ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Zbójca Twardokęsek opadł na wonną, nagrzaną trawę. Nad nim świeże brzozowe listeczki drżały na wietrze, a słoneczne światło przesączało się pomiędzy nimi, znacząc murawę roztańczonymi cętkami.

– Ech, cudności – westchnął, obejmując swoim zachwytem po sprawiedliwości ciepły poranek, sad za dworcem krewniaków Pleskoty, zapach ziół, brzozowe listeczki nad głową oraz krągłe piersi niewiasty, która pochylała się nad zbójcą, wodząc po jego piersi źdźbłem trawy.

Osada rodowców Pleskoty była maleńka, liczyła nie więcej niż tuzin dymów, i zagubiona pośrodku lasów, z dala od wszelkich szlaków. Jednak po pamiętnych chrzcinach zbójcę podejmowano tam z wielką serdecznością. Kiedy tylko zajeżdżał na podwórze, gospodarz wybiegał mu na spotkanie z gąsiorem syconego miodu albo dzbanem przedniej dereniówki. Potem przez dni parę karmiono go i pojono z ową rozpasaną żalnicką gościnnością, która kazała wilczojarskiej szlachcie rozbierać mostki na groblach, aby się przybysz przedwcześnie z biesiady nie wymknął.

Po prawdzie nie inaczej było w wielu innych dworcach, z każdym szczęśliwie przeprowadzonym konwojem rosła bowiem na pograniczu sława zbójeckiego hetmana, jak coraz powszechniej nazywano Twardokęska. Ale tylko tutaj przyjmowano go jak swojaka. Nikt nie pytał o Szarkę ani nie kazał sobie prawić, jak żalnicki książę jednym ciosem Sorgo odwala trzy pomorckie łby. Mógł dzień cały przesiedzieć w chłodnej sionce, bez słowa popijając piwo, albo wyjść z rana w pole, aż do zmierzchu orać z innymi, prowadzić dwa cierpliwe siwe wołki i wciągać w nozdrza zapach wilgotnej wiosennej ziemi, rozgarnianej pługiem w równe skiby. Wedle humoru. Mógł tkwić wieczorem w czeladnej, a maleńkie, płowowłose dzieci gospodarzy garnęły się do niego, prosząc, aby opowiedział im bajkę o wielkim żmiju, który mieszkał niegdyś w Górach Żmijowych i skamieniał w kształt poszarpanej turni. Ale mógł też ćwiczyć się na majdanie z fechtunku na ostre lub do cna zaprószyć łeb gorzałką i biegać po lesie. Nikt się nie krzywił ani słowa złego nie powiedział.

Nadto była jeszcze Kalina, niebieskooka szlachcianka, która podczas sławetnych chrzcin lała mu piwa w kubek, a potem późną nocą wyślizgnęła się za nim do sieni i pociągnęła go do spiżarni, pomiędzy beczki z solonymi śledziami i kiszoną kapustą. Był tak pijany, że zapamiętał tylko, jak posadził ją na dębowej beczce i wysoko podkasał spódnice. Szybkim ruchem ściągnęła z głowy srebrną siateczkę. Włosy miała krótkie po chorobie, a wargi gorące i tak chętne, że w ciemności spiżarni zbójcy wydało się, że to wiedźma.

Kalina przeciągnęła się i wsunęła Twardokęskowi w wargi kęs białego kołacza, umoczonego w miodzie.

– Dobre – powiedział z pełnymi ustami.

Złocista niteczka opadła mu na pierś, a kobieta pochyliła się z gardłowym chichotem i zlizała miód.

– Jeszcze? – zapytała.

– Zawsze – roześmiał się zbójca i przygarnął ją do siebie.

Kiedy się nad nim pochyliła, słońce zamigotało na maleńkiej srebrzystej gwiazdce, zawieszonej na cienkim łańcuszku. Zbójca skrzywił się i wyciągnął palce, aby zedrzeć Kalinie z szyi przeklęty znak, ale gdy uchyliła się ze śmiechem i zsunęła niżej, jego złość minęła bez śladu. Wiedział zresztą, że i tak nic nie poradzi. Kalina nawet nie udawała, że słucha jego napomnień, a nie miał nad nią przecież żadnej władzy. Co gorsza, nie słuchali go również członkowie Leśnej Straży i po staremu naszywali sobie te gwiazdki na kapoty albo zatykali na kołpakach. Przy zbójcy hamowali się trochę, obawiając się jego złości. Ale ledwie odjechał, bez nijakiego namysłu powracali do dawnych zwyczajów.

Kiedy po zasadzce w wieśniaczej chacie wbił podobną gwiazdkę we framugę gwoli przestrogi dla mocodawców zabójców, ani mu w głowie postało, jaki będzie z tego ambaras i jak się w Wilczych Jarach ów znak rozpleni. Tkano go srebrną nicią na szerokich pasach żalnickiej szlachty. Panie pracowicie naszywały srebrne gwiazdki na paradnych sukniach i kornetach. Nawet garnki w gospodach malowano w gwiezdne wzory, choć Pomorcy burzyli się ogromnie na podobną bezczelność i potrafili wszystkie naczynia potłuc, a karczmarza wysmagać przy słupie. Lecz gdy zbójca jechał przez szlachecką okolicę, zewsząd mrugały ku niemu Szarkowe znaki.

Zbójca bolał niezmiernie nad tą zbędną brawurą. Im głośniej bowiem szeptano o rebelii szykowanej na Półwyspie Lipnickim, tym śmielej poczynali sobie frejbiterzy. Jeśli kogoś przydybali ze srebrną gwiazdką, potrafili haniebnie obwiesić albo kaźnić na rynku, pomiędzy złoczyńcami, choćby był szlachecki syn ze sławnej familii. Wilcze Jary zaś odpowiadały na prześladowanie po swojemu: zapiekłą niechęcią i przyciszonym szemraniem. Przed urzędnikami po staremu nisko się kłaniano, ale zboże oddane do kniaziowych spichrzy okazywało się stęchłe i na pół przemieszane z kąkolem. Bywało też, że pomorcki podjazd zapadał się bez śladu w plątaninie porosłych krzami jarów, a pod wrota stanicy podrzucano tylko pojedynczą głowę z zębami wyszczerzonymi w grymasie cierpienia.

Kalina zamruczała coś do siebie. Teraz, z włosami rozsypanymi na ramionach i prześwietlonymi wiosennym słońcem, w niczym nie przypominała wiedźmy. Miała ciało dojrzałej kobiety, a kiedy się uśmiechała, w kącikach jej oczu pojawiały się drobne zmarszczki. Zbójca nie pytał, ile ma lat. Wiedział tyle, ile powiedział mu Pleskota – że jej mąż nie wrócił ze spławu, woda zmiotła go z tratwy, a dzieci zeszłej wiosny zabrała zaraza. Po ich śmierci krewniacy przyjęli Kalinę do siebie, majątek zaś poszedł w dzierżawę. Ale ona nigdy o tym nie mówiła ze zbójcą. Po prostu brała go za rękę i wiodła za dworzec, na sam kraniec sadu, pomiędzy młode brzózki, które zasłaniały ich przed wzrokiem ciekawskich. Raz tylko wspomniała, że przed jesienią będzie musiała wybrać sobie nowego męża, bo ziemia i niewiasta marnieją bez opieki. Zbójca nic jednak nie odrzekł i nie mówili o tym więcej.

Sapnął, kiedy jej wargi ześlizgnęły się jeszcze niżej. Wplótł palce w jasne włosy. Kalina znów zamruczała jak kot. A potem wiatr poruszył gałęziami i słońce zaświeciło mu prosto w oczy. Wysoko ponad koronami drzew coś wrzasnęło. Ostry, wysoki krzyk wbił się w Twardokęska jak nóż, głęboko, do samych trzewi. Zaskowytał z bólu, poderwał się i wygiął w łuk, odtrącając kobietę.

Kalina obserwowała z przerażeniem, jak Twardokęsek wije się w udręce i rwie pazurami trawę. Kiedy znieruchomiał, ostrożnie dotknęła jego ramienia.

– Co wam? – zapytała, przestraszona.

Zbójca podniósł głowę. Twarz miał spotniałą, pobrudzoną ziemią i liśćmi, a źrenice zwężone z bólu.

– Jadziołek – wyszeptał wyschniętymi wargami. – Ona… ona wraca.

Wciąż mroczyło mu w oczach, ale przynajmniej upiorny wrzask jadziołka ucichł. Bo zbójca miał pewność, że dobiegł go głos plugastwa, choć nie pojmował, jakim sposobem usłyszał go tak daleko od Urocznej Przystani. Poderwał się z ziemi, nie pamiętając już o kobiecie, która wciąż patrzyła na niego w oszołomieniu. W pośpiechu wdział ubranie, po czym, potykając się, pobiegł przez sad ku stajniom.

Kalina przeczesała palcami włosy, wsunęła przez głowę koszulę, włożyła spódnicę i błękitny kaftanik. Ale zanim przemknęła się pomiędzy białymi pniami do warzywnika i chyłkiem wślizgnęła do czeladnej, Twardokęsek galopował już leśną ścieżką na złamanie karku ku Lipnickiemu Półwyspowi. Niebieskooka szlachcianka boso i w rozsznurowanym kaftanie weszła do izby, gdzie gospodyni darła z posługaczkami pierze. Pani powitała ją niechętnym uniesieniem brwi – nie mierziły jej zbytnio figliki ze zbójcą na sianie, ale nie podobało jej się jawne okazywanie chuci we dworcu. Zaraz jednak pohamowała się, patrząc na zadyszaną krewniaczkę. Wdowa nie była płocha i nigdy nie obnosiła się ze swoją skłonnością do Twardokęska.

– Po męża posyłajcie – odezwała się rwanym głosem Kalina. – Iskra wróciła.

W kilka chwil później wszystko, co żyło we dworcu i nosiło na rapciach szablę, siadało na koń i mknęło przez puszczę do Urocznej Przystani.


* * *

Twardokęsek nie wiedział nawet, czy wyglądał jej powrotu. Po prostu gnał przez las, na oślep odnajdując kierunek. Nie rozglądał się. Wilgotne gałęzie sosny smagały go po twarzy. Powietrze było ciepłe i orzeźwiające. W koronach drzew śpiewały ptaki. Nie słyszał ich. Nie słyszał też tętentu podążających za nim koni. Przejechał w bród rzekę, obok grupy kobiet piorących u młyna, te zaś podniosły się i długo jeszcze patrzyły za jeźdźcem, który jak duch przemknął po grobli i zniknął bez śladu. W galopie minął dwie wioski, płosząc zielononogie kury, które dostojnie przechadzały się po gościńcu. U przydrożnej kapliczki jakiś szlachcic rozpoznał go i pozdrowił grzecznie. Zbójca nic nie usłyszał, nie powściągnął konia. Szlachcic zdumiał się i nasrożył po trochu, ale po chwili namysłu dołączył z czeladzią do krewniaków Pleskoty.

Twardokęsek nie obejrzał się nawet. Nie czuł skwaru, choć pot mu ściekał po twarzy, a język wysechł na wiór. Nie spostrzegł też, jak słońce jęło się chylić nad lasem, a potem zaszło. Po prostu pędził przed siebie bez chwili wytchnienia. Jak zaczarowany. Tuż przed lipnickim obozowiskiem padł pod nim koń. Zbójca zostawił wierzgające jeszcze zwierzę i pognał dalej, jakby tuzin czartów następowało mu na pięty.

Przystanął dopiero na skarpie w Urocznej Przystani. W uszach tętniła mu krew. Potrząsnął głową, jak obudzony z głębokiego snu, otarł z twarzy pajęczyny.

I nagle widział je zupełnie wyraźnie – dwa zwajeckie okręty o dziobach rzeźbionych w pyski żmijów, jak bezdźwięcznie wynurzają się z pasm mgły. Sunęły powoli z opuszczonymi żaglami, jakby popychał je magiczny wicher. Dopiero po chwili dostrzegł we ćmie po dwa rzędy wioseł przy każdej burcie i godło Suchywilka na najwyższym z masztów. Coś ścisnęło go za gardło.

Na dole, na wąskim pasie morskiego piasku ujrzał Koźlarza – z odkrytą głową i potężnym mieczem żalnickich władców na plecach. Ale zwajeccy panowie nie mieli zwyczaju samotnie wychodzić na spotkanie sojuszników, choćby najbardziej wyczekanych, i zbójca pojął, że powodowało nim coś zgoła innego.

Wysoko, nad koronami drzew jadziołek znów krzyknął ostrym głosem. Jeden raz.

Szarka w długiej jasnej sukni i delijce z białego futra stała na dziobie pierwszej z łodzi. Jej rozpuszczone włosy opadały do pasa jak płynny ogień. Suchywilk w sutej wilczej szubie obejmował ją wpół. Wojownicy w szłomach ozdobionych zakrzywionymi rogami miarowo pochylali się nad wiosłami.

Koźlarz począł iść powoli przez połać piasku. Na brzegu było tak cicho, że zbójca słyszał tylko nieznaczny plusk wioseł i niespokojne granie świerszczy w nabrzeżnych trawach.

Wiosenny księżyc odbijał się na falach rozchybotanymi ułamkami światła.

Smocza łódź zaryła dziobem w piach. Wojownicy wypychali ją na brzeg. Koźlarz wyciągnął rękę, przez chwilę krótką jak uderzenie serca jego palce zetknęły się z dłonią Szarki. Podtrzymał ją, kiedy wyskakiwała z łodzi, i stali naprzeciw siebie na skraju Wewnętrznego Morza. Dokładnie jak zbójca zapamiętał. Jak tamtej zeszłorocznej nocy, gdy grała dla niego na żmijowej harfie.

Twardokęsek przełknął ślinę. Zwajeccy wojownicy powoli wychodzili na brzeg, a Szarka i Koźlarz po prostu tam stali w bezruchu z twarzami pobladłymi od miesięcznego światła – jakby na całym wielkim świecie nie było nic prócz wąskiego paska nabrzeżnego piasku. I żadne nie uczyniło ani gestu, nie wypowiedziało ani słowa.

Zbójca wyprostował się sztywno i począł schodzić spadzistą ścieżką ku Zwajcom. Piach obsypał mu się spod butów.

Szarka drgnęła i odwróciła się. Jej źrenice były wielkie, a tęczówki zielone jak świeże brzozowe listki. Twardokęsek podążył za jej wzrokiem i dopiero teraz zobaczył ciemne zarysy postaci utajonych w wysokich nadmorskich trawach. Wydało mu się, że rozpoznaje pomiędzy karłowatymi sosnami przygarbioną sylwetkę Pleskoty i jego dwóch krewniaków. Gdzieś dalej stał Cherchel z nieodłącznym Wekierą, który wystawał ponad trawy jak latarnia morska, a także Lusztyk, ostrożnie przyczajony z tyłu, pomiędzy nagimi korzeniami na skraju skarpy. Pojawił się też Chąśnik w brunatnym pomorckim kubraku, który zlewał się z rdzawą korą. I wielu, wielu innych, których zbójca nie umiał nawet rozpoznać z imienia.

Pojedynczo i samowtór, rebelianci zbiegli się oglądać nadejście krwi Iskry, wywróżonej w północnych legendach i wyczekiwanej przez całą zimę. Lecz kiedy nareszcie stała na brzegu Urocznej Przystani twarzą w twarz z żalnickim wygnańcem, żaden z nich nie śmiał podejść bliżej. Przyczaili się jak stado zdziczałych psów, nie śmiejąc dotknąć baśni, która ożywała na ich oczach.

Tak, zbójca też znał te legendy o wichrowej sevri, która zbiegła z podniebnej ścieżki pod dach śmiertelnego wojownika. Lecz gdy spoglądał na Szarkę, widział wyraźnie, że coś odmieniło ją ostatniej zimy, coś znacznie gorszego niż opowieści starych babek o czasach jasnej Selli, która pływała na smoczym okręcie pomiędzy Żebrami Morza. Wydała mu się wyższa i bledsza, w białym futrze podobna do połyskliwego ostrza. Przy boku wciąż miała dwa zakrzywione miecze w zdobionych srebrem pochwach norhemnów. Ale na jej włosach nie połyskiwała już obręcz dri deonema.

Wyrzuciła ją do morza, przypomniał sobie zbójca. Cisnęła ją w fale, jakby była jarmarczną błyskotką.

Szarka poruszyła się. Rozcięte poły jej sukni zawirowały gwałtownie, kiedy ruszyła ku niemu. Zbójca stał jak głupiec. Jakby mu nogi wrosły w wilgotny piasek.

– Wróciliście – odezwał się, gdy była tuż obok.

Wzięła go pod łokieć i czuł ulotny miodowy zapach jej włosów.

– Dlaczego miałabym nie wrócić? – Uśmiechnęła się dziwnie.

Przesunęła dłonią po jego policzku, po bliźnie na policzku, pamiątce ze zbójeckiej zasadzki w Koźlej Niecce, wciąż z tym nieobecnym wyrazem twarzy, który sprawiał, że zbójca miał ochotę się cofnąć i zmyć świeżą wodą ślad jej palców. Wyglądała jak wiedźma, kiedy przepełniała ją plugawa, przeklęta moc.

Nie uciekł jednak, świadom wszystkich oczu, utkwionych w nim w tej chwili. Niewiele więcej mógł ofiarować pachołkom, którzy wiedli dla niego wozy przez śnieg i błoto, Leśnej Straży czy rodowcom Pleskoty, którzy ścigali go wytrwale przez cały dzień. Tylko to krótkie powitanie na skraju Wewnętrznego Morza, kiedy Iskra z legendy pozdrowiła go jak wytęsknionego przyjaciela.

W tyle, rozchlapując wodę, biegła ku nim jaśminowa wiedźma. Przypadła do zbójcy, niemal zwaliła go z nóg, opasała mu szyję ramionami, coś szeptała do ucha.

Twardokęsek nie spostrzegł, jak Szarka weszła głębiej pomiędzy nabrzeżne trawy, gdzie w wykrocie przyczaił się jeden z Leśnej Straży. Gdy stanęła tuż obok, mężczyzna poderwał się znad ziemi. Coś błysnęło na jego piersi. Rudowłosa z wolna sięgnęła ku piersi wozaka, ujęła zawieszoną na łańcuszku gwiazdę. Jadziołek na ramieniu Zwajki przekrzywił łeb i zamrugał dwiema parami miodowych oczu. Chłopina uczynił gwałtowny gest, jakby chciał się cofnąć i zaszyć w drzewinie, a Szarka uśmiechnęła się do niego nagłym nieoczekiwanym uśmiechem, który był jak błysk słońca pośrodku zimy. Mężczyzna – nie młodzik przecież, ale solidny chłop o szerokim obliczu i nierówno przystrzyżonej brodzie – przełknął ślinę i pokraśniał gwałtownie. Stał sztywno wyprostowany, po części pewnie ze strachu przed plugastwem, które syczało niechętnie i stroszyło połyskujące jadem pióra. Rudowłosa jeszcze raz uśmiechnęła się i bez słowa ruszyła dalej, zostawiając go za plecami.

Znowu to robi, pomyślał Twardokęsek. Splata ludzkie losy równie łatwo, jakby dobierała kwiaty do wianka. I ledwie zauważa ich twarze.


* * *

Kiedy palce Szarki przesunęły się po twarzy wozaka, Mroczek instynktownie cofnął się i całym ciałem przywarł do skały. Nawet tutaj, w chłodnym mroku Hałuńskiej Góry, dotyk Iskry palił jak ogień. Wiedział, że śpiewała całą noc i była na wpół przytomna ze znużenia i od magii. Tylko dlatego odważył się podejść do niej tak blisko. Miał nadzieję, że tej nocy nie wyczuje skalnych robaków. Poza tym po prostu musiał jej dotknąć. Czekał tak długo. Całą zimę. Wiele mroźnych miesięcy, kiedy kryła się przed jego wzrokiem w dworcach przeklętych Zwajców.

Teraz jednak powróciła i przez krótką chwilę miał ją tuż obok – złotą, roziskrzoną, tętniącą życiem i magią. Potem ból go oślepił. Potykając się jak pijany na korzeniach sosen, wozak odbiegł w ciemność, pomiędzy drzewa. Larwy skalnych robaków dopiero zaczynały się rozwijać w jego ciele. Został bardzo starannie wybrany, kiedy dwie noce wcześniej wybrał się w odwiedziny do zamtuza. Nie przeczuł oczywiście, jak wiele ladacznic z dawien dawna należało do Zird Zekruna.

W głębi Hałuńskiej Góry Mroczek uśmiechnął się chełpliwie. Durni kapłani Bad Bidmone mogli knuć swoje drobne powstanie, lecz ani się domyślali, dokąd sięga moc pana Pomortu. Na razie Mroczek cierpliwie znosił ich pychę, podobnie jak zadufanie żalnickiego księcia. Ale kiedyś Sorgo przestanie chronić Koźlarza. Wówczas Zird Zekrun upomni się o niego.

Mroczek, który niegdyś był kupcem bławatnym w Spichrzy, poruszył się niecierpliwie w swoim skalnym legowisku. Nienawidził żalnickiego księcia. Nienawidził wszystkich, którzy dotykali Iskry. Należała przecież do niego. Tylko do niego.

Zeszłej wiosny, kiedy jeszcze wędrowała w obręczy dri deonema, kapłani próbowali ją zabić. Głupcy! – Mroczek żachnął się na wspomnienie krwawego spichrzańskiego karnawału. I tak nie zdołali jej utrzymać. Zapłonęła im w dłoniach jak pochodnia, spopielając najpiękniejsze z miast Krain Wewnętrznego Morza. Gorzej jednak, że odważyli się sięgnąć po własność boga. Nie sądził, aby kiedykolwiek w przyszłości uczynili coś podobnego.

Zird Zekrun pożądał Iskry. Kimkolwiek była, znała tajemnicę ścieżek pomiędzy gwiazdami i bóg zamierzał zdobyć tę wiedzę bez względu na koszty. A kiedy z nią skończy, oddają Mroczkowi.

Znikła mu z oczu i znów nie mógł jej sięgnąć. Tym razem jednak nie rozpaczał. Stawiała właśnie pierwsze kroki na ścieżce, która doprowadzi ją na brzeg Pomortu. Mroczek był cierpliwy. Mógł poczekać.

Był jednak pewien, że zanim lato dobiegnie kresu, Iskra przyjdzie do niego. A tutaj, w trzewiach Hałuńskiej Góry, Mroczek nie cofnie się przed jej dotykiem.


* * *

Kiedy zbójca chciał skręcić ku rebelianckiemu obozowisku, wiedźma pchnęła go ku ścieżce na szczycie nadmorskiej skarpy, tak porośniętej szorstką turzycą, że prawie niewidocznej. Nikt nie poszedł za nimi. Tylko nietoperze kołowały pomiędzy ciemnymi sosnami, póki jadziołek nie poderwał się z ramienia Szarki z przeciągłym wizgiem. Przy sośnie o poskręcanych korzeniach wiedźma zatrzymała się i przysiadła na przemieszanym z igliwiem piasku. Szarka oparła się o pień. Tuż nad jej głową ze świeżego nacięcia spływały zastygłe krople żywicy.

– Jak w baśni, Twardokęsek – odezwała się wreszcie, bez wysiłku, niemal niedbale odgadując jego myśli. – Tak właśnie było na Wyspach Zwajeckich. Jakbym była zaklętą księżniczką, która po stu latach cudem obudziła się ze snu. Płynęłam w szkwale, trzymałam w dłoniach serca zatopionych dzwonów i tańczyłam z sorelkami na podwodnych łąkach anemonów. Fale przyjmowały mnie jak swoją. Każdy z morskich węży, które w księżycowe noce wynurzają się ze śpiewem z głębin, i każdy z przybrzeżnych prądów, co ciskają łodzie na podwodne skały, znał moje imię, zanim jeszcze postawiłam stopę na pokładzie smoczej łodzi. Nigdy nie wierzyłam, że to możliwe.

Nie przywitała się. Nie spytała, jak mu przeszła zima ani dlaczego nie uciekł z Lipnickiego Półwyspu, gdzie go poniosą oczy. Jak gdyby w ogóle nie było tych wszystkich mroźnych miesięcy, gdy tłukł się na wozie po gościńcu i knuł z Kościejem nad sposobami wykradzenia skarbca rdestnickich kapłanów.

– Krew sorelek – wiedźma obracała w palcach drobną muszelkę – potrafi się upomnieć o swoje dzieci. Dlaczego miałoby być inaczej?

– Jesteście…? – zaczął zbójca ale Szarka przerwała mu niecierpliwie:

– Jeśli poszperać wystarczająco głęboko, każde z nas jest z nimi spokrewnione tak czy inaczej. Nazbyt wiele wieśniaczek usnęło w letnie popołudnie przy leśnych studniach, by śnić sen o dzikim człowieku, który nawiedził je pod postacią niedźwiedzia, i nazbyt wielu parobków ścigało dziwożony w wilgotnym tataraku.

Twardokęsek cofnął się, przerażony. Cokolwiek zdarzyło się na Wyspach Zwajeckich, jej dar spotężniał tak dalece, że zdawała się czytać mu w myślach.

– Czemuż nie? – ciągnęła Szarka. – Skoro od tylu lat hołubimy w kominach ogniowe koboldy i podbieramy pszczoły leśnemu ludkowi? Czemuż i one nie miałyby nam czegoś podebrać? Napatrzyłam się na to na Wyspach Zwajeckich – na dzieci z rozbitych statków, które przywabiły płaczem morszczynkę pod postacią morskiej krowy, aby wykarmiła je własnym mlekiem. Na wodnice splatające rybackie sieci po wioskach i podrzucające odmieńce na progi śmiertelnych ojców.

– Wżdy gadałem, że Zwajce ludzie dzikie, nieuczone – zauważył cierpko zbójca.

Nie sądził, aby dobiegły ją jego słowa. Z głową przechyloną na ramię nasłuchiwała szumu morza.

– Nawet bogowie nie potrafią dopilnować magicznego drobiazgu, co huka w studniach i chichocze w malinowych chruśniakach pomiędzy polami – wtrąciła wiedźma. – Tyle że zwajecki ludek mniej się kryje z ową poufałością. Co drugi woj ma za kmotrę kogoś spomiędzy przedksiężycowych. Jeśli w złej przygodzie w falę wpadnie, wnet go kuma – wodnicha na własnych plecach przez kipiel przeniesie i na bezpieczny brzeg wytaszczy.

– Jeno że po Górach Żmijowych trudno szczuraków w pokrewieństwo prosić – sarknął Twardokęsek.

– I tak dawniej bywało. – Wiedźma wzruszyła ramionami. – Nim się jeszcze Cion Cerenowe sługi na dobre rozkrzewiły po dolinach i jęły posyłać krucjaty w Góry Sowie. Przecie nie znikąd ci się biorą te sny wieszcze, co od nich po nocach skwierczysz a zębami zgrzytasz jako potępieniec…

Zbójca aż na gębie posiniał ze złości na zniewagę. Niby całą zimę cniło mu się za wiedźmą, a ledwie wróciła, miał ją ochotę zadusić.

– Tedy i wam nie trza cudować, żeście z sorelkami w komitywie – wypalił kąśliwie do Szarki, bo z wiedźmą nie było sensu się swarzyć. – Widno był tam który pradziadek nadto skłonny do obłapki z morskimi pannami.

– Mnie, zbójco – Szarka rzuciła mu kose spojrzenie – od maleńkości wodna panna chowała i znałam ich pieśni, nim mnie jeszcze dobrze ludzkiej mowy nauczono. A potem Jill Thuer wyłożyła mi dobitnie parantele moich dziadów. Także tych, którzy brali do łożnicy przedksiężycowe. I zadbała, żebym wiedziała dokładnie, jaką krwawą przemianą Zird Zekrun wplata istotę sorelek w ciało Wężymorda. Czy chcesz o tym posłuchać, zbójco? – Ściągnęła brwi. – Chcesz posłuchać, jak dwoma mieczami przybiłam moją niańkę do gobelinu, na którym królewskie charty ścigały jelenia o porożu z czystego srebra?

Zbójca poczuł mdłą falę obrzydzenia w gardle. Śnił o niej przez te zimowe miesiące noc po nocy, a przecie zdążył zapomnieć o trawiącym ją obłąkaniu.

– Jak nacięłam własne nadgarstki i nasza krew zaczęła się mieszać? – mówiła Szarka. – Dwubarwna krew, żeby dwoje spleść w jedno i połączyć? Z każdą uronioną kroplą pochłaniałam ją coraz bardziej, aż na koniec miałam dość mocy, by uderzyć w samym sercu ich krainy. A potem zabijałam je kolejno, jedną po drugiej, aby na koniec sięgnąć jeszcze głębiej i aby krew splamiła korzenie traw i podziemne źródła.

– Jak wtedy, gdy Wężymord splugawił jasne źródło Ilv – rzekł ochryple.

– Nie – potrząsnęła głową. – Ja jestem z ich krwi i nie mogłam zatkać uszu woskiem, a wody ze źródeł unlinned nie niweczą czarów, co zmieniają śmiertelników w kamień. Chcesz poznać moją historię, zbójco? Naprawdę chcesz?

– Tak – odparł.

Własny głos wydał mu się obcy.

Szarka zaśmiała się. Patrzyła w morze.

– Tam, skąd przychodzę, zbójco, sorelki nie zsyłają rybackim łodziom przyjaznych wiatrów i w czas jesiennych pozdrowień nie znoszą kniaziom sznurów pereł w podarunku. – Podciągnęła wyżej nogi i oparła brodę na kolanach. – Każdego roku ich kraina roiła się szarańczą, wężami i błotną gorączką, co pustoszy całe miasta, a one chodziły nierozpoznane pomiędzy ludzkimi siedzibami i odmieniały w krew wodę w studniach. Widziałam błękitne trawy, jak z każdą wiosną rozkwitają trującym kwieciem, co niesie ludziom szaleństwo, i dziwne deszcze, po których pola stawały się jałowe, a kobiety schły i marniały bezdzietnie. Widziałam wieśniaków o źrenicach białych niczym mleko, ponieważ ośmielili się spojrzeć na unlinned w jej prawdziwej postaci, kiedy o świcie zawołała do nich z głębi leśnego strumienia. Więc nie mów mi o jasnym źródle Ilv, zbójco, bo nie masz pojęcia, czym była kraina, którą zniszczyłam.

– Była żywa – przerwała wiedźma.

Żadna z nich nie mówiła do zbójcy. Miał wrażenie, że tylko powtarzają słowa, bo toczyły tę rozmowę przez całą zimę, ale niczego nie zdołały rozstrzygnąć.

– Ja też byłam żywa! I słyszałam ich krzyki, kiedy ogień sięgnął traw i spopielił unlinned jak wyschnięte siano. Byłam też żywa, gdy płomienie szły ku mnie poprzez komnaty zamku. Rozumiesz to?

– Tak. – Wiedźma przechyliła głowę na ramię. Jej źrenice były wielkie, rozdęte magią.

– Nie rozumiesz. – Szarka potrząsnęła głową. – Nawet ty. Jeśli naprawdę chcesz znać różnicę pomiędzy mną i Wężymordem, spytaj Koźlarza, jakim głosem wołała tamtej nocy w rdestnickiej świątyni umierająca Bad Bidmone. Ale wówczas też nie zdołasz zrozumieć, wiedźmo, bo w twojej krwi nie szumi ta sama błękitna magia, co ożywiała trawy w ich przeklętej krainie, daleko stąd. Nie mam żadnej ochrony przed skowytem konających parthenoti. Nic prócz jadziołka, który w rozpadającej się wieży Nur Nemruta zdołał wydobyć mnie na powierzchnię.

Zbójca w milczeniu gryzł sosnową gałązkę. Niepotrzebnie czekał na nią przez całą zimę i na złamanie karku pędził przez puszczę. Równie dobrze mogło go tu nie być.

– I który co noc przywołuje z twojej pamięci głosy konających. – Jasnowłosa niewiastka zmarszczyła brwi. – Krew i łopot płomieni. I śmierć. Odpędzisz go albo pociągnie cię ze sobą w zagładę.

– On jest moją pamięcią. – Szarka ze znużeniem przymknęła oczy. – I zanadto go potrzebuję. Przez całą zimę łudziłam się, że dość będzie, gdy usiądę pomiędzy nimi pod poprzecznym bierzmem rzeźbionym w żmijowe sploty…

– Ale byłaś tam – wtrącił cicho zbójca. – Pomiędzy swoimi. Jak przystoi zwajeckiej kniahince.

Z nagła gorycz napłynęła mu do gęby. Całą zimę śnił o niej, wyobrażał sobie ten dzień, jak przypłynie do Urocznej Przystani, a potem znów powędruje samotrzeć z wiedźmą poprzez Krainy Wewnętrznego Morza. Jak dawniej. Jak zeszłej wiosny.

Był durniem.

– Tak. – Szarka uśmiechnęła się do siebie. – Siedziałam pomiędzy panami, z roztruchanem pełnym syconego miodu, i słuchałam, jak sędziowie wyliczają przodków Selli aż do wichrowej sevri z kohorty Org Ondrelssena. Pływałam w łodzi z pojedynczym żaglem pomiędzy rafami morskich węży i polowałam z harpunem na biełuchę większą od skalmierskich wołów. Jednak krew została przelana, a ja nigdy nie będę śpiewać z sorelkami w Cieśninach Wieprzy o błękitnych łąkach, które nie istnieją w żadnym ze światów. – Zaśmiała się urwanym śmiechem.

Zbójca otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale wiedźma uczyniła szybki gest, nakazując mu milczenie.

– Opasali mi czoło diademem z szafirów i turkusów, narzucili na ramiona płaszcz z sobolowego futra. Tylko ja wciąż byłam ta sama, jak wówczas, kiedy przypłynęłam na Tragankę w kubraku zdartym z konającego norhemna. Zupełnie ta sama. Dzień za dniem kradłam tej obcej dziewczynie jej los – ojcową radość, sławę u współplemieńców, pieśni o krwi Iskry. Nawet jej imię!

– On w to wierzy – odezwała się wiedźma. – Dla Suchywilka zawsze będziesz Llostris.

– Tym gorzej – odparła sucho i znienacka zwróciła zielone oczy ku zbójcy. – Czy wiesz, jak to jest, Twardokęsek?

Bez słowa potrząsnął głową.

– Dość było wyciągnąć rękę, bo marzenia same naginały się ku palcom. Gorące i słodkie jak maliny rwane z krzaków wokół górskiego źródła. Mogłam mieć wszystko, co tylko przyszło mi do głowy, kiedy zagrałam z Delajati kośćmi o własny los. Życzenia się spełniały. Jak w baśni. Jak gdybym naprawdę mogła odwrócić się, otrząsnąć pył z chodaków, wyczesać z włosów popiół… Jakbym nigdy nie patrzała w zwierciadle na mojego ojca zakłutego u bram donżonu dzidami niczym odyniec i nie widziała głowy Dumenerga nabitej na palisadę w noc moich zaślubin. Jakby nigdy nie było Świętej Llostris od Pożogi…

– O czym wy gadacie? – przerwał z trwogą zbójca.

– O tym, żeś się, Twardokęsek, dobrze sprawił! – Uśmiechnęła się kątem ust. – Powinnam była zgadnąć, że starczy, abym postawiła stopę na tej przeklętej ziemi, a wszystko zacznie się na nowo. Przez ciebie.

W pierwszej chwili zabrakło mu języka w gębie. Nie mógł uwierzyć, że po tym wszystkim, czego dla niej dopiął i dokonał, śmie mu czynić wyrzuty.

– Ja? – ryknął wreszcie wściekle. – Jam dla was przez całą zimę tyłek po wertepach tłukł, karku nadstawiałem w służbie tego zapowietrzonego książątka, mało mię Pomorcy nie zasiekli, a wy się jeszcze krzywicie?

– Nie krzywię się. – Szarka potarła skronie. – To nie twoja wina. Znałam przecież wzory i powinnam była wiedzieć, że nie wystarczy odwrócić się i odejść, bo Delajati wyczaruje mi Zakon Gwiazdy, choćby z błota i kurzego łajna. Nie sądziłam jednak, że wykorzysta właśnie ciebie.

– To jeno kawałki blaszki. – Zbójca wzruszył ramionami. – Sam ludziom gadam bez przerwy, żeby je porzucili.

– Ale nie słuchają?

– Ano, nie słuchają – przyznał niechętnie. – Sami widzicie. – Splunął z niesmakiem w piasek. – Głupia jest ludzka natura i na strach niebaczna.

– I jak wosk w rękach bogów – dodała miękko Szarka. – Cóż, rzeczy dzieją się tak czy inaczej, a ty mnie nazwałeś za sprawą tego znaku. Tyle że pamiętam, jak mi te gwiazdki ostatnio w oczy świeciły – na ścierwie, na piszczelach kościotrupów. Moim własnym imieniem. Sharkah, zabójczyni bogów. Nic nie rzekł. Na to nie było odpowiedzi.

– Może nie powinnam była cię, Twardokęsek, wlec poprzez Krainy Wewnętrznego Morza, żebyś na końcu stał się narzędziem w ręku bogini. Może trzeba cię było zostawić w tragańskiej ciemnicy.

Spojrzała na niego uważnie, aż zbójcę ciarki przeszły po grzbiecie. Zląkł się nagle, aby się tymi zielonymi ślepiami nie dowierciła prawdziwych powodów, dla których został na Półwyspie Lipnickim. Nie sądził, aby uradował ją pomysł zagrabienia kapłańskiego skarbczyka.

– Na ćwiartowanie – burknął ponuro. – Aleście wymyślili. Spać lepiej chodźmy zamiast po próżnicy pleść, boście pewnikiem Wielkim Bełtem płynęli i rozum się wam pomącił. Jakbyście go wcześniej nazbyt wiele mieli – dodał grubiańsko. – A wedle wozaków, to czy ja się prosił? Nie, samiście mnie Koźlarzowi na posługi wyswatali. Po co więc ninie lament czynicie? Nie w smak wam, żem się z mizerii wydźwignął? Że mam w narodzie sławę a poważanie? Żem z łupiestwa wyrósł na…

– Zbójeckiego hetmana? – dopowiedziała, nie spoglądając nawet ku niemu, nie widząc, jak jego palce zacisnęły się kurczowo na pniu sosny. – Zanadtoś się z legendami spoufalił i z baśnią nazbyt pobratał, zbójco. A w tej baśni – popatrzała mu w twarz zieloniuśkimi oczami, aż mu się we łbie zakręciło – ogień to nie kawał pergaminowego wiechcia złotą farbką ukraszonego i krew nie z morwowego soku. W tej baśni ogień spopiela aż do kości, a krew wsiąka w błoto bez śladu. Z ludzi, którzy poprzednio przywdziali znak gwiazdy… Znak Sharkah, zabójczyni bogów, której imię przywołałeś wtedy na Tragance głupio i nierozważnie… Nawet jeden na tuzin nie wrócił się bezpiecznie do domu, żeby prawić wnuczętom o tym, jakeśmy pospołu stanęli przeciwko całej Kurzawie Birghidyo. Nawet jeden na tuzin. A ten, który ich prowadził…

– Obrócił się na koniec przeciwko tobie – odezwała się wiedźma. – Rozpłatałaś go prawie na pół. Jak świńską tuszę.

Zbójca poczuł zimno spływające mu wzdłuż grzbietu. Drobne włoski na karku podniosły mu się i zjeżyły. Obie były szalone, wiedźma i Szarka po równo. Podstępne obłąkanie trawiło je niczym czerw.

– Mogłam go zabić. – Szarka przygryzła wargę. – Wiedzieliśmy o tym oboje. Ja zaś wiedziałam również, że muszę go ranić wystarczająco dotkliwie, aby nie mógł mi przeszkodzić. Chodził potem o drewnianym szczudle, a zamiast prawego ramienia co rano przypinał żelazny hak. Pomyśl o tym, zbójco, kiedy znów cię nazwą zbójeckim hetmanem. – Obróciła się ku Twardokęskowi. – Pomyśl o wszystkich, którzy poszli za znakiem gwiazdy. Za Sharkah, zębatym sierpem, którym Annyonne ucięła głowy Stworzycielom.

Pomyślał. Wbrew sobie, bo przecie bajda to była, nic więcej. Jarmarczna gadka, co nią jałmużnicy mamią głupie baby po przysiółkach. Ale pomyślał – o tym, jak zabiła dri deonema pośrodku zapylonego świątynnego dziedzińca i jak uciekali z ogarniętej krwawym karnawałem Spichrzy. A także o Nieradzicu, którego wyniósł z płonącej gospody. I nagle zrozumiał, że nie chce, aby ten dzieciak podążył za ogniem wplecionym we włosy Iskry. Nie on.

– Jest taka legenda na Wyspach Zwajeckich – dodała łagodniejszym głosem. – O wojownikach, którzy pożeglowali z północnym wichrem i zagubili się na północnym morzu, ponieważ dosięgła ich pieśń sorelek, co w głębi oceanu opłakują śmierć sióstr pod nożem Zird Zekruna od Skały. Gdy ktoś usłyszy śpiew wodnych panien, śpiew z legendy, nigdy nie będzie już taki sam jak wcześniej. Ale są rzeczy silniejsze niż pieśń sorelek, zbójco, potężniejsze niż żmijowe harfy i wiedźmie uroki. Przykro mi – urwała.

Jej oczy błądziły niespokojnie w ciemności poza krawędzią skarpy.

Zbójca aż do bólu zacisnął pięści, bo znienacka ogarnęła go przemożna gorycz na własną głupotę. Przecież był szczęśliwy, kiedy prowadzał furgony z Książęcych Wiergów i biesiadował ze szlachtą w wilczojarskich dworcach. Miał szacunek ludzki, dobry miecz przy boku, wiernych towarzyszy i plan, co go miał uczynić bogatym ponad wszelkie wyobrażenie. Mimo to wyczekiwał wiosny, jak gdyby z powrotem Iskry wszystko miało się odmienić na lepsze. Tymczasem Szarka nie niosła nic prócz ognia i zapowiedzi nowej wojny.

Rudowłosa kobieta wciąż obejmowała ramionami kolana, jakby ogarnął ją chłód, choć noc była ciepła, niemal letnia. Zbójca nie był pewien, czy wie, że dopłynęła do Urocznej Przystani. Oczy miała przymknięte. Mówiła cicho, do siebie:

– Pamiętam, że padał deszcz, kiedy zbrojni podeszli pod zamek. Ciepły letni deszcz, co połyskiwał na zbrojach strażników i kamieniach murów. Nie zdążyliśmy nawet zamknąć bramy. Stałam pośrodku dziedzińca. Grudki błota pryskały spod końskich kopyt, kiedy wypadli spod łuku bramy, ze dwa tuziny jeźdźców w ciemnej barwie, pod chorągwią panów cytadeli. Jeden rzucił mi coś pod nogi. Krwawy kłąb szmat plasnął w błoto, tuż przy moich ciżmach z safianowej skóry. Pamiętam jak dziś. Ciemne plamy dżdżu na safianie, odległy krzyk Mokerny. Moje niezdarne palce, kiedy pochyliłam się i powoli odwinęłam szmaty, sztywne od zakrzepłej krwi. Dziewki czeladne wrzeszczały, jeźdźcy krążyli wokół mnie tak blisko, że namokła ziemia pryskała spod kopyt koni na moją suknię z błękitnej katajki, nazbyt strojną do podwórzowych zabaw. Jednak stałam pośrodku dziedzińca w jedwabnej sukni, z okrwawioną głową Dumenerga przyciśniętą do piersi, kiedy tamci dorzynali w stołpie resztki naszych wojowników. Nie mogłam się poruszyć, jakby wraz z jego śmiercią i ze mnie uszło wszelkie życie. Wykłuto mu włócznią oczy, jak zwykliśmy czynić z bluźniercami, aby nigdy nie odnaleźli drogi do Issilgorol, i ledwie rozpoznałam jego twarz. Dopiero kiedy ktoś chwycił mnie za włosy i podciągnął na siodło, zaczęłam krzyczeć i dostałam w twarz. Okutą rękawicą.

Twardokęsek poruszył się gwałtownie. Nie chciał tego słuchać, wszystko jedno, czy mówiła prawdę, czy też były to jedynie majaki, wysnute z jej skażonej krwi. Ale wiedźma pochwyciła go za ramię i odepchnęła z taką siłą, że się zatoczył.

– Daj jej mówić – wyszeptała pobladłymi wargami. – Śpiewała przez całą noc, aby przeprowadzić nas przez morze. Potrzebuje jadziołka, aby bezpiecznie wynurzyć się na powierzchnię snów, on zaś żąda jej wspomnień. Ale oszołomienie minie. Zawsze mija.

Zbójca aż wzdrygnął się z obrzydzenia. To było równie plugawe jak wiedźmi szał.

– Nie pozwolili mi jej zatrzymać. – Szarka nie słuchała ich. – Odebrali mi głowę Dumenerga i zatknęli ją na palisadzie, z twarzą zwróconą na północ. Powietrze wciąż było ciężkie od posoki i żółci, kiedy mnie wlekli przez osmalone korytarze do wielkiej sali. I pamiętam dwie dziewki w poszarpanych koszulach, jak wysypywały podłogę świeżo ściętym tatarakiem i zmywały zacieki krwi ze ścian barwionych ochrą. Pan cytadeli rozdarł na mnie suknię. Nie umiałam nawet płakać, gdy ujął mnie za brodę i przyciągnął moją twarz do światła. Na drewnianym stole leżała mizerykordia o graniastym ostrzu i wiedziałam na pewno, że zdołam po nią sięgnąć. Jednak miałam niespełna piętnaście lat i bardzo chciałam żyć, choćby miało to oznaczać pana cytadeli. Powinni mnie byli wówczas zabić. – Zaśmiała się głucho.

Wiedźma uspokajająco gładziła jej rękę.

– Ale im się zachciało okiełznać przepowiednię, zachciało im się dziedzictwa Iskry i wszystkich innych rzeczy, które śpiewały w mojej krwi. Zabawne. Zaprowadzili mnie do mojej komnaty. Wszędzie leżały trupy i resztki porozbijanych sprzętów. W powietrzu wirował puch z rozdartych pierzyn. Jak śnieg, jak ślubny welon, który nałożyli mi na głowę. Zamkowy kapelan nie chciał poprowadzić ceremonii, więc go zabili, pośrodku wielkiej sali, pod wnęką ołtarza bogini, i kazali wołać kapłańskiego pomocnika. Syn pana cytadeli wziął mnie za rękę. Nad krawędzią zbroi miał okrągłą twarz o młodzieńczym miękkim zaroście i widziałam, że boi się tak samo jak ja. Wepchnęli nas do łożnicy, cała gromada żołdactwa pijanego od krwi i miodów z piwnicy Dumenerga. A komnata była pełna błękitnego kwiecia o woni odurzającej niby wino. Jak na urągowisko. Chcieli, abym usłużyła małżonkowi, lecz nie potrafiłam, sprzączki od zbroi wymykały się palcom. W końcu przywołali dziewkę, płowowłosą posługaczkę, która była równie niezgrabna jak ja, więc jeden z wojowników odciągnął ją w kąt i wziął na stercie szat wywleczonych z kufra…

– Przestań – poprosił zbójca.

– Dlaczego? – Szarka zaśmiała się cicho. – Niepięknie jest posłuchać, co się dzieje po tym, jak królewicz zdobędzie zamek z królewną ukrytą? Jak złe zostanie pokarane wedle zasług? Bo ja przecież byłam zła, przeklęta w powiciu i naznaczona imieniem Annyonne. Więc panowie z cytadeli postanowili zadbać, żeby się tamta przepowiednia nie wypełniła. Starannie – zająknęła się. – Przywiązali mnie rzemieniami do ramy, pochodnią przyświecili i dali miodu tamtemu młodzikowi, żeby się dobrze sprawił. Taki jest w wielkim świecie obyczaj, że jak się już królestwo w perzynę obróci i króla starego zaszlachtuje, trzeba jeszcze córkę jego zniewolić. Trochę to trwało, bo chłopak był przerażony i nieporadny w gwałcie. Ale panowie doradzali mu ze szczerego serca i dodawali zapału. Póki nie dokończył dzieła.

Gdzieś wysoko nad Uroczną Przystanią wrzasnął jadziołek. Radośnie, z triumfem. Iskra szarpnęła się jak smagnięta batem.

– Jak nas wreszcie samych w alkowie zostawili, tośmy oboje płakali, ja i ten dzieciak, co go naznaczyli na królewskiego małżonka. Rozwiązał mnie. A kwiecie Jill Thuer, drobne błękitne kwiatki o zapachu, co rozum mąci i odbiera, otwierało się z wolna w komnatach donżonu. Otwierało się jeden po drugim, aż wreszcie któryś ze zbrojnych poderwał się znad stołu zastawionego jadłem i porwał ze ściany topór.

– Weselny podarunek – szepnęła wiedźma.

– Och, Jill Thuer bardzo dobrze znała swoje rzemiosło. – Szarka potrząsnęła głową. – Umiała zajrzeć w przyszłość i chciała, abym do niej wróciła, więc mi pomogła. Kiedy wreszcie zeszłam po kamiennych schodach do wielkiej sali, wszyscy wojownicy wymordowali się jak szczury potrute przyprawnym ziarnem. A ja miałam przed oczami oczy tamtego chłopca, mojego małżonka, niebieściutkie jak kwiaty Jill Thuer i zamglone od czaru, gdy sięgnęłam po sztylet ukryty pod siennikiem. Taką mnie na koniec Ider odnalazł, skuloną na schodach, w strzępach koszuliny poplamionej krwią – moją i tego dzieciaka. Chciał mnie wieźć na południe do wieży Jill Thuer. Ale wówczas wiedziałam już, że ciotka przymusi mnie, abym jej służyła. Postawi mnie przed Zwierciadłem Nekromantki i każe w nie patrzeć, póki proroctwo nie pożre mnie ze szczętem. Na swój sposób była równie okrutna jak panowie cytadeli i nie chciała mi pozostawić wyboru. Ale się jej wymknęłam. Drugi raz i na dobre.

– Słuchaj. – Palce wiedźmy zacisnęły się jak imadło na nadgarstku zbójcy. – Słuchaj teraz uważnie.

– Powiedziałam Iderowi, że nie pójdę za nim do Jill Thuer. Że to już koniec. Niech rozpuści resztę najemników, z dala od traktów kupi zagon ziemi za resztki skarbu, cośmy je z donżonu wynieśli, i sieje rzepę. I niech zapomni. Co z tego, że kto inny weźmie tę koronę, mnie ona nie przyniosła nic prócz nieszczęścia. Kto inny będzie się martwił o przepowiednie i klątwy, bo ja się już dosyć na krew napatrzyłam i na trupy. Osiodłałam konia, jeszcze przed świtem, nim się Mokerna obudziła, i odjechałam na pustkowie. Jak najdalej.

Twardokęsek uwolnił się z uścisku jaśminowej wiedźmy. W głowie miał zamęt.

– Ona nie będzie pamiętać – powiedziała bardzo cicho jasnowłosa niewiastka. – Obudzi się o świcie i będzie jak wcześniej. Ale teraz jest Iskrą i płonie w niej magia. Nie niszcz tego.

– Dwa lata chadzałam pomiędzy koczownikami. – Głos Szarki był ledwie słyszalny. – Spałam w grotach, jadłam szarańczę, kozy pasłam. I śniłam sny, z każdą nocą bardziej przemożne. Jak Alienor, cztery wieki wcześniej. Coś przywoływało mnie z głębi puszczy, aż wreszcie nie umiałam się oprzeć. Nie wiedziałam, że przez te dwa lata opowieści o powrocie krwi dawnych władców krzewiły się jak uroczne ziele. Nie wiedziałam też o Zakonie Gwiazdy. Nie, nie mogli się nazwać moim imieniem, przecież dostałam je po zabójczyni bogów. Przybrali więc miano od najjaśniejszej gwiazdy zimowego nieba, skamieniałej i samotnej pośrodku firmamentu. Gwiazdy, z której Annyonne wykuła zakrzywiony, zębaty sierp. Sharkah, zabójcę bogów.

Twardokęsek ze świstem wciągnął powietrze.

– Nie wiem nawet, jakim sposobem Ider zdołał ich zebrać. Był najemnikiem, wynajmował się za kilka srebrnych monet. Nie znał gwiazd i nie umiał odczytać legendy ukrytej za tym znakiem. Ale kiedy wreszcie wróciłam…

Zbójcy wydało się, że jej twarz złagodniała na chwilę, a na ustach pojawił się cień uśmiechu.

– Zakon Gwiazdy był jak mocne wino, co uderza prosto do głowy. Kiedy jechaliśmy przez spustoszoną krainę, imię Annyonne było wszędzie, wyhaftowane srebrną nicią na chorągwiach, wyszyte na kubrakach, wpisane w kształt końskich podków. Z początku nie było nas więcej niźli setka – najemników, resztek panów, którzy niegdyś podążyli za moim ojcem, skrytobójców opłacanych złotem. Tamta wiosna… – Uniosła głowę, spojrzała na zbójcę i wydało mu się, że go rozpoznaje.

Prawie wyciągnął do niej rękę, ale z wysoka, spomiędzy gwiazd, dobiegł go krzyk jadziołka. Spojrzenie Szarki zmętniało.

– Kwitły tarniny i dzikie śliwy, z południa szła na nas Kurzawa Birghidyo, a ja miałam siedemnaście lat i dwa miecze u boku. Wyjechaliśmy z ruin donżonu południową bramą, ku Wąwozowi Ivrett, gdzie niegdyś Issarthel Srebrna Prządka ściągnęła ogień na armię koczowników. Na drzewach liście nie zdążyły się jeszcze w pełni rozwinąć, lecz skowronki śpiewały nad świeżo skopanymi polami i klucze gęsi przesuwały się wysoko z krzykiem. Nawet ich chrapliwe głosy wieszczyły nadejście Kurzawy. Mieliśmy ledwie garstkę ludzi i wiedziałam, że nie powrócę żywa, ale nie miało to znaczenia. Nic nie miało znaczenia. Nic, prócz tej wiosny.

Nieświadomie skinął głową, gdyż jakkolwiek nie chciał się do tego przyznać, jego również ogarnęła wilczojarska wiosna, tak upojna i rozszumiana, że czasami wydawało mu się, że naprawdę należy do tego miejsca i szykuje się na walkę z Wężymordem.

– Wieśniacy po wioskach wybiegali nam na spotkanie z chlebem i mlekiem. Szpaki darły się w topolach przy drodze coraz donośniej, czajki podrywały się znad podmokłych łąk, a my ciągnęliśmy na południe pod znakiem zagłady, pod znakiem gwiazdy, z której wykuto zębaty sierp Annyonne. Raz jeden, zbójco, jeden raz przydarza się taka wiosna…

Teraz mówiła już tylko do niego. I wypowiadała jego lęki tak, jakby czytała z karty.

– Kasztelan otworzył przed nami bramy twierdzy w gardle Wąwozu Ivrett, a potem, kiedy skrupulatnie obrachował szanse i pojął, że nie będzie świeżych posiłków, wymknął się chyłkiem ze swymi ludźmi i uciekł precz. Nie pozwoliłam go ścigać. Chorągiew mojego ojca łopotała na najwyższej wieży nad twierdzą, wokół murów rozkwitały bzy i czeremchy, a nocami niebo było roziskrzone od gwiazd. Nie spostrzegłam nawet, kiedy przyszło lato, suche i gorące jak południowy wicher. Góry dokoła zapłonęły od ognisk Kurzawy Birghidyo i było ich więcej niż gwiazd nad nami. Jednak wcześniej… wcześniej nadciągnął Eweinren… – zamilkła, zapatrzyła się w morze.

Zbójca nie wytrzymał.

– A potem? – zapytał.

Wiedźma zasyczała ze złością.

– Potem? – Szarka otrząsnęła się jak zbudzona ze snu i popatrzyła zupełnie przytomnie. W oczach miała żal. – Potem zaczęliśmy umierać. Jedno po drugim.

Загрузка...