Wielkie nabożeństwo ku czci świątobliwej patronki Wiergów dobiegało końca. Złociszka opuściła głowę i splotła na podołku palce, udając rozmodlenie. Raz po raz czuła na sobie badawcze spojrzenia mieszczan, którzy popatrywali ukradkiem ku ławce, gdzie burmistrz zasiadał pospołu ze swoją jasnowłosą córką, oboje pięknie przystrojeni w świąteczne stroje i tak pogodni, jakby we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza nie gotowano się coraz pilniej ku wojnie.
Tymczasem od sławetnej rewolty rzeźników w mieście nieustannie wrzało. Wprawdzie dwa dni temu Kościej kazał znów powiesić czterech najbardziej uciążliwych buntowników, lecz egzekucja niewiele pomogła. Na domiar złego rajcy niechętnie przyjmowali surowość burmistrza, szczególnie że wymierzona była nie w plebs, za którym na ratuszu z rzadka się ujmowano, ale w zacnych i z dziada pradziada rzemieślników. Niektórzy zaczynali wręcz przebąkiwać, że Kościej skrycie znosi się z obcymi książętami i pragnie zostać jednowładnym panem miasta.
Złociszka uśmiechnęła się nieznacznie. Prawda była o wiele bardziej pogmatwana. Owszem, do domostwa Kościeja często zaglądali emisariusze państewek Przerwanki, rozsianych po Górach Żmijowych, a nawet samego spichrzańskiego księcia, który w obliczu pomorckiej nawały dawał pewne znaki, że jest gotów zapomnieć o zastałej wrogości do Książęcych Wiergów. Ojciec radził z nimi długo i sekretnie, lecz nie sądziła, aby wiele z tego wynikło. Wróg był wciąż daleko, a niepewne sojusze utrudniała pewna nienawiść. Zresztą Złociszka nie przypuszczała, aby Kościej chciał zawierzyć okolicznym panom. Zanadto był chytry i nazbyt dobrze znał ich naturę, by wątpić, że przy najlżejszej sposobności uderzą na kupieckie włości. Dlatego przygotowywał się zupełnie inaczej.
Miała w mieście tuzin szpiegów, utrzymywanych z własnej szkatuły, więc wiedziała, że ojciec zbroi się skrycie i ściąga najemników. Nie ośmielił się ich otwarcie wprowadzić do miasta, w Książęcych Wiergach bowiem nawet burmistrz nie miał prawa czynić własnych zaciągów i trzymać prywatnego wojska. Pozornie wszystko było jak dawniej. Rajcy radzili na ratuszu nad nowym podatkiem na wojnę i nad opatrywaniem podupadłych murów. A w Czerwonym Młynie, majątku Kościeja, roztropnie odkupionym o kilka stajań od Wiergów, czekały już ze cztery seciny wybornych zaciężników. Wiedziała, że niedługo przybędą następni. Ledwie zazieleniły się trawy, jej ojciec rozesłał wieści do werbowników.
Na ratuszu nie wspominano ani słowem o nowym przedsięwzięciu burmistrza, ale dziewczyna zastanawiała się, czy rajcy istotnie nie wiedzą. Musieliby być ślepi i głusi, gdyby nie spostrzegli, że burmistrz coś szykuje. Co prawda Czerwony Młyn wybudowano poza miejskim gruntem, więc nie obowiązywały w nim wiergowskie prawa i Kościej mógł czynić, co zechce. Lecz Złotko nie wątpiła, że co potężniejsze spośród kupieckich rodów rychło zbuntują się przeciwko jego władzy. I podzielą los nieszczęsnych rzeźników. Nie żywiła w tej kwestii najmniejszych wątpliwości.
Nie wątpiła również, że Kościej dawno temu przejrzał jej zamysły. Ostatecznie był jej ojcem i grali w tę grę od bardzo dawna – zastawiali na siebie pułapki, usiłując wywieść się nawzajem w pole. A tym razem wiedział dokładnie, czego pragnęła. I zamierzał jej przeszkodzić.
Uniosła brew i rzuciła mu krótkie ironiczne spojrzenie spod rzęs. Z pewnością szpiedzy donieśli mu o jej konszachtach z alchemikiem. Może nawet wykradli jeden z owych dziwnych łuków, które alchemik nazywał kuszami, gdyż jakiś czas temu kilka sztuk znikło z alchemickiej kamienicy. Ale na razie Kościej nie próbował jej powstrzymywać. Był tak zajęty swoimi sprawami, że nie burczał nawet, kiedy wymykała się o zmierzchu do miasta. Po prostu posyłał kilku zbrojnych, aby strzegli jej w plątaninie wiergowskich uliczek i odstraszali głupców, gotowych napaść na córkę burmistrza.
Teraz wszystko pójdzie szybciej, pomyślała. Może już dzisiaj się rozstrzygnie.
O brzasku do miasta wpadł posłaniec od wiergowskiego rezydenta przy dworze Wężymorda. Żalnicki władca szykował się na wojnę. Miał zamiar uderzyć jeszcze tej wiosny, zanim przekwitną bzy i jaśminy. Dlatego właśnie rajcy kręcili się w swoich ławkach, jakby ktoś im nasypał pod zadki tłuczonego szkła. Na wieczór zwołano radę. Ale kiedy kapłan milkł na chwilę, z tylnych, ocienionych ławek dało się słyszeć niespokojne szepty. Kupcy byli przerażeni. Nie mogli dłużej zwlekać. Dziś wieczorem Kościej poprowadzi radę i zmusi ich, aby opowiedzieli się po jednej ze stron. Złociszce było wszystko jedno, po której. I tak zamierzała wygrać swoją własną wojnę.
Kościej trącił ją lekko w bok i pochyliła się pospiesznie – kapłan rozdzielał właśnie ostatnie błogosławieństwa. Nabożeństwo dobiegło końca. Zaraz mieli wyjść przed świątynię i rozdzielać jałmużnę wśród żebraków, którzy zgromadzili się tłumnie przed wierzejami.
Ojciec podniósł się w ławce, ozdobionej kunsztownymi płaskorzeźbami i wyściełanej czerwonym aksamitem. Chciał przeczekać ciżbę, pomniejsi rzemieślnicy bowiem i pospólstwo przepychali się do wyjścia. Inni rajcy również nie spieszyli się przesadnie. Podchodzili do Kościeja, zamieniali z nim po kilka słów, usiłując wybadać, co też burmistrz zamierza powiedzieć podczas wieczornej narady.
Złociszka trzymała się z tyłu. Stała ze skromnie spuszczonymi oczami, usiłując przybrać na twarz wyraz rozsądnej kupieckiej córki, która wyśmienicie pojmuje powagę chwili. Jednak jej myśli błądziły daleko. Miała tuż za murem sześć tuzinów ludzi, najemników dobrze wyszkolonych w obchodzeniu się z kuszą i innymi alchemicznymi dziwactwami. Kosztowali ją słono i przez ostatnie tygodnie musiała zastawić większość matczynych klejnotów. Zwykle chętnie patrzyła, jak ćwiczą walkę z ciężkich wiergowskich wozów. Dzisiaj jednak była ciekawa wieści z ratusza, więc jak przykładna córka zamierzała czekać w domu na ojca.
– Co teraz będzie, tatku? – spytała cicho, kiedy pozostawiono ich wreszcie samych.
– Wyjdziemy na dziedziniec. – Kościej uśmiechnął się. Droczył się z nią jak zwykle. – Zjemy na obiad prosię w buraczkach. Potem szybciutko na ratusz pociągnę, żeby panowie rajcy zbyt długo nie czekali.
Dziewczyna niecierpliwie potrząsnęła głową.
– Co zamierzasz?
– Opowiem ci wieczorem, kiedy z rady wrócę. – Burmistrz ujął jej dłoń i położył ją na swoim przedramieniu, ostrożnie prowadząc córkę ku wyjściu. – Wtedy wszystko się zacznie.
Pomylił się jednak. Zaczęło się znacznie wcześniej.
Złociszka usiłowała sobie później przypomnieć, jak to się naprawdę wydarzyło. Mozolnie, obraz po obrazie odtwarzała w pamięci, jak idzie wraz z ojcem główną nawą świątyni. Drobiny kurzu tańczą w smugach światła, wpadającego poprzez wysokie, wąskie okna. Powoli stawia kroki. Jej świąteczna brokatowa suknia jest naszywana perłami i tak ciężka, że Złociszka musi się mocno wspierać na ramieniu ojca. Rajcy, cechowi majstrzy i zwyczajne pospólstwo rozstępują się przed nimi z szacunkiem. Wszędzie wokół widać głowy, uniżenie pochylone w ukłonie, i rumiane uśmiechnięte twarze.
Kiedy stanęła na progu, ostre słońce uderzyło ją prosto w oczy. Oślepiona przez moment, zgodnie z tradycją pokłoniła się nisko zgromadzonym na placu przed świątynią. Żebracy i pospólstwo wykrzykiwali imię Kościeja i błogosławili go donośnie. Lecz dziewczyna bardzo dobrze wiedziała, że ich zapał podsyca nadzieja na hojną jałmużnę, którą mieszczanie mieli zwyczaj rozdzielać po zakończonym nabożeństwie ku czci świątobliwej księżniczki.
Rozwiązała sakiewkę, pełną dukatów z jej profilem – ojciec kazał je wybić specjalnie na święto z najlepszego kruszcu, bo przecież była jego Złotkiem, jego jedyną córką – i nabrała pełne garście złota. Nie było żadnego ostrzeżenia. Nie usłyszała szczęku zwalnianej cięciwy ani świstu strzały, a radosny ryk tłumu nie osłabł ani na moment. Tylko ramię ojca wysunęło się nagle spod jej dłoni. Zachwiała się, wciąż porażona słonecznym blaskiem i niezdarna w paradnej sukni. Kościej wymówił jej imię w jakiś mozolny i chrapliwy sposób, a potem upadł na schody.
Dopiero wtedy odzyskała wzrok. Zobaczyła, jak na czarnym kubraku ojca, tuż obok ciężkiego łańcucha, który był oznaką godności burmistrza, powoli rozkwita ciemna plama krwi. Zobaczyła też jego ręce, zaciśnięte na grubym suknie, i ciężki, toporny bełt, który wystawał spomiędzy palców.
Złoto wypadło jej z dłoni i połyskliwą kaskadą rozsypało się po schodach, potoczyło w dół pomiędzy tłuszczę.
Rozpoznała ten szyp w mgnieniu oka. I świetnie znała broń, z której go wystrzelono.
Przypadła do ojca, wciąż nie pojmując, nie mogąc uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Pochyliła się nad nim, z całej siły ściskając jego zakrwawione palce i wykrzykując coś bez sensu. Bełt w piersi ojca falował, unosił się i opadał, a pierzysko drżało, jakby poruszane niewyczuwalnym wichrem. Nie wiedziała, co zrobić. Podniosła głowę, szukając wzrokiem przyjaciół ojca, którzy w niedzielne wieczory siadywali w ich ogrodzie i radzili z Kościejem we wspaniałej gościnnej sieni.
I wtedy wokół uczyniło się zupełnie pusto. Znikli gdzieś rajcy w ciemnych aksamitnych kaftanach, mistrzowie cechowi zapadli się bez śladu wśród gapiów, którzy wpatrywali się z obojętną ciekawością na konanie Kościeja, burmistrza Książęcych Wiergów. Nie było w ogóle nikogo. W przenikliwej ciszy klęczała obok umierającego ojca na marmurowych stopniach. Obcy tłum obserwował ją zachłannie, nie chcąc uronić ani krztyny z osobliwego widowiska.
Kulawy, jasnowłosy młodzik w połatanym żółtym kaftanie wyprysnął spośród gawiedzi. Złociszka na zawsze miała zapamiętać jego twarz, zapadnięte ogorzałe policzki i nos złamany zapewne w bitce. Kulejąc, przebiegł kilka stopni i pochwycił mały złoty pieniążek, na którego awersie wybito czysty profil Złociszki. Moneta wypadła mu z palców i z brzękiem potoczyła się w dół po schodach. Wówczas wszystko ożyło.
Tłuszcza rzuciła się ku górze, rycząc wściekle. Złociszka obronnym gestem przygarnęła do siebie głowę ojca, niezdolna uciec, niezdolna nawet się poruszyć. Bo przecież nie mogła zostawić go samego. W ciężkiej sukni i tak nie zdołałaby uczynić tych czterech kroków, które dzieliły ją od progu kąciny, gdzie rozciągała się poświęcona ziemia i gdzie chroniłoby ją prawo azylu. Po prostu patrzyła, jak zgraja oberwańców walczy o złote monety, przepycha się i tratuje. Na dłoniach zasychała jej krew.
Nie zapamiętała, kto pierwszy rzucił w nią jabłkiem. A może była to zwiędła nać albo zgniłe jajo? – nie umiała sobie przypomnieć. Ale naraz ze wszystkich stron posypały się ku niej śmieci, kamyki, spleśniałe owoce. Ktoś krzyknął:
– Zabić dziwkę!
Ktoś inny dodał:
– Obedrzeć ją z tych pozłocistych szatek!
Nigdy, nawet pół wieku później, kiedy była księżną – wdową i z wysokiej wieży własnego pałacu spoglądała na najpiękniejsze miasto Krain Wewnętrznego Morza, Złociszka nie zapomniała tej chwili, kiedy miała szesnaście lat i zupełnie sama klęczała na zimnych stopniach przed świątynią, z głową konającego ojca na kolanach, a tłum rzucał w nią odpadkami i, wrzeszcząc, domagał się jej śmierci.
Ostatecznie to Cherchel przebił się do Złociszki z dwoma tuzinami wozaków, którzy zleźli się pod świątynię, by popatrzeć na dziwaczną, heretycką uroczystość. Kiedy Kościej upadł, ugodzony bełtem z kuszy, mały minstrel po prostu rzucił się naprzód. Nie rozumiał dokładnie, dlaczego. Dobył korda, który miał ukryty pod kapotą, choć wiergowskie prawa wyraźnie zabraniały wnoszenia broni na plac przed świątynią, i bez namysłu wraził go po rękojeść w plecy obszarpańca, zagradzającego mu drogę na schody. Dziadyga upadł ze stłumionym charkotem. Cherchel zaś wyrwał ostrze i potężnym uderzeniem łokcia odepchnął w bok zażywną babinę w kraciastej chuście, zamotanej na ramionach. Wekiera wysunął się przed kamrata, gołą pięścią ogłuszył jednookiego żebraka i potężnymi ramionami zaczął rozgarniać ludzi jak łan zboża.
Złociszka była szczelnie pokryta zbitym kłębem żebraków, jałmużników i pospolitych łupieżców. Nawet kiedy zbójcy przebili się do niej na wyciągnięcie ramion, Wekiera musiał przemocą odrywać napastników. Cherchel miał mniej cierpliwości. Ciął po dłoniach, zaciśniętych na włosach Złociszki i strzępach szat, walił rękojeścią w gęby, wykrzywione chciwością, kopniakami strącał mieszczuchów ze schodów.
Dziewka leżała na schodach, skulona wokół ciała Kościeja. Nie poruszała się. Z jej brokatowej sukni pozostały strzępy. Ktoś ukradł trzewiczki z czerwonego safianu. Pospólstwo porwało nawet spodnią płócienną suknię.
Przez chwilę bard myślał, że wszystko poszło na darmo, bo nie zdążyli na czas. Jednak kiedy Wekiera bez ceremonii poderwał dziewczynę z marmurowych stopni, jęknęła słabo i uniosła powieki. Cherchel nie miał czasu doglądać jej dłużej. Dwóch wozaków dźwignęło Kościeja, a potem zbitą gromadą ruszyli przez zbitą ciżbę. Tłum milczał wrogo, ale nikt nie ośmielił się ich zatrzymywać.
Kiedy dotarli do kamienicy burmistrza, dziewczyna doszła nieco do siebie. Kościeja wniesiono do jego alkierza i położono na wysokim łożu z baldachimem, przyozdobionym srebrnymi guzami. Choć ledwie trzymała się na nogach, Złociszka rozporządziła służbą, bo ta zbiegła się z całego domostwa, by popatrzeć na nieszczęście pracodawcy. Potem kazała pachołkom rozpędzić gapiów, którzy przyleźli aż pod próg za rannym burmistrzem. Nie obmyła nawet twarzy z krwi i brudu. Po prostu wydawała polecenia odległym, chłodnym głosem, jakby była zupełnie nieświadoma, że stoi przed nimi w łachmanach, bosa i zakrwawiona.
A kiedy Cherchel chciał odejść, znienacka ucapiła go za rękaw.
– Zostań! – rozkazała. Cherchel zobaczył smugę krwi na jej policzku i rozerwane płatki uszu, widać jakiś zapobiegliwy żebrak nie trudził się rozpinaniem kolczyków. – Wy też – dodała do pozostałych trzech zbójców i siwobrodego dowódcy zwajeckich najemników w służbie Kościeja.
Gospodarz spoczywał nieruchomo na wysokich poduszkach. Jego twarz była biała jak nakrochmalone płótno. Domowy felczer nie ośmielił się wyciągnąć bełtu.
– No, co tak stoisz! – Złociszka fuknęła ze złością do służebnej, młodziutkiej dziewczyny, która z przerażeniem przyglądała się Kościejowi. – Medyka mi sprowadźcie. Probierczyka, co u północnej bramy siedzi. On w mieście najlepszy.
Panna dygnęła, nisko pochylając głowę. Jak reszta służby, była przerażona.
– Zmierzchać niedługo będzie – wtrącił Cherchel. – A jeśli medyka doszły wieści, co się pod świątynią przytrafiło, może przyjść nie zechcieć.
Złociszka zacisnęła wargi.
– Więc wór mu na łeb nasadzić i skrępowanego przywlec. Byle szybko. Na co się gapisz? – Pstryknęła na służebną palcami. – Biegnij!
Cherchel nie był pewien, czy medyk przyda się na cokolwiek. Widywał wcześniej rannych z przebitym płucem, młodszych i bardziej krzepkich od Kościeja. Niewielu wyżyło.
Nie chciał być jednak tym, który obwieści tę nowinę córce bankiera.
Sińce i obrzmienia zmieniały twarz dziewczyny w dziwną, pokraczną maskę. Na prawym policzku miała ledwie przyschnięte zadrapanie: nie wątpił, że zostanie blizna. Dziewczyna wydawała się jednak mniej szalona niż na schodach przed świątynią. A może po prostu podjęła decyzję.
Jakby odgadując jego myśli, podniosła się od łoża ojca i zaczęła szybkimi krokami chodzić przed paleniskiem. Cherchel pamiętał, że Kościej miał ten sam zwyczaj.
– Drzwi zabarykadowane? – spytała nagle.
– Przecie nie będzie nas tu pospólstwo dobywać – pobłażliwie odpowiedział bard. – Nikt cię więcej palcem nie tknie, panienko. Dopilnujemy tego.
Złociszka zatrzymała się na chwilę i spojrzała na niego. Oczy miała wielkie, o rozszerzonych źrenicach. Aż się przeląkł. Tak wyglądały wiedźmy, zanim ogarnął je szał.
– Ściągniecie ludzi z Czerwonego Młyna – dziewczyna zwróciła się w stronę zwajeckiego najemnika. – Znasz drogę. Trzeba, żeby zdążyli przed zmrokiem. Zanim zamkną bramy. A kiedy już wejdą do miasta… – Przygryzła wargę. – Niech wejdą przez Trzewiczkową Bramę, tam zawsze komendant pijany i pachołków niewielu. Łatwo się dadzą zaskoczyć.
Minstrel zaniemówił ze zdumienia. Dobrze wiedział, że wiergowskie prawo zabraniało wprowadzać obce wojska w obręb murów. Zdradę karano śmiercią. Nie przypuszczał, że Kościej pozwoliłby sobie na podobną nieoględność. A teraz smarkula mogła wykorzystać jego nieostrożność i przywieść wszystkich do śmierci. Nie zamierzał do tego dopuścić.
Zanim jednak zdążył cokolwiek przedsięwziąć, odezwał się Zwajca.
– Jesteście pewni, panienko? – spytał. – Pan nie mówił, żeby dzisiaj…
– Dlatego próbowali go zabić – odparła krótko. – Wieczorem na naradzie ojciec miał wyjawić imiona zdrajców.
– Zdrajców? – powtórzył najemnik.
– Panowie z rady znaleźli sposób, aby się tanim kosztem od wojowania wykpić. – Zmrużyła oczy. – Postanowili poprosić o opiekę spichrzańskiego księcia.
Bard uniósł brew. Znał dobrze historię zapiekłej wrogości pomiędzy dwoma miastami, które z dawien dawna rywalizowały o zyski, wpływy i znaczenie. Książę Evorinth zeszłej jesieni rozprawił się z resztkami kolegium kapłańskiego, rozproszonego po śmierci Krawęska i upadku jasnej wieży Nur Nemruta. Odesłał do klasztoru własną matkę, która podczas jego małoletności twardą ręką panowała w najpiękniejszym z miast Krain Wewnętrznego Morza. A teraz miał chrapkę na potężną republikę kupiecką Książęcych Wiergów – wszyscy na pogórzu byli tego świadomi. Nie na darmo ściągał Servenedyjki z odległego południa, spoza Gór Żmijowych i równin Turzni. Zamęt w Żalnikach był dogodną okolicznością. Kiedy nastanie wojna, nikt się nie będzie oglądał, jak książę Evorinth poczyna sobie na skraju własnego władztwa. Zwłaszcza jeśli przekupieni rajcy sami poproszą pana Spichrzy o opiekę.
Tak, mogło się tak wydarzyć, pomyślał. Złociszka mogła mówić prawdę. Ale nie mówiła. Widział w jej oczach coś, co sprawiało, że był tego pewien.
– Ojciec przejął listy – ciągnęła dziewczyna. – Znał imiona spiskowców i kwoty, które im książę przez ostatnie miesiące wypłacał. Zagroził, że jeśli rajcy się nie opamiętają i nie zaniechają konszachtów z księciem, pokaże te listy wszystkim obywatelom i powoła milicję miejską, która obsadzi mury i będzie bronić Wiergów przed księciem. Więc go postanowili zabić. Skrytobójczo i z broni, którą dla mnie wyrychtowano. Bardzo sprytnie. Ale się przeliczyli. – Uniosła głowę i zaczepnie wysunęła brodę. – Mnie również powinni byli zastrzelić.
Zwajca przyglądał się jej przez długą chwilę uważnie, jakby szacował konia. Dziewczyna bez mrugnięcia wytrzymała badanie. Wreszcie najemnik skinął powoli głową.
– Mam nadzieję, że wiesz, panienko, co robisz – odezwał się cicho. – Jeśli wprowadzisz wojsko do miasta, rozpętasz wojnę. Ktoś wezwie na pomoc spichrzańskiego księcia i wnet zobaczymy pod murami jego Servenedyjki.
– Mury mocne, wytrzymają – odparła.
– A ty wytrzymasz, panienko?
Złociszka zwinęła się, jak gdyby ją uderzył.
– Czy wam się wydaje, że pozostawiono mi wybór? – wykrzyknęła rozdygotanym głosem. – Czy, skoro wreszcie nie muszą się bać mojego ojca, nie wywloką mnie o świcie z tej kamienicy i nie spalą na placu przed ratuszem?
Nikt nic nie odpowiedział. Nie było jak przeczyć. Ostatnimi czasy w Wiergach napatrzono się na egzekucje, a większość rajców ze szczerego serca nienawidziła Kościeja.
– Pachołkom trzeba będzie zapłacić, co wedle ratusza stoją – rzekł powoli najemnik. – Nie kochają rajców, więc nie będą tumultu wszczynać ani karku narażać. Zwłaszcza jeśli się im zapłaci, żeby cicho siedzieli.
Złociszka podbiegła do łoża ojca i przyklękła przy małej czarnej skrzyni, na której położono pojedynczy lichtarz. Postawiła go na posadzce, spróbowała podważyć wieko ostrzem sztyletu. Nie ustąpiło.
– Pomóż mi! – syknęła, przywołując Wekierę.
Wielki zbój wzruszył ramionami. Odsunął dziewczynę na bok, walnął czekanikiem, który miał zatknięty za pasem. Ostrze rozszczepiło skrzynkę na pół. Wewnątrz było pełno złota.
– Wystarczy? – spytała niecierpliwie dziewczyna.
Pomorski najemnik głośno przełknął ślinę. Zdołał tylko skinąć głową.
– Weźcie, ile trzeba – ponagliła go dziewczyna. – Aby czasu nie mitrężcie. Rajcy nie będą długo czekać.
Wojownik bez słowa zaczął zgarniać złoto do płaszcza. Cherchel czuł przemożną ochotę, aby pomóc w tym zbożnym dziele, ale nie sądził, aby najemnik docenił jego usłużność. Zwajcy bywali w podobnych sprawach ohydnie zasadniczy i nie słyszał, aby oszukiwali swych mocodawców.
Bard szczerze się brzydził ich postawą. Uważał, że tylko psują rynek.
Skrzyżował ręce na piersiach, aby go nie korciło, i odczekał skrupulatnie, aż kroki najemnika ucichną w korytarzu. Dopiero wtedy odwrócił się ku dziewczynie. Znów uderzył go wyraz jej twarzy.
– Mam tuż pod murem sześć tuzinów kuszników – powiedziała powoli. – Trzeba ich będzie przed świtem do miasta wprowadzić, kiedy nasi już bramy obsadzą. Będę ich jutro potrzebować…
– Do czego? – przerwał ze złością minstrel. – Do czego ich będziesz, jaśnie panienko, potrzebować? Ludzie rozpoznają broń, z której ustrzelono Kościeja. A nie zamierzam czekać, aż nas z powodu twojej głupoty rozszarpią na strzępy.
– Zamknij się, Cherchel… – mruknął Lusztyk.
Bard obejrzał się, zaskoczony. Po skalmierskim dusicielu nie znać było złości. Patrzył na kamratów z wyczekiwaniem. Nawet uśmiechał się nieznacznie, jakby usłyszał właśnie coś wielce zabawnego i nie mógł się doczekać, by reszta pomiarkowała powody jego wesołości.
– Niech mówi – prychnęła dziewczyna. – Zwłaszcza że najpewniej tak właśnie cały spisek przygotowano. Musieli się rajcy dowiedzieć o moich knowaniach z alchemikiem i nie bez przyczyny wybrali kuszę, aby z niej ojca zamordować. Oskarżyliby mnie o ojcobójstwo, najplugawszą ze zbrodni. Nikt by mnie nawet nie chciał słuchać – głos jej się załamał. – Po prostu spaliliby mnie jak wiedźmę.
Cherchel popatrzył po kamratach. Wekiera wydawał się nieco zafrasowany jej opowieścią, lecz tym akurat minstrel nie musiał się przejmować. Od tylu lat grabili razem na trakcie i wędrowali poprzez Krainy Wewnętrznego Morza, że potężny zbójca z pewnością posłucha przyjaciela. Jednak Cherchel nie umiał zgadnąć, o czym myśli Chąśnik. A Lusztyk wciąż uśmiechał się tajemniczo.
– Alchemik! – przypomniała sobie Złociszka. – Trzeba sprowadzić alchemika, zanim go tamci dopadną.
– Zatroszczyłem się o to – odparł spokojnie skalmierski dusiciel. – Posłałem naszych ludzi. Rychło powinni z nim wrócić.
Bardowi ze złości pociemniało przed oczami.
– Posłałeś naszych ludzi? – wrzasnął z oburzeniem. – A jakim prawem? To ja dowodzę.
Ledwie padły te słowa, wiedział, że przesadził. Lusztyk uniósł brew. Chąśnik skrzywił się nieznacznie. Nawet Wekiera umknął wzrokiem w bok.
– Dowodzisz? – Chąśnik nie krył rozbawienia. – Jak to się niby stało? My wolna kompania, wodza nad sobą nie mamy, prócz herszta, co go sami wybierzem. Twardokęska. A jak na razie, tyle twego dowodzenia było, żeście się z Wekierą w gospodzie tak spili i tak jęzorami napytlowali, że nas mało co Pomorcy nie złapali. I starczy.
– No, dziwię się nieco, Cherchel – dorzucił łagodnie Lusztyk. Skalmierski dusiciel rzadko unosił się gniewem. – Zawsześ był, bardzie, w myśleniu szybki. Jeno dzisiaj ci jakoś we łbie pomroczniało.
– To przez te cycki! – wypalił znienacka Wekiera i wyciągnął oskarżycielsko palec ku Złociszce. – Przyodziej się, panienko, bo myśleć trudno.
Dziewczyna oblała się rumieńcem i istotnie owinęła się płaszczem. Innego razu Cherchel by się pewnie roześmiał z jej zawstydzenia. Ale jakoś nie było mu do śmiechu.
– Jak ci się zdaje, Cherchel, co właśnie robimy? – spytał aksamitnym głosem skalmierski dusiciel.
Bard potrząsnął głową. Zaschło mu w gardle. Byli przeciwko niemu. Wszyscy. Co do jednego. Choć przecież wiedział, że Złociszka kłamie.
– Zdobywamy oto jedno z najpotężniejszych miast Krain Wewnętrznego Morza – odpowiedział sam sobie Lusztyk. – Więc przestań jojczyć jak baba i weź się do roboty.
W gospodzie Pod Żółtym Psem powinno się pić tego wieczoru na umór. Post skończył się wreszcie, można było zawiesić szynki nad kontuarem i odszpuntować beczki bez obawy, że jakieś nieobyczajne ścierwo doniesie o występku na ratusz. Oberżysta wiedział, że bywalcy wyczekują tego dnia od wielu tygodni, więc również dobrze przyszykował się na święto. Sprowadził do pokoi na zapleczu półtuzin zacnych ladacznic, a w komorze trzymał kilka beczek piwa i mocnej spichrzańskiej siwuchy, bo choć wiergowscy mieszczanie najpaskudniejszymi wyrazy lżyli księcia Evorintha, przecie szczerze cenili trunek, pędzony przez jego poddanych. Miał też na podorędziu czterech krzepkich synów na wypadek, gdyby któryś z bywalców rozochocił się zanadto.
Ale na razie goście pili spokojnie, lecz jakoś bez radości. Ludzie byli wystrachani, oberżysta czuł to bardzo dobrze. Zamach na burmistrza zwarzył humory. Nie szło o samego Kościeja, który miał surową rękę i mieszczanie nie kochali go nadmiernie. Ale nikt nie wiedział, co teraz będzie, a szła wojna. Dlatego się bali. Nie pomagały nawet darmowe kolejki piwa, które gospodarz z bólem serca wydzielał, aby towarzystwo rozruszało się trochę.
Oberżysta zamyślił się, rachując posępnie, czy mu się zwróci wynajęcie dziewek i czy uda się sprzedać choć połowę zamówionego piwa, zanim doszczętnie skwaśnieje. Że też musiał się dać Kościej zabić akuratnie w święto, sarknął w myślach. Nie mógł ni dnia poczekać.
Ani spostrzegł, jak posługaczka, chuderlawa, wylękniona wieśniaczka, którą nie wiedzieć czemu poślubił jego najstarszy syn, coraz żywiej krząta się koło kontuaru. Dziewczyna wyczuwała rozdrażnienie teścia, więc uwijała się cichutko, aby nie wyrwać go z zamyślenia. Dopiero kiedy goście zaczęli się wyraźnie przesuwać w ciemny kąt przy drzwiach, gospodarz niespokojnie uniósł głowę. Był człowiekiem zacnym i pogodnego usposobienia. Ale wolał wiedzieć, kogo licho przyniosło do jego oberży. Zwłaszcza w taki dzień, jak dziś.
Przepchnął się bliżej i odetchnął z ulgą. Na szczęście nie był to oddziałek straży miejskiej, która postanowiła się na jego koszt pokrzepić najlepszym piwem, ani grupa hałaśliwych czeladników rzeźnickich. W kącie, pomiędzy kadzią z kiszoną kapustą i drzwiczkami do komory, siedział bard. Wprawdzie na oko oberżysta nie dałby za niego złamanego grosza, bo pieśniarz był stary i sterany okrutnie – nos miał złamany, ani chybi w jakiejś burdzie, pierś zapadłą, a gębę chudą jak u charta – ale na łeb nadział dumnie cechowy biret z sokolim piórkiem. Coś tam nawet brzdąkał na luteńce. Oberżyście wydało się jednak, że przede wszystkim zagląda sąsiadom w misy i kubki.
– Dajże no naszemu bardowi dzban piwa! – Złapał za łokieć synową, która przeciskała się ku grupie woźniców z michą parującej jałowcowej kiełbasy. – I miskę żuru. Ostatecznie jest święto.
Kiedy dziewczyna postawiła przed nim jadło, bard brzdęknął głośniej na luteńce i skinieniem głowy podziękował za poczęstunek. Nie jadł jednak. I nie był z Książęcych Wiergów. Gospodarz nigdy wcześniej go nie widział.
– Skąd jesteście? – zagadnął.
Bard uśmiechnął się.
– Ze Spichrzy – odparł chrapliwym, lecz pięknie modulowanym głosem.
Wśród zacnych wiergowskich mieszczan ozwały się zdumione szepty. Ostatnimi czasy do miasta rzadko zaglądali goście ze Spichrzy. Ale jeśli już przybyli, nie chwalili się tym butnie.
– I tak się bez wstydu opowiadacie? – oberżysta nie zapanował nad zdumieniem.
– A czegóż tu się wstydzić? – Bard wzruszył ramionami. – Ja jeno piosnki śpiewam, ludziom wesołość niosę. Co w tym dziwnego, że ze Spichrzy przychodzę? Wnet nas tutaj więcej przybędzie, z samym jaśnie księciem panem na czele. Toście nas sami zaprosili…
– Że co?! – Szewc Ożówca tak walnął kubkiem w stół, że aż piwo obryzgało jego sąsiadów. – Że jak niby? Was? Do Wiergów?
– A juści – odparł ze spokojem Spichrzanin. – Wojna wielka w Żalnikach nastanie. Gdy zaczną wolne zaciągi okolicę pustoszyć, aż tutaj może się zawierucha donieść. Tedy wasi rajcy naszego księcia o pomoc i obronę poprosili. Bardzo rozumnie.
Tym razem nikt z gości się nie odezwał. Kłamstwo było tak bezczelne, że mieszczanie tylko popatrywali na siebie w milczeniu. Gospodarz tymczasem przeklinał własną głupotę. Nie należało w ogóle rozpoczynać pogawędki. Od podobnych słów łatwo mogło przyjść do bitki, a każdy oberżysta wie, że od bitki dobytek niszczeje.
– Jeno burmistrz się czemuś z owym rozumnym pomysłem nie zgadzał – ciągnął pieśniarz, niezrażony wrogim milczeniem. – Pewnikiem dlatego, że sam się chciał w mieście na dobre rozpanoszyć. No, ale dobrzy rajcy i ten problem potrafili rozwiązać. Za głośno burmistrz szczekał? To martwy nie poszczeka więcej. – Potoczył wokół wzrokiem.
Nikt mu nie odpowiedział. W gospodzie zaległa grobowa cisza.
– Ech, coście tak, zacni wiergowscy mieszczanie, zamilkli? – rzucił kpiąco minstrel, po czym powstał ze swego stołka i ruszył ku wyjściu. Luteńkę trzymał za gryf i niósł przed sobą jak pałkę. – Nosy zwieszone na kwintę, humory zwarzone ze szczętem, jak na pogrzebie. A trzeba się raczej radować. Nadchodzi dla was czas bezpieczności i dobrobytu pod spichrzańskim panowaniem.
W tej jednej chwili oberżysta docenił nagle zalety swojej niekochanej synowej. Szewc Ożówca już się bowiem podnosił z baranią kością w ręku, aby zdzielić bezczelnego barda w łeb, kiedy posługaczka wczepiła się w niego i całym ciężarem zawisła mu na ramieniu. Zdezorientowany rzemieślnik zachwiał się i klapnął na siedzenie, pociągając za sobą dziewczynę. Ta zapiszczała przeraźliwie i zaczęła się niezdarnie gramolić z polepy. Upuszczone miski potoczyły się pomiędzy stołami.
W zamieszaniu nikt nie spostrzegł, jak bard wymknął się na ulicę. Ale przed świtem całe miasto wiedziało już o spisku, który panowie rajcy uknuli pospołu ze spichrzańskim księciem.
W sypialni Kościeja paliła się pojedyncza świeczka. Doktor wyjął szyp z piersi burmistrza, choć zrazu wzdragał się wielce przed operacją i dopiero kiedy Chąśnik przyłożył mu ostrze do gardzieli, grzecznie rozłożył chirurgiczne narzędzia i przystąpił do pracy. Ku jego wielkiemu zaskoczeniu, Kościej przeżył. Medyk nadal nie dawał nadziei, że doczeka świtu, lecz po tym, jak doktora obito na dziedzińcu za czarnowidztwo, nie obnosił się więcej ze swoją profesjonalną opinią.
Dziewczyna stała w głębi komnaty, przy wysokim pulpicie. Płomień świecy oświetlał od dołu jej twarz i wyostrzał rysy. Nie odwróciła się, kiedy drzwi uchyliły się z cichym skrzypem.
Stara piastunka wsunęła się bezszelestnie do alkierza. Starała się nie spoglądać ku łóżku Kościeja, ale zasłony były rozsunięte i nawet w blasku pojedynczej świeczki nie dało się przeoczyć plam krwi na prześcieradłach. Westchnęła, czyniąc w duchu ślubowanie, że będzie suszyć w intencji ozdrowienia lichwiarza przez bite dwie niedziele, i poczłapała dalej. W rękach trzymała ciężką srebrną tacę z wazą zupy i półmiskiem faszerowanej kaczki.
– Zjedz coś, Złotko – powiedziała, stawiając tacę na skraju stołu.
Z kuchni było daleko i ramiona jej omdlały od ciężaru, ale posługaczki bały się zajrzeć do alkierza. Panienkę uwięziono, szeptano z trwogą w czeladnej, nasłuchując wrzasków batożonego medyka. Dom był zamknięty na głucho, pełen zbrojnych. Służbę spędzono do kilku izb przy kuchni i najemnicy pilnowali, aby nikt nie oddalał się bez potrzeby. Kiedy jeden z chłopców stajennych, zestrachany dzieciak, co ledwie od ziemi odrósł, próbował się wymknąć do domu, nowo przybyli zastrzelili go po prostu z łuku. Bez ostrzeżenia. Jak zająca. A potem kazali stajennym rzucić trupa do kompostownika.
Zbrojnymi nie byli bynajmniej Zwajcy, najęci przez wielmożnego Kościeja do obrony majątku, tylko zupełnie nowe zbiry. Niańka od razu rozpoznała w nich hałastrę, z którą jaśnie panienka przestawała, odkąd na dobre opętał ją alchemik. Stara nie miała jednak wiele do powiedzenia. W istocie musiała długo przekonywać kolejnego bandziora, jednego z kamratów Twardokęska, których jeszcze zimą ściągnął do Wiergów wielmożny Kościej, aby dopuścił ją do biednej panienki.
Piastunka podejrzewała, że zbójcy przemocą trzymają dziewczynę w strzeżonej komnacie. Ale Złociszka była sama. Pośrodku wielkiej ojcowskiej sypialni wydawała się szczuplutka i bezbronna. Niańka ledwie stłumiła okrzyk przerażenia, gdy dostrzegła jej zmasakrowaną twarz, porozrywane płatki uszu i bose stopy, które wystawały spod ojcowskiej opończy.
Piastunka miała ochotę podejść do niej i przygarnąć tę sztywno wyprostowaną dziewczynę, utulić ją i ukołysać, aż wreszcie z jej twarzy zniknie dziwne napięcie, które przywodziło na myśl pośmiertne maski. Ale nie śmiała. Przez ostatnie tygodnie Złociszka oddalała się od niej coraz bardziej. Teraz dziewczyna też nie podniosła nawet głowy. Wciąż pochylała się nad pulpitem, pisząc coś na skrawku pergaminu.
– Trzeba się posilić, Złotko – spróbowała ponownie niańka. – Ojcu nie pomożesz, jeno własne zdrowie nadwątlisz.
– Zostaw mnie – poprosiła cicho dziewczyna. – Nie mogę jeść.
Piastunka nie zniechęcała się jednak. Ze Złociszką zawsze tak było: zrazu krzywiła się i burczała, w końcu jednak dawała sobie wytłumaczyć, co dla niej dobre.
– Świeży rosołek – ciągnęła, jakby nie dosłyszała sprzeciwu. Podniosła wieko wazy i napełniła miskę. – Sama uwarzyłam – dodała zachęcająco. – Powąchaj, Złotko, jak pachnie.
– Nie będę jadła – odparła dziewczyna. Jej głos był napięty, zduszony, jakby z mozołem powstrzymywała krzyk. – Idź stąd, nianiu. Nie mam czasu. Przeszkadzasz mi.
Staruszka pokręciła głową. Złociszka była uparta i nierozsądna jak zwykle.
– Położyć ci się trzeba – podjęła zrzędliwie. – Przespać się, wypocząć. A prędzej z brudu się obmyć, krew z siebie spłukać. Przyodziać się należycie. Nie uchodzi, żeby przez tyle godzin półnago łazić, jak jaka ladacznica. A jutro wszystko będzie lepiej, zobaczysz – mówiła dalej, nalewając do srebrnego pucharka grzanego wina. Zaprawiła je mocno makowym wywarem i dodała korzeni, które stłumią smak. Wystarczy, pomyślała, aby biedactwo wypiło pół dzbanka, a będzie spała jak dziecko. Aż do rana. – Ojciec się może ocknie. A jeśli nie wydobrzeje, zdałoby się kogoś na pomoc wezwać, co cię opieką otoczy i radą wesprze. Ot, choćby rajcę Kurdybana. Wciąż ma do ciebie słabość, choć nie potraktowałaś go najładniej, gołąbeczko, oj nie… – Pokiwała z wyrzutem głową, wspominając, jak to dziewczyna kazała rajcy pół dnia w świetlicy czekać, kiedy z konkurami przyszedł, i w końcu nie zeszła do niego. – Ale jeśli mu do nóg padniesz i o ratunek pokornie poprosisz, nie opuści cię, sieroty biednej, nie poniecha w potrzebie…
Zajęta biadaniem, ani spostrzegła, jak Złociszka poderwała się gwałtownie od pulpitu. Nie usłyszała również ostrza. Dopiero kiedy nóż wbił się w blat o włos od jej dłoni, umilkła w pół słowa. Wpatrywała się w niego z niedowierzaniem, niemo poruszając ustami.
– Nie jestem jeszcze sierotą! – Złociszka przypadła do niej z wściekłością i wymierzyła staruszce policzek. Jej głos załamywał się, przechodził w pisk. – Rozumiesz mnie? Nie jestem sierotą! I nie mów mi, co mam robić i kogo na pomoc wzywać. Nie strofuj i nie pouczaj. Nie jestem dzieckiem. Nie po tym, co się dzisiaj stało. I ani ty, ani Kurdyban nie będziecie rozstrzygać o mojej przyszłości. Rozumiesz? No, odezwij się wreszcie. Rozumiesz?
– Rozumiem – wyszeptała piastunka.
Z rozbitego kącika jej ust płynęła krew.
– Dobrze! – Dziewczyna niecierpliwie podrzuciła głową. – A teraz przyślij mi Lusztyka. I nie wchodź tu więcej nieproszona. Jak będę potrzebowała, zawołam. No, dalej! Na co czekasz?
Staruszka puściła się biegiem do wyjścia z komnaty. Dopiero na korytarzu ośmieliła się przystanąć. Nogi ugięły się pod nią i musiała się oprzeć plecami o drzwi do Kościejowego alkierza. Stała tak dobrą chwilę, a łzy ciekły jej po policzkach jak groch. Płakała jednak bezgłośnie. Nie ośmieliła się wydać żadnego dźwięku, aby nie drażnić tej dziwnej dziewczyny, w którą zmieniła się jej wychowanka.
– Naprawdę chcesz zamknąć miasto? – Lusztyk z niedowierzaniem pokręcił głową. – I wezwać na pomoc żalnickiego księcia?
– Jeśli pomożecie mi utrzymać miasto, póki nie przybędzie Twardokęsek – odparła dziewczyna. – Jeśli mnie nie zostawicie.
Dziewczyna wyrównała jakieś pergaminy na pulpicie. Zauważył, że jej ręce dygoczą jak w gorączce. Wydawała się taka krucha. I młoda. Młodsza o całe pokolenie.
Przypomniał sobie, że nie był wiele starszy, kiedy zamordował syna doży. O poranku przeszedł pomiędzy przekupionymi strażnikami aż do wewnętrznego ogrodu, do rosarium, gdzie jedyny dziedzic władcy Skalmierza spoczywał uśpiony na poduszkach poplamionych winem. Ramieniem obejmował nagą śniadoskórą dziewczynę, córkę kapitana ze Szczeżupin, swoją najnowszą faworytę. Ale łoże było ogromne i w nogach, zwinięte w kłębek jak koty, spały dwie smukłe flecistki. Dziedzic doży lubił bawić się hucznie i aż do bladego świtu.
Żadne z nich nie poruszyło się, kiedy Lusztyk stał u wezgłowia, przyglądając się synowi swego władcy. Nie ocknęli się także, gdy powoli zdjął ramię chłopaka z jego szczeżupińskiej kochanki, a potem zacisnął smukłe palce dusiciela na jego szyi. Śpiewały ptaki i rosa lśniła na płatkach róż. Nikt mu nie przeszkodził.
Nikt też go nie zatrzymał, gdy wyszedł z rosarium i poprzez krużganki ruszył do południowego skrzydła pałacu, gdzie czekała kobieta, dla której poważył się na tę szaloną, nieroztropną eskapadę. Bez słowa pokazał jej kosmyk jasnych włosów. Rozpoznała je od razu. Ostatecznie była siostrą chłopaka, którego dla niej zamordował.
Potrząsnął głową, niezadowolony, że wspomnienia opadły go właśnie tej nocy.
– Nie zostawimy. Ale… – zawahał się. – Pozostaje rada, Złociszko. Wielu ludzi. Większość z nich nienawidzi twojego ojca.
Pierwszy raz nazwał ją po imieniu, lecz nic nie zauważyła. Zbyt pochłaniał ją ciąg wydarzeń, zapoczątkowanych na marmurowych schodach przed świątynią. Już dawno temu poznał tę przerażającą zdolność kobiet. Potrafiły dać się bez reszty owładnąć jednej myśli, pojedynczemu pragnieniu, które przesłaniało wszystkie inne.
Przypomniał sobie twarz kochanki, kiedy ojciec, stary, chytry doża, wyśmiał jej błagania i kazał iść precz. Nie będziemy dla ciebie, powiedział, ani dla twojej niewieściej zajadłości wikłać się w wojnę ze Zwajcami. Z kim niby mamy się swarzyć? Z ojcem twoich dzieci? I za co? Za to, że rozpustnie dzieliłaś z nim łoże przez długie lata, a nie potrafiłaś go skłonić, aby cię poślubił? Nie pomnę, abyś w szczęściu i dostatku wzywała ojcowskiej pomocy. Nie skomlij więc o nią w nieszczęściu. Dość, że nie zamknęliśmy cię w klasztorze, abyś przestała obnosić po dworze swój bezwstyd i hańbę. Ale nie śmiej więcej doradzać mądrzejszym od siebie. Bo mogę zmienić zdanie.
Lusztyk zastanawiał się później, czy właśnie wtedy, gdy ojciec upokorzył ją przed całym dworem i wielką radą dożów, uknuła ów szalony spisek, który doprowadził do śmierci jej brata. Ale i tak nie zdołała namówić ojca, aby zażądał od Suchywilka wydania jej synów, których teraz uważała za dziedziców Skalmierza. Stary doża był zbyt sprytny, by nie wyśledzić mocodawców mordu na własnym synu. Na wpół oszalały z rozpaczy, zamknął córkę w klasztorze na wyspie, a jej młodego kochanka z sekty dusicieli wypędził precz z państwa. Ale najpierw kazał połamać mu ręce.
Lusztyk z wysiłkiem skoncentrował się na słowach dziewczyny. Cokolwiek zamierzała, nie zdoła wiele zbójcom zaszkodzić. Jeszcze zanim zamknięto bramy, Chąśnik ukradkiem ruszył na północ, ku żalnickiej granicy, aby jak najszybciej zanieść zbójcy wieść o zamachu na Kościeja.
– Owszem – mówiła Złociszka. – Ale większość jest zbyt stara lub nazbyt strachliwa, aby nam przeszkodzić.
– Jesteś pewna?
Z góry jednak znał odpowiedź. Kobiety są zazwyczaj pewne swoich pragnień. Choćby tych najmniej roztropnych.
Wypędzono go ze Skalmierza zimą, po rytualnej chłoście przed siedzibą bractwa dusicieli – wciąż nosił na plecach jej ślady. Jakimś sposobem dowlókł się na żalnickie pogranicze, do klasztoru Jałmużnika. Ręce wygoiły się z czasem, choć kości trzeba było łamać jeszcze dwa razy i składać od nowa. Później doszedł do wniosku, że doża wyświadczył mu przysługę, choć nie umiał zgadnąć, czy stało się tak przypadkiem, czy stary władca istotnie umiał wykrzesać w sobie iskrę współczucia dla mordercy jedynego syna. Bo Lusztyk wiedział, że gdyby mógł, wyprawiłby się tamtej zimy do Skalmierza, aby uwolnić kochankę. Bez względu na wszystko.
Zastanawiał się czasem, czy błagała o litość, kiedy kapłani Sen Silvara od Wichrów obdarli ją z jedwabnych szat, przyodziali we włosiennicę i powlekli do ciasnej celi. Zapewne nie – ostatecznie była córką doży i kochanką zwajeckiego władcy. Może się spodziewała, że ojciec wybaczy jej z czasem. Nie wybaczył. Wypuszczono ją z klasztoru dopiero po śmierci jej ojca, kiedy wydawało się, że jej nienawiść się wypaliła. Nowy doża sądził pewnie, że porzucona zwajecka kochanka nikomu nie zdoła zaszkodzić. Oczywiście pomylił się.
Pozwolono jej zamieszkać na uboczu, w rodzinnej posiadłości nad brzegiem zatoki. W kilka miesięcy później właśnie stamtąd wyruszyła słynna pomorcka wyprawa. Jasna Sella zginęła. Uprowadzono jej córkę. Trzej synowie Suchywilka potopili się pomiędzy Żebrami Morza, nieświadomi, że usiłują odbić siostrę, którą porwała ich matka. Czwarty poszedł na wygnanie do pirackiej Skwarny. Po obu stronach Wewnętrznego Morza znano tę historię.
Lusztyk nie umiał rozstrzygnąć, czy powinien ją opowiedzieć tej jasnowłosej córce lichwiarza, który został bankierem i burmistrzem jednego z najpotężniejszych miast świata. Na swój sposób była bardzo niewinna. Nieskomplikowana. A on dorastał na najbardziej podstępnym dworze Krain Wewnętrznego Morza, wśród walk koterii, nieustannych spisków, pałacowych przewrotów i skrytobójstw. Wiedział wszystko o ścieżce, na której Złociszka stawiała właśnie pierwsze, nieudolne kroki.
– Znam ich. – Dziewczyna uśmiechnęła się krzywo. – Gdyby poszło po ich myśli, rozszarpaliby mnie jutro jak wściekłe psy. Ale skoro na murach moi ludzie stoją, będą się na brzuchu czołgać i o litość skomleć. Taką mają naturę. Ugną się przed silniejszym. Ojciec urabiał ich w palcach jak wosk.
– Póki nie spróbowali go zabić.
– I dokończą dzieła, jeśli jutrzejszego ranka rada zbierze się w ratuszu. Muszę po prostu uprzedzić cios. – Kurczowo zacisnęła palce na krawędzi pulpitu. – Zapłacę ci. Zapłacę, ile zechcesz.
Skalmierski dusiciel przyglądał się jej badawczo. Tej nocy była podobna do struny, naprężonej do granic możliwości i gotowej pęknąć. Jednak zaskakiwała go, zaskakiwała go nieustannie od chwili, gdy na placu przed świątynią uratowali ją z rąk motłochu. Nie umiał przewidzieć, co jeszcze uczyni. Było w tym coś frapującego. Od dawna nikt nie zaciekawił Lusztyka, który niegdyś należał do sekty skalmierskich dusicieli.
– Co zrobisz rano? – zapytał, aby zyskać na czasie.
Kiedy był całkiem małym chłopcem, nauczyciel w mrocznej, przysadkowatej akademii dusicieli opowiadał uczniom o minionych spiskach i zamachach, kazał im rozważać błędy popełnione przez współbraci i wyszukiwać przeoczone możliwości. Lecz tych, jeśli Złociszka naprawdę miała dożyć kolejnego wieczoru, było niedużo. Właściwie tylko jedna.
– Czy to nie oczywiste? – Odgarnęła z twarzy kosmyk włosów.
Zniecierpliwił się. Nie lubił zagadek, a krople wodnego zegara przetaczały się nieustannie przy łóżku Kościeja. Nie pozostało im wiele czasu.
– To nie zabawa, panienko – upomniał ją – ani gra w szachy. To się dzieje naprawdę. I śmierć też jest prawdziwa. Jeśli nie chcesz, nie gadaj. Ale nie tylko własną głowę ryzykujesz, więc nie licz, że pójdziemy za tobą, nie wiedząc, co knujesz.
Wtedy mu powiedziała. I kolejny raz podczas tej niesłychanie długiej nocy Lusztyk uśmiechnął się nieznacznie. Znów go zaskoczyła. Co więcej, dała mu szansę, aby zrobił coś, czego nie próbował dokonać od bardzo, bardzo dawna. Odkąd wykluczono go ze skalmierskiego bractwa i pod karą śmierci wygnano z rodzinnego kraju.
Rajca Kurdyban nie mógł spać tej nocy. Nie, nie trapił się dziwną bezczelnością burmistrza, choć ten podczas ostatnich tygodni rozpanoszył się tak dalece, że za nic miał sobie powagę rady i zagroził najzacniejszym rodom miasta. Więcej jeszcze, podżegał przeciwko nim pospólstwo, burząc przyrodzony porządek rzeczy i ład w mieście. Jak każdy parszywy kundel, gryzł rękę, która go wykarmiła.
Na wspomnienie bezczelności Kościeja rajca zaklął plugawo. Ból odezwał się ze zdwojoną mocą, niemal pozbawiając go tchu. Kurdyban opamiętał się szybko i rzucił pełne skruchy spojrzenie na obraz świątobliwej księżniczki, opiekunki miasta, ozdobę jego domowej kaplicy. Ale po prawdzie nie czuł się winny. Nawet zacna patronka Książęcych Wiergów musiała rozumieć, jaką odrazą napełniała rajcę kariera owego chama i bękarta, który nie znał nawet imienia własnego ojca, a matka powiła go gdzieś pod płotem, pomiędzy rdestem i lebiodą.
Owszem, Kurdyban musiał przyznać, że z czasem Kościej dochrapał się pewnego majątku i wżenił ostatecznie we wcale zacną mieszczańską rodzinę. Ale bogowie widać brzydzili się jego zachłannością i pychą, bo nie nacieszył się długo młodą żoną, oj nie. Nie dali mu też dziedzica, aby mógł ojca na starość wesprzeć i fortunę pomnożyć. Pomimo przykrego parcia w pęcherzu rajca Kurdyban, ojciec pięciu synów z dwóch żon, uśmiechnął się zjadliwie. Kościej miał tylko córkę. Wątłą, chudą dziewuchę, która nosiła tak wysoko głowę, jakby urodziła się w książęcym pałacu.
Rajca skrzywił się bezwiednie. Bardzo dobrze pamiętał, jak smarkula kazała mu pół dnia czekać w świetlicy, za nic sobie mając zaszczyt, który spadł na nią z nagła i bez żadnej zasługi – propozycję poślubienia seniora jednego z czterech rodów, które stanowiły o potędze kupieckiej republiki. No, ale teraz Złociszka otrzymała nauczkę. Raz na zawsze.
Uśmiechnął się, lecz zadowolenie zaraz znikło bez śladu, zmiecione nową falą bólu. Kurdyban poruszył się niespokojnie na klęczniku. Zacisnął palce na modlitewnych paciorkach, próbując ponownie pogrążyć się w modlitwie. Całą noc żarliwie prosił świątobliwą panienkę, aby wstawiła się za nim u bogów i oddaliła od niego cierpienie. Jednak kamień wciąż tkwił tam, gdzie wcześniej, plecy i podbrzusze rajcy pulsowały bólem, a światowe myśli uparcie powracały. Nie potrafił ich odpędzić.
Problem Kościeja został bowiem wreszcie rozwiązany. Ostatecznie i w pełni zadowalająco. Oczywiście zadowalająco dla rajcy Kurdybana i jego sojuszników w radzie, zacnych wiergowskich mieszczan, którzy postanowili położyć kres awanturniczym zapędom burmistrza. Miarka przebrała się, kiedy wyszło na jaw, że Kościej niepotrzebnie drażnił Wężymorda, skumawszy się z buntownikami z Lipnickiego Półwyspu. Jakby tego było mało, lichwiarz bezwstydnie jął gromadzić wojsko pod samym bokiem Książęcych Wiergów. Pewnie sądził, że rada miejska to przeoczy, prychnął w myślach Kurdyban. Jakbyśmy byli bandą idiotów.
Na dodatek jeszcze ta jego córeczka… Kurdyban aż potrząsnął głową, w zadziwieniu nad niewieścią bezczelnością. Porządne córki rajców i rzemieślników znały swoje miejsce. Żadna z nich nie znosiłaby się skrycie z alchemikiem i nie knułaby łajdactw z najemnikami. No, ale to również dało się wykorzystać bardzo zgrabnie, dzięki porozumieniu kilku zacnych ludzi, zatroskanych o przyszłość ojczystego miasta, oraz opiece świątobliwej panienki. Rajca żałował tylko, że nie widział twarzy Złociszki, kiedy spostrzegła, jaką bronią ugodzono jej ojca. Podobno ostatecznie uniknęła śmierci. Hajducy burmistrza zdołali wyprowadzić ją z placu.
Szkoda, bardzo szkoda, pomyślał Kurdyban. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Niech jeno słonko na niebo wzejdzie, zastukają pachołkowie we wrota kamienicy i powiodą hardą panienkę na sąd. Za zdradę i ojcobójstwo. I żeby wszystkie durne dziewki wiedziały, że nie lza rajcy odtrącać, kiedy o rękę grzecznie prosi. Jej stos będzie kolejną drobną przyjemnością, która uświetni ów wspaniały dzień, kiedy rajca Kurdyban włoży na szyję złoty łańcuch burmistrza.
Na razie jednak wszelkie przyjemności przesłaniał ból od nieszczęsnego kamienia, który uparcie nie chciał zejść. Zupełnie jakby się uwziął, aby popsuć Kurdybanowi najpiękniejsze chwile triumfu. Bo ponad dachami Książęcych Wiergów, ponad murami miejskimi, fabryczkami, tartakami, gorzelniami, garbarniami i młynami potężnej republiki kupieckiej powoli różowiało niebo. Wstawał nowy dzień. Dzień, który miał nieodwracalnie należeć do Kurdybana. Oczywiście, jeśli ból w podbrzuszu zelżeje nieco, kamień zejdzie i rajca zdoła się wreszcie dźwignąć z klęcznika.
Modlił się o to tak żarliwie, że nie usłyszał skrzypu uchylanego okna i cichych kroków na czerwonym dywanie, którym wyścielono domową kaplicę. Nie było ostrzeżenia. Coś zakryło mu twarz, dławiąc na zawsze wszelki krzyk. Nie zdążył nawet wierzgnąć.
Ostatnim, co poczuł, była strużka gorącego moczu na udach.
Kamień wreszcie drgnął.
Rankiem tłum zaczął gromadzić się pod kamienicą burmistrza. Ludzie cisnęli się, przepychali, by znaleźć się jak najbliżej wielkich wrót, ozdobionych herbem z lwem kroczącym. Od świtu po mieście krążyły bowiem dziwne pogłoski. Ludzie nie ochłonęli jeszcze ze zgrozy po tym, jak podczas uroczystych obchodów końca postu skrytobójczo zamordowano burmistrza. Niektórzy gadali jednak, że Kościej nie pomarł wcale, bo go pachołkowie, ranionego ciężko, chyłkiem z ciżby wynieśli. Inni powiadali, że o brzasku znaleziono martwego rajcę Kurdybana, zmożonego dziwną chorobą przed obrazem świątobliwej panienki. Podobno pomorek dotknął też wielu innych rajców z magistratu – pomarli cicho, we własnych łóżkach, bez żadnych widomych znaków przemocy. Każdy miał na powiekach dwa złote denary z wizerunkiem Złociszki. W Książęcych Wiergach pospolicie upatrywano w tym znaku, lecz nikt nie potrafił dokładnie objaśnić, co monety mogłyby właściwie oznaczać.
Ci, którzy mieszkali tuż przy murze miejskim, powtarzali jeszcze dziwniejsze opowieści. Oto o świcie bramy miasta nie otwarły się, jak było w zwyczaju. Na darmo przekupnie i wieśniacy krzyczeli donośnie z błonia przed miastem. Nikt im nie odpowiedział. Jakiś śmielszy garbarczyk z fabryczki nieopodal granicy miasta zastukał do bramy, w której gnieździli się pachołkowie, by zapytać grzecznie o powód owego dziwnego ospalstwa straży. Jednak w zakratowanym okienku w drzwiach pojawiła się obca gęba, z pewnością nienależąca do żadnego z miejskich drabów. Nieznajomy poradził uprzejmie wiergowskim mieszczanom, aby rozeszli się szybko do własnych spraw i nie niepokoili go niepotrzebnie, bo bramy pozostaną zamknięte. Chyba dla potwierdzenia jego słów, na szczycie wieży zaroiło się nagle od najemników ze zwajeckimi łukami. Wobec podobnego obrotu zdarzeń czeladnik uznał, że przyda mu się dzień wytchnienia od wyczerpującej pracy w garbarni, i umknął jak zając. Inni mieszczanie poszli w jego ślady. Tak na wszelki wypadek.
Tylko gospody były otwarte od bladego świtu. Właściciel oberży Pod Żółtym Psem nie kłopotał więcej zapasami piwa. Teraz gryzł się, jak by tu pomimo zamkniętych bram ściągnąć do miasta nowy transport trunku. Wiedział, że musi się spieszyć. Jeśli wrota nie zostaną otwarte, złodzieje i szmuglerzy rychło zaczną żądać fortuny za swoje usługi. A bogowie świadkami, że i w normalnych czasach słono sobie liczyli.
Ludzie pili ze strachu. Powiadano, że w mieście wybuchła jakaś straszliwa choroba, przywleczona przez złych ludzi aż z Żalników, gdzie, jak wszyscy wiedzieli, samozwańczy prorok Bad Bidmone zatruwał studnie i roznosił po wioskach zarazę. Inni z kolei gadali, że w jednym z okolicznych tartaków wybuchł bunt, wzniecony przez czeladników, którzy uciekli ze Spichrzy po zeszłorocznym krwawym karnawale. Ale najwięcej zwolenników miała inna pogłoska, podobno wydobyta podstępem ze spichrzańskich szpiegów, których kilku cnych obywateli przydybało w mieście i na torturach zmusiło do wyznania prawdy.
Podobno rajcy z magistratu znosili się skrycie z księciem Evorinthem i korzystając z wojennego zamętu, chcieli mu poddać miasto. Mieszczanie powtarzali tę wieść szeptem, potrząsając z niedowierzaniem głowami. Bo też istotnie trudno było uwierzyć. Książęce Wiergi od lat oganiały się przed spichrzańskimi zagonami jak potężny odyniec przed sforą psów. I nie po to łożono tak wiele na obronę, aby teraz bez żadnej walki po prostu otworzyć bramy przed najzacieklejszym nieprzyjacielem.
Ale musiał być też jakiś powód, że burmistrza Kościeja zabito – lub próbowano zabić – na stopniach świątyni, a rajcy powymierali w nocy jak rażeni gromem. Nikt jednak nie był pewien, jaki.
Nazwa Spichrzy przewijała się w plotkach bez końca. Ale nie było w tym nic dziwnego. W Książęcych Wiergach powszechnie wierzono, że książę Evorinth i jego miasto są przyczyną wszelkiego zła, włączywszy pomór bydła i gwałtowny spadek cen dziegciu.
Wszystko to sprawiało, że nawet poczciwi rzemieślnicy porzucili swoje warsztaty. Stali teraz pod wielką kamienicą z żółtego piaskowca, przemieszani z czeladnikami, biedotą i żebrakami, niespokojnie oglądając się na siebie. Nie umieli wytłumaczyć, dlaczego nie poszli pod ratusz, gdzie zwykle heroldowie obwieszczali wieści. Ale w jakiś sposób czuli, że to miejsce jest właściwsze. Jeśli burmistrz żyje, wyjdzie na ganek ponad bramą i przemówi do nich. Jeśli zaś nie żyje… Cóż, zawsze będzie wystarczająco wiele czasu, aby wybrać się pod ratusz.
Pomimo szczelnie zamkniętych okiennic Złociszce wydawało się, że z ulicy dobiega ją natarczywy, przyciszony poszum tłumu. Nie pozostało jej wiele czasu. Noc się skończyła i nic nie można było zmienić.
Usiadła na skraju łoża i ujęła rękę ojca. Nie poruszył się. Oczy miał zamknięte, a palce pozostały chłodne i bezwładne.
– Tatusiu – powiedziała, pochylając się nad nim nisko i nieświadomie przybierając ton małej dziewczynki. Nie mówiła do niego w ten sposób od lat. – Musisz się obudzić, tatusiu. Potrzebuję cię teraz. Bardzo cię potrzebuję…
Miała wrażenie, że jego powieki poruszyły się nieznacznie, ale może tylko zachybotał się płomień świecy. Jednak zanim zdążyła cokolwiek zrobić, drzwi otwarły się gwałtownie i do komnaty wpadł Cherchel, a za nim reszta zbójeckiej kompanii.
Bard był nieco potargany, płaszcz gdzieś w mieście zgubił, lecz uśmiechał się z zadowoleniem. Sposępniał prędko, gdy spojrzał na nieprzytomnego burmistrza.
– Nie ocknął się? – zafrasował się Wekiera. – I co teraz?
Złociszka odszukała wzrokiem Lusztyka. Dusiciel krótko skinął głową.
– Nic – odparła. – Wyjdę do nich.
– Czyś ty do cna zdurniała, dziewczyno? – Wekiera aż zatrząsł się z wściekłości. – Po co? Żeby dokończyli, co im się wczoraj nie udało? Rozszarpali cię na strzępy?
Dziewczyna gwałtownie odwróciła się ku niemu i wysyczała, odsłaniając zęby jak kotka:
– Gdyby wiergowski lud miał jedną szyję, ucięłabym ją z radością. Ale nie ma. Dlatego zrobię, co trzeba. Przekonam ich. Będę się łasić i płaszczyć, póki mi nie uwierzą.
– Pierwej cię zabiją!
Złociszka przypadła do niego w trzech krokach.
– Masz lepszy pomysł? – Złapała go za koszulę i szarpnęła z całej siły. – Bo jeśli nie masz, idź precz, bo na nic się nie przydasz.
Była oczywiście zbyt słaba i zbójca ani drgnął. Zdezorientowany, popatrzył na kamratów.
– Daj spokój, Wekiera. – Cherchel przetarł oczy. – Całą noc rozpuszczałem wieści i ktoś musi wyjść. Nie ja. A stary jak nieżywy leży.
– Zejdź mi z drogi – odezwała się cicho dziewczyna, nie kierując słów do żadnego z nich w szczególności. – Tracę czas.
– Niech weźmie chociaż paru pachołków – zaprotestował za jej plecami Wekiera.
– Po co? – spytał oschle Lusztyk. – W niczym jej nie pomogą. Nie przeciwko takiej ciżbie.
Więcej nie usłyszała.
Pachołkowie długo mozolili się ze sztabami, które w nocy założono na wrota. Miała wrażenie, że zwłóczą umyślnie, aby mogła jeszcze się rozmyślić i uciec na górę. Kiedy skończyli, siwowłosy Zwajca odprawił ich lekceważącym skinieniem.
– Twoi ludzie są na dachu, panienko – oznajmił poważnie. – Ale tak mi się zdaje, że nie na wiele się przydadzą.
Pomógł jej uchylić drzwi. Potem cofnął się szybko. Za plecami poczuła metalową płytę.
Szepty i pokrzykiwania przycichły, ale może było to jedynie złudzeniem, bo bicie jej własnego serca stało się nagle głośne jak dzwon i przyćmiło wszystkie dźwięki. Nie widziała twarzy, rozmyły się w wielką zamgloną plamę. Wydawało się jej jednak, że tłum odsunął się od niej nieznacznie, jakby przestraszony.
– Okłamano was – odezwała się cicho. Pamiętała, że ojciec nigdy nie podnosił głosu. Wciąż miała na sobie jego opończę. Materia była sztywna od zaschniętej krwi. – Mój ojciec żyje.
Zaskoczyła ich. Na krótko. To wystarczyło jednak, aby mgła rozwiała się nieco. Tuż przed sobą zobaczyła chudego wyrostka w wytartej płóciennej koszuli, upapranej dziegciem. Gapił się na nią szeroko rozwartymi oczami. Zupełnie jakby zobaczył zjawę.
– Mój ojciec odkrył spisek. Rajcy chcieli otworzyć bramy Wiergów przed spichrzańskim księciem. Dlatego próbowali go zabić. Ale im się nie udało.
Chłopak w płóciennej koszuli kiwał głową przy każdym jej słowie. Ale za nim stało jeszcze wielu innych ludzi.
– Łżesz jak pies! – rozdarła się nagle przekupka w czerwonym fartuchu. – Kłamiesz, dziewko, i rajców zacnych szkalujesz. Burmistrz sam na siebie karę z niebios ściągnął, bo boskich praw nie szanował i ludzi porządnych ciemiężył. A na koniec nowe uknuł łajdactwo, od dawnych szkaradniejsze. Jego wszak ludzie na murach stoją, bramy zamknięte trzymają. A po co? Aby nam tu kniaziować!
Gdzieś z głębi tłumu, gdzie Złociszka nie mogła już sięgnąć wzrokiem, ozwały się nieprzychylne pokrzykiwania. Przez ostatnie miesiące wiergowscy mieszczanie srodze doświadczyli surowości Kościeja.
– Dlaczego miałby to zrobić? – spytała dziewczyna. – Przecież i tak trząsł całym miastem. Rada robiła dokładnie, co chciał.
Wrzaskliwa przekupka zamilkła, zdezorientowana. Owszem, Kościej od dawna nie oglądał się na radę. Nikt jednak nie ośmielał się mówić tego głośno.
– Aż w końcu rajcy postanowili go zabić – ciągnęła w martwej ciszy Złociszka. – Skrytobójczo i na progu świątyni. Co zdarzało się też wcześniej i nigdy nie spędzało snu z waszych powiek, zacni wiergowscy mieszczanie. Więc zapewne wielu z was zastanawia się, dlaczego mielibyście dbać o śmierć burmistrza, który wtrącał waszych sąsiadów do ciemnicy i przyozdobił miejskie dusienice ścierwem rzeźnickich mistrzów.
Ogorzały mężczyzna w kapeluszu cieśli otworzył usta, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, dziewczyna gestem nakazała mu milczenie. Nagle zyskała pewność, że zna wszystkie słowa, które należało wypowiedzieć, i strach zniknął bez śladu, ustępując miejsca dziwnemu uniesieniu. Naprawdę mogła tego dokonać. Mogła opanować jedno z najpotężniejszych miast Krain Wewnętrznego Morza.
– Wiecie o krwawym spichrzańskim karnawale. Słyszeliście również, jak w odpłacie za bunt książę Evorinth kazał Servenedyjkom nabijać własnych poddanych na pale ostrokołu. Ten, którego rajcy zapragnęli sprowadzić na miejsce mojego ojca, nie okaże się od niego lepszy ani łagodniejszy. Ale będzie obcy. Nie obierzecie go kolejnym burmistrzem, który, choćby najsurowszy, zasiada w ratuszu z waszej woli i waszego nadania. Pan Spichrzy jest księciem, włada z woli swojego boga. Nazwie naszą religię bałwochwalstwem i obróci nasze świątynie w przybytki Nur Nemruta od Zwierciadeł. Zakaże naszych zwyczajów, odbierze nam dostatki, ziemię i władzę. Zamknie port i rynki, nałoży cło na spichrzańskie bydło i zacznie ściągać podatki z każdej beli barwionego jedwabiu, z każdego kęsa żelaza. Tak właśnie będzie, zacni wiergowscy mieszczanie. Będzie się nami pasł i sycił jak dusiołek aż do ostatniej kropli. Póki wielkie kolebiaste furgony nie wywiozą naszego bogactwa do Spichrzy. Tak to sobie obmyślił rajca Kurdyban. Sprzedał swoje miasto, swoją matkę, za nędzną garść złota.
– Kurdyban nie żyje! – krzyknął ktoś słabo z głębi tłumu. – Pokarała go świątobliwa księżniczka, bo przed jej obrazem zdechł niecnie jak pies.
– A wielka szkoda! – rzucił przez zęby chłopak w wytartej koszuli. – Bo końmi zdałoby się go włóczyć za zdradę.
Jednak baba w czerwonym fartuchu nie ustępowała. Jej twarz wydawała się Złociszce znajoma. Usilnie próbowała dobyć z pamięci jej imię.
– A te zbrojne, co do murów przystępu bronią, może rajca Kurdyban przedśmiertnym tchnieniem na pomoc wezwał? – spytała baba z przekąsem. – Ej, zdaje mi się, dziewko, że jeno poczciwym ludziom we łbie mącisz. Bo prawda taka, że burmistrz podstępnie najemników ściągnął, aby tym łatwiej miastem owładnąć. Ale się przeliczył, kiep jeden, bo go wczoraj ubili. I bardzo dobrze!
– Pono burmistrz żyje! – rozległ się w ciżbie niewieści głos.
– Zaraz tam żyje! – prychnęła niewiasta, biorąc się pod boki i odwracając ku ziomkom. – Tyle wiemy, co dziewka gada. Ale skąd pewność, że nam oczu nie mydli? Przecie to Kościejowa córka, ani chybi od początku w spisek zamieszana. A niedaleko pada jabłko od jabłoni. Powiadają ludzie, że dla niej alchemik wyrychtował tę broń dziwną, co z niej burmistrza ustrzelono. Dla niej, powtarzam. – Wyciągnęła oskarżycielsko palec. – Kto wie, mogła nawet skrycie ojca własnego mord uknuć?
Nic więcej jednak nie zdążyła powiedzieć, bo Złociszka przypadła do niej w dwóch krokach i wymierzyła siarczysty policzek.
– Jak śmiecie? – krzyknęła, a jej głos łamał się od gniewu. – Byliście wczoraj na schodach świątyni, kiedy rajcowscy siepacze mojego ojca mordowali? Zasłanialiście go własnym ciałem przed rozszalałą ciżbą?
Przekupka cofnęła się mimowolnie przed furią dziewczyny. Złociszka nagle przypomniała sobie jej imię. Rurałka, wdowa, która miała kram warzywny na Małym Rynku. Kościej zwykł mawiać, że mąż przekupki obwiesił się na własnym pasku, wpędzony do grobu plugawym charakterem małżonki.
– Tedy sobie teraz popatrzcie! – Wciąż trzęsąc się z wściekłości, Złociszka zrzuciła ojcową opończę, odsłaniając strzępy sukni i ramiona, pokryte krwawymi szramami. – Przyjrzyjcie się dokładnie! – Odgarnęła włosy, aby pokazać rozszarpane płatki uszu. – A jeśli nie dowierzacie, tedy palec w ranę wsadźcie, aby się o ich prawdziwości przekonać. Co wam się zdaje? Że sama chciałam nad miastem panować? Że najemników wezwałam? A skąd ich niby wziąć miałam? Za co kupić? Czym wyżywić?
Potem głos się jej nagle załamał. Rozpłakała się. Przez całą tę długą, wypełnioną śmiercią noc udawało się jej dusić rozpacz. Teraz łzy popłynęły jak groch, przesłaniając widok. Nie umiała ich zatrzymać.
– Okryjcie się, panienko. – Ktoś narzucił jej płaszcz na ramiona. – I nie płaczcie. Nie wolno płakać.
Lecz litość rozgniewała ją jeszcze bardziej. Otarła twarz rękawem.
– Ojciec mój z dawien dawna rozumiał, że zechcą się rajcy na jego życie zasadzać. Dlatego ludzi w pogotowiu trzymał, by w razie niebezpieczeństwa miasto przed wrogiem obronili. Ale mogą nawet dzisiaj z murów zejść. Jeno nie wiem, kto ich zastąpi, kiedy nas książę Evorinth w oblężeniu zamknie. Bo rychło go wyglądać.
– Jeno kto ich powściągnie, kiedy miasto złupić zechcą? – spytał wysoki mieszczanin w zacnym sukiennym kabacie. – Bo łatwo do tego przyjść może.
– Zwłaszcza jeśli burmistrz zemrze – poparł go inny głos. – Co się wtedy z nami stanie?
Odpowiedź na to pytanie znała od dawna. Ułożyła je sobie, jeszcze zanim Lusztyk z Chąśnikiem wymordowali dla niej pół rady.
– Jest kilku ludzi uczciwych i godnych, co w ratuszu zasiadają. Ojciec ceni ich słowa i rad chętnie słucha. Śmigurst Folusznik, Zadawek Złotnik, cieśla Lędzień – udając namysł, wymieniała najtchórzliwszych spomiędzy rajców. – I stary Rybarz, co niegdyś miastu przewodził – na koniec zachowała stryja Kurdybana, trzęsącego się dziadka, który istotnie był dawnymi czasy burmistrzem. Przez ostatni rok postarzał się tak okrutnie, że nawet własnych dzieci nie umiał rozpoznać. W Wiergach go jednak kochano przez pamięć na dawne czasy, rządził bowiem łagodnie, lecz roztropnie i przyniósł miastu wielki dobrobyt. – Oni mogą przejąć pieczę nad miastem, póki ojciec nie wydobrzeje.
– A jeśli umrze? – nalegał człek w kabacie. – Wybaczcie, panienko, ale słowa tanie. A my nie mamy nic prócz waszych zapewnień.
Wiedziała, że do tego przyjdzie. Umiała to przecież przewidzieć. Jednak coś ścisnęło ją w gardle. Może dlatego, że cała reszta nie zależała już od niej.
– Ojciec wciąż w łożu leży – powiedziała stłumionym głosem – pomiędzy życiem i śmiercią się obracając. Ale nie umarł. Wybierzcie spośród siebie pięciu godnych obywateli, abyście się mogli o tym przekonać. Wy, mości Rurałko, pójdziecie pierwsza. Byle prędko. Bom gotowa się rozmyślić.
Ostatecznie wybrano jeszcze starego cieślę, który dotychczas nie odezwał się ani słowem, woziwodę o ogorzałej twarzy i krzepkich ramionach, przywdzianego w czerń mężczyznę o wyglądzie prawnika i chłopaka w koszuli umazanej dziegciem, który wepchnął się do grupy zacniejszych od siebie chyba wyłącznie dlatego, że stał blisko Złociszki i donośnie wrzeszczał. Przez wąską szparę we wrotach dziewczyna wprowadziła ich do przedsionka, a potem sieni, gdzie zwykle kłębił się wielobarwny tłum pisarczyków, kantorów, kupców, lichwiarzy i plenipotentów. Dzisiaj jednak nie było tam nikogo prócz milczących zwajeckich najemników. Bez słowa Złociszka powiodła mieszczan w górę schodami, w pełni świadoma, że z każdym krokiem w głąb cichego, posępnego domostwa goście tracą na animuszu.
Przed drzwiami ojcowskiej komnaty dała im znak, aby zaczekali. Wewnątrz był tylko Lusztyk, oparty o drewnianą kolumienkę, podtrzymującą baldachim nad łożem. W ręku trzymał sztylet i uśmiechał się niedbale.
– Jesteś pewna, że wiesz, co czynisz? – spytał, unosząc brwi. – On może umrzeć, jeśli teraz będziesz go dręczyć.
– Znasz lepszy sposób? Bo jeżeli nie znasz, nie przeszkadzaj. I wpuść ich, kiedy zawołam.
Skalmierski dusiciel wzruszył ramionami i bezszelestnie wyszedł z komnaty.
– Tatusiu. – Złociszka pochyliła się nad ojcem i lekko dotknęła jego policzka. – Musisz się obudzić. Już czas. Potrzebuję cię. Inaczej mnie zabiją.
Przez chwilę wydawało się jej, że nie usłyszał. Jednak dotąd zawsze odpowiadał na jej prośby, więc czekała cierpliwie. Mimo to podskoczyła z przestrachu, kiedy z mozołem podniósł powieki. Oczy miał mętne i nie była pewna, czy ją widzi. Może i lepiej, pomyślała, nagle uświadamiając sobie, jak by go przeraziła jej zmasakrowana twarz.
Chciała zawołać Lusztyka, nakazać, by sprowadził mieszczan, zanim ojciec na nowo zapadnie w sen. Ale coś dławiło ją w gardle i nie umiała dobyć z siebie głosu.
Poruszył ustami, próbując coś powiedzieć. Pochyliła się nad nim nisko.
– Zło… tko… – wyrzęził niewyraźnie.
Nagle mogła mówić. Jakby ją odczarował, wypowiadając jej imię.
– Jestem tutaj, tatku – odrzekła, podnosząc do ust jego chłodną rękę. – Nic mi się nie stało.
Miała wrażenie, że ją usłyszał. Ale jego spojrzenie nie ożywiło się ani trochę.
– Musisz mi pomóc, tato – ciągnęła, starając się, aby jej głos brzmiał rześko i spokojnie. Uniosła mu głowę, poprawiła poduszki. – Nie uśnij teraz. Będę tuż przy tobie.
Znienacka uderzyło ją, że naprawdę prosi go, aby nie umarł, aby pośród wszystkich innych rzeczy, których nigdy jej nie skąpił, obdarował ją jeszcze kilkoma chwilami swojego życia. Nie miała prawa go o to prosić. Nikt nie miał.
Odwróciła się szybko ku drzwiom. Nie mogła się znowu rozpłakać. Nie teraz.
– Lusztyk! Wprowadź ich.
Nie wypuściła palców ojca z dłoni, kiedy mieszczanie podchodzili coraz bliżej. Nie sądziła, by ojciec ich zauważył. Jego puste spojrzenie przerażało ją bardziej niż wszystko, co tej nocy uczyniono z jej rozkazu i co jeszcze będzie musiała uczynić, aby zachować ich oboje przy życiu. Bo odkąd Cherchel wyrwał ją na schodach przed świątynią z rąk tłuszczy i ocalił, myślała jedynie, że musi przetrwać tę noc i utrzymać miasto w ryzach, póki ojciec nie wydobrzeje. Kościej był silny, silniejszy od wszystkich mężczyzn, których znała, i zawsze o nią dbał. Z jakichś powodów wierzyła niezbicie, że tym razem również nie opuści jej na długo i nie pozostawi bezbronnej. Jednak kiedy podtrzymywała mu głowę, patrząc na strużkę śliny, która powoli ścieka mu z kącika ust, wcale nie była pewna jego ozdrowienia. Nawet jeśli uda mu się przeżyć, może skończyć jak stary Rybarz, który robił pod siebie, a służba musiała karmić go papką i przebierać jak niemowlę.
Rurałka, widać najśmielsza z gości, podeszła tuż do skraju łóżka i jeszcze wyciągnęła naprzód szyję, by spojrzeć w pergaminowobladą twarz burmistrza. Złociszka miała ochotę ją odepchnąć albo znów spoliczkować za bezczelność, ale wciąż podtrzymywała głowę ojca i nie mogła się poruszyć. Kościej leżał nieruchomo, jak nieżywy, a Złociszka niecierpliwiła się coraz bardziej natarczywością mieszczan. Ale Rurałka za nic sobie miała jej gniewne spojrzenia i marszczenie brwi. Gapiła się bezwstydnie, głowę przykrzywiła na ramię i cmokała w milczeniu wargami, jakby szacowała kapustę. Chłopak w koszuli umazanej dziegciem usiłował ją nawet pociągnąć za fartuch do tyłu, lecz ogoniła się od niego jak od uprzykrzonej muchy. Na koniec wysunęła rękę, aby dotknąć burmistrza. Złociszka zesztywniała z oburzenia. Jednak zanim zdołała odepchnąć bezczelną przekupkę, spojrzenie ojca oprzytomniało nagle i ześrodkowało się na Rurałce, a jego wyschła, koścista dłoń wyprysnęła z uścisku córki i zacisnęła się na przegubie baby.
– Precz! – wyrzęził z wysiłkiem burmistrz. – Myśle… liście… że już zde… chłem?
Babina podskoczyła, jakby ją diabeł pochwycił za kołnierz. Oczy jej mało nie wyszły z orbit.
– Wystarczy – powiedziała cicho Złociszka. – Zobaczyliście, że żyje. Teraz pozwólcie mu odpocząć.
Uciekli bardziej, niż wyszli, przepychając się między sobą i tłocząc w drzwiach. Kościej znów zapadł w płytki sen, a może omdlał od wysiłku. Ostrożnie ułożyła jego głowę na poduszce.
Lusztyk bezszelestnie wszedł do komnaty. Uchylił okiennice i smuga dziennego światła padła na dębową posadzkę. Na zewnątrz było już zupełnie jasno.
– To wreszcie koniec – powiedziała ze znużeniem.
– To dopiero początek, Złociszko – odparł skalmierski dusiciel.