze wiele, wiele innych. Kształty opadają z nich kolejno jak znoszone płaszcze, lecz pragnienie mocy okazuje się zbyt silne. Dlatego kiedy na pobojowisku nie zostaje ni ślad po dawnych bogach, zwracają się ku sobie. Aż wreszcie pozostaną tylko oni. Bogowie Krain Wewnętrznego Morza.

Księżniczka otrząsnęła się z wizji jak pies, przerażona. Jej ręka drżała, gdy uwolniła ją z uścisku Mel Mianeta. Miała usta pełne pytań – o Szarkę, o bogów i wszystko, co nastąpiło później, kiedy odeszli wreszcie z tamtej martwej równiny. Jednak każde pytanie było pułapką. Nie miała za co wytargować odpowiedzi.

– Uwolnię dziką magię, ale Firlejka odejdzie stąd niespętana żadną obietnicą – oznajmiła twardo. – Chcę, żeby obudziła się po drugiej stronie morza, na sinoborskim brzegu. Zdrowa i z obojgiem dzieci w ramionach. Jeżeli zechce żyć na dnie Wewnętrznego Morza, niech uczyni wedle swej woli, lecz żadne z dzieci nie umrze dla jej zachcianki. Jeśli zapragnie powrócić do przybytku bogini, niech będzie jej dozwolone. Jeśli kniaź przywoła ją do treglańskiej cytadeli, by żyła u jego boku, niech nikt nie poważy się jej prześladować za złamanie ślubów.

– Tak łatwo? – odezwała się bardzo cicho bogini. – Wydaje ci się, dziewczyno, że tak łatwo prostować ludzkie losy? Wypowiedziałaś życzenie i żadne z nas nie zdoła tego cofnąć. W Sinoborzu będzie odtąd dwoje dzieci. Dwóch bliźniaczych synów kniazia zrodzonych ze służki bogini, powitych pod czerwonym księżycem w tej samej godzinie i nazwanych imieniem Wężymorda. I nawet ich matka nie będzie wiedziała, który narodził się pierworodnym, by władać w dziedzinie ojca, i czyje życzenie oddała panu Wewnętrznego Morza w zamian za róg, w którym zamknięto moc bogów. Jeśli kiedyś te dzieci zechcą upomnieć się o swoje dziedzictwo, dziewczyno, nie zdołasz ich powstrzymać.

– Dosyć. – Mel Mianet ostrożnie podniósł kapłankę z zakrwawionej pościeli. – Przyzwoliłaś na to życzenie, Kea. Nie biadaj teraz jak przekupka nad rozlanym mlekiem.

Bogini bez słowa wyciągnęła ręce po dzieci. Kiedy je podawała, Selveiin miała wrażenie, że drobne czerwone twarzyczki skurczyły się i zmalały. Jednak nic więcej nie mogła uczynić. Przymknęła powieki i usiadła na mokrej posadzce. Ktoś położył jej na kolanach sakwę ciężką od znaków bogów. Ale noc nie dobiegła kresu, więc czekała nieruchomo w ciemności wypełnionej szumem fal.

Woda zagłuszyła kroki bogów, kiedy odchodzili.

Deszcz padał jednostajnie, łagodny letni deszcz, który przychodzi po burzy i studzi rozkołysaną upałem krew. Księżniczka siedziała nieruchomo, jakby miała tak pozostać całą wieczność. Fale przepływały pomiędzy jej palcami.

Nie usłyszała też, kiedy przyszedł ku niej. Nie zdradziło go nawet pojedyncze pluśnięcie wody, ale też fale Wewnętrznego Morza rozpoznawały krew sorelek i służyły mu pokornie. Nie, nie zdziwiła się. W jakiś sposób odgadła, że właśnie tej nocy powróci z Pomortu.

– Rozwiązałam zagadkę – powiedziała martwo, kiedy dotknął jej ramienia. – Harfa, Miecz i Kamień, a także wszystkie inne moce, które wypuszczę na wolność. Poznałam odpowiedź, choć prawie okupiłam ją własnym życiem. Dlaczego zostawiłeś mnie samą?

– Ponieważ tylko tyle mogę zrobić – odpowiedział natychmiast. – Pozwolić, byś dokonała wyboru z własnej woli. Niespętana żadnym przymusem. Nawet miłością. Zwłaszcza miłością.

Wciągnęła powietrze tak gwałtownie, że aż zakłuło w piersiach. To nie mogła być prawda. Nie po całej zimie, kiedy zanurzała się coraz głębiej w duszne sny, on zaś nie uczynił nawet najmniejszego gestu, by ją przywołać. Znaki, pomyślała. Całą noc śniłam ostrzeżenia, lecz nie zrozumiałam żadnego z nich. Gdybym nie przyjęła daru kapłanki i uciekła, nasze dziecko umarłoby gdzieś pośrodku Gór Żmijowych. Jednak wybrałam przyszłość, która jest równie okrutna, ponieważ znam tajemnicę żywego ognia, powierzoną przed wiekiem uścieskim alchemiczkom przez patrona ich cechu. I kiedy będę miała pozostałe ze znaków, przywołam moc Kii Krindara od Ognia, aby wpleść ją w sztylet.

– Moce rozpoznały cię. – Poczuła jego palce na policzku, w miejscu, gdzie ugodził ją odłamek skały strzaskanej trójzębem Mel Mianeta. – Rozpoznały i naznaczyły po raz drugi. Kamieniem i wodą, żelazem i dymem. Następny będzie ogień. Ogień i krew.

Otworzyła oczy i zobaczyła go, jak klęczy tuż przy niej w wodzie, z oczami błękitnymi jak Wewnętrzne Morze.

Chciała coś powiedzieć i nie znajdowała słów.

Загрузка...