ROZDZIAŁ SZÓSTY

W domostwie alchemika od podwórza cuchnęło siarką i smołą. Nikt nie wyszedł otworzyć, choć Złociszka długo waliła kołatką w wierzeje kamienicy. Wreszcie wzruszyła ramionami i weszła do sieni. Piastunka podążyła za nią. Wargi miała zaciśnięte w wąską kreskę i wysoko zadzierała suknię nad progiem, by nie przylgnęło do niej jakieś alchemiczne paskudztwo.

– Jaśnie pani nieboszczka we grobie się obraca – burczała pod nosem. – Żeby jej ślubne wiano, jej kamienicę wyprawną tak sponiewierać i alchemikom na zmarnowanie oddać.

– Przecież to tylko rudera – prychnęła dziewczyna, wspinając się szybko po drewnianych schodach. – Była nią już wtedy, jak ją wujaszek matuchnie z dobytku rodzica oddawał.

– Ale rodowa – wysapała staruszka, daremnie usiłując dotrzymać jej kroku. – A co się po przodkach ostało, szanować trzeba i dzieciom w spuściźnie przekazać.

– Jeśli się pierwej nie rozpadnie. – Dziewczyna przewróciła oczami i zatrzymała się na ostatnim stopniu. – Lepiej odpocznij, nianiu, boś sama mi się rozpaść gotowa.

– Nie przystoi pannie bez opieki mężczyzn w komnacie odwiedzać! – krzyknęła za nią staruszka, ale zatrzymała się i zwiesiła głowę, oddychając z wysiłkiem.

– A jaki on mężczyzna? – zakpiła panienka. – Przecież alchemik zwykły. Staruch, konus i prostak. Zresztą długo nie zabawię.

Piastunka skrzywiła się z powątpiewaniem.

Z izby alchemika dochodziły dziwaczne bulgoty i pochrząkiwania. Złociszka ostrożnie uchyliła drzwi, bo wbrew butnym zapowiedziom trochę się lękała tajemnych magicznych sztuk. Jak się wnet okazało, zupełnie niepotrzebnie.

Pośrodku komnaty stał wielki stół, na którym porozstawiano rozmaite dziwaczne akcesoria, alembiki, retorty, szczelnie zakorkowane fiolki, szklane kule, w których buzowały krwawoczerwone lub żółte ingrediencje, pęczki ziół, kamionkowe garnczki, okute skrzynki, miedziane kociołki i woreczki, oznaczone dziwnymi symbolami. Pod ścianą stał ogromny, mosiężny model wszechświata ze sferami, które obracały się na wielkim metalowym sworzniu. Zawieszone na przeciwległych ścianach wypchane głowy jednorożca i trytona gapiły się na siebie szklanymi paciorkami oczu. W otwartej na roścież szafie piętrzyły się stosy oprawnych w skórę tomów. Tak, pracownia alchemika robiła stosowne wrażenie. W przeciwieństwie do gospodarza.

Mistrz spał w wyściełanym fotelu, chrapiąc rozgłośnie. Głowę zwiesił bezwładnie, a przez rozchełstany chałat widać było chudą pierś, porośniętą rzadkim rudawym włosem. Złociszka przez chwilę przypatrywała mu się z mieszaniną odrazy i zaciekawienia. Potem dobiegł ją ostry zapach jałowcowej gorzałki i pojęła, że bynajmniej nie we wszystkich retortach destylowano wodę wiecznej młodości. Zebrała ze złością spódnice i zamaszystym krokiem ruszyła przez izbę. Zaraz jednak runęła jak długa, potknąwszy się na sztywnym ścierwie wielkiego pręgowanego kocura.

Alchemik ani drgnął. Tylko zaświstał przez nos, aż się zatrzęsło piórko na birecie.

Tego już było Złociszce za wiele. Poderwała się, zagniewana schwyciła kocie truchło i z całej siły wyrżnęła gospodarza w łeb.

– Co? Jak? – wykrzyknął alchemik, znienacka ze snu wyrwany, i szybko zasłonił głowę.

– A ty partaczu nędzny! – rozdarła się głosem tak potężnym, że nie powstydziłaby się go handlarka rybami. – Ty leniu zatracony! Na to moje srebro idzie? Żebyś w barłogu pijany leżał?

– Przebóg, panienko Złociszko, niechże się panienka opamięta. – Mistrz uchylił się przed kolejnym ciosem i spróbował jej wyrwać zwierzaka. – Krzynkę tylkom się napił, bo w izbie ziąb. Drew zbrakło i nie ma czym w kominie napalić.

– Boś wszystko, trutniu, przepił. – Znów go uderzyła, a tak, że z czarnego chałatu podniósł się kurz. – Ledwie zeszłej niedzieli trzos srebra ci zostawiłam, który normalnej rodzinie na suty miesiąc starczy. I co? Znów na drewno nie masz?

– Alchemiczne ingrediencje to nie chleb czy słonina. – Alchemik się obruszył. – Inne są koszty. Szewca trzeba było nająć albo kaletnika, jeśli chciała panienka tanio – dodał kwaśno. – No, będzie tego dobrego! – ofuknął ją, kiedy znów się zamachnęła kotem.

Zasapana Złociszka opuściła rękę.

– Wam się wszystkim wydaje, że to jak z kapustą – ciągnął mistrz. – Ino ziarno posadzić, gnojem trochę podsypać, a wnet piękna wyrośnie. A tutaj nie ma szybko. Gnoju – wykonał dłonią gest, jakby ważył w niej sakiewkę – też trzeba więcej. I niechże panienka wyrzuci zwierzaka – skrzywił się z niesmakiem – bo na nim pchły aż się roją i jeszcze panienkę oblezą.

Złociszka gwałtownie pokraśniała i z obrzydzeniem odrzuciła kota.

– Poślę cię do wieży, jak ci gnoju potrzeba – syknęła ze złością. – Tylko moja łaska sprawia, że w ciemnicy nie gnijesz. Ale wyrok za trucicielstwo wciąż ciąży. Wystarczy jedno moje słowo. Niech no się wdowa po Czaszułce dowie, że nadal dychasz.

Alchemik zgarbił się i jakby zapadł w sobie.

– Żadnego trucicielstwa nie było – rzekł rozgoryczonym głosem. – Sama mi Czaszułkowa do izby przydyrdała i dalejże płakać, że mąż jej już nie kocha, w łożnicy nie nawiedza, jeno ciągle w ratuszu z inszymi rajcami siedzi i nad wilkierzem radzi. Kiedy zaś wreszcie wróci, zaraz się w pościel kładzie i śpi, piwskiem opity jak bąk. Tak długo mnie błagała o jakiś miłosny eliksir, żem się ulitował nad nieszczęściem baby. – Nerwowo szarpnął rzadką bródkę. – Ale nawet mi przez myśl nie przeszło, że ta durna szkarłupnia zamiast dwóch kropel mężowi całą flaszkę zada. Żadna dziwność, że rajca wyciągnął kopyta. Po takiej ilości lubystki nawet wół by fiknął.

– Rajczyni inaczej gada. – Złociszka przymrużyła oczy. – Przed sądem zeznawała, żeście pijani w pracowni siedzieli i krzepiący eliksir na trutkę podmieniliście.

– Z mściwości nałgała jędza. – Mistrz znów pociągnął się za rude kłaki. – Prawdziwie, nieładna sprawa, że akuratnie na niej małżonek wykopyrtnął. Ale czy moja wina, że bez żadnego umiaru trunkiem go napoiła? Jakby nie mogła baba – mruknął pod nosem – zwyczajnie wziąć sobie gacha. Przecież wszystkie tak czynią.

Złociszka spojrzała na niego z nagłym zainteresowaniem i alchemik stropił się odrobinę.

– Stare to dzieje. – Odwrócił wzrok i udał, że strzepuje z chałata resztki kociej sierści. – I dla delikatnych uszek panienki nazbyt plugawe.

– Plugawe jest, w co obracasz moje srebro. – Dziewczyna podeszła do rozgrzebanego posłania i trąciła czubkiem trzewika pustą flaszkę.

Butla potoczyła się z turkotem po nierównej posadzce i odbiła od wstydliwego naczynia, ukrytego pod nawisem puchowej pierzyny. Złociszka skrzywiła się.

– Dobytek ci zabrali za długi – ciągnęła gniewnym głosem. – Nad głową miecz ciągle wisi. Nic własnego nie masz, nawet koszula na grzbiecie z mojej łaski kupiona. I jak się za dobro odpłacasz? Po staremu chlejesz. Na co niby czekasz? Aż moją kamienicę nocą z dymem puścisz, jak wcześniej własną wieżę?

– A bo to moja wina? – wtrącił z urażoną miną alchemik. – Czeladnik ogień zaprószył.

– Dziwna rzecz, ale tobie się ciągle nieszczęścia trafiają. Albo w kominie wybuchnie i pół kamienicy rozwali…

– Bom już blisko był tajemnicy ognia alchemików. – Mistrz pociągnął nosem. – Bardzo blisko. Ale mię ten nieszczęsny trafunek z naukowych dociekań wyrwał i myśli rozproszył. Ech, niedola…

– Albo się dziwnym sposobem magiczne ingrediencje do rynsztoka wyleją, a takie zjadliwe, że świnie w całej dzielnicy natychmiast wyzdychają.

– Rynsztoków w mieście dosyć. Nie musiały się, ścierwa, akuratnie u mnie wałęsać.

– Albo znowuż krosno wynajdziesz cudowne, co samo tka i nitką szybciej niż każda tkaczka przebiera. Ale co z tego, skoro się suknia, na krośnie owym utkana, pośrodku sumy rozpadnie, a grododzierżcy małżonka golutka się ludziom pokaże.

– Mówiłem babie, żeby ostrożnie szła – mruknął. – Delikatna była tkanina, trza w niej leciuchno stąpać. A ta krowa z łokciami myk w największą ciżbę.

– Ale ja się tak nie dam – dokończyła twardo Złociszka. – Chcę mieć ogień alchemików i będę go miała, choćby mi przyszło go z ciebie po kawałku wycisnąć. Właściwie… – zawiesiła głos, tknięta jakąś myślą.

– Właściwie co? – spytał podejrzliwie alchemik, który był człekiem mężnego serca i srodze doświadczonym przez los, ale przez ostatnich parę tygodni gwałtownie nabrał lęku przed smarkatą córką burmistrza Kościeja.

– Właściwie z tymi kawałkami to jest świetny pomysł, by cię do pracy zachęcić i nowym zapałem natchnąć. – Uśmiechnęła się promiennie, a w jej policzkach pokazały się małe dołeczki. – Jeśli do przyszłej niedzieli postępów w robocie nie będzie, przyślę do ciebie pachołka, żeby ci ucho uciął.

Mistrz odruchowo poprawił biret.

– Nie poważysz się – zaprotestował słabo.

– Jeśli nie pomoże – dziewczyna okręciła się u okna, aż zafurkotały spódnice – i dalej efektów nie będzie, drugie ucho postradasz. A potem palec.

Alchemik sapał ciężko, daremnie usiłując przemówić.

– Albo nie. – Złociszka uśmiechnęła się nadobnie. – Palce ci będą potrzebne, by ingrediencje prażyć i soki destylować. Coś innego utniemy. Mniej w pracy użytecznego.

Mistrz wyglądał, jakby się miał za chwilę zadławić.

– Aby się teraz nie zatchnij. – Dziewczyna lekko poklepała go po ramieniu. – Bo stratna będę. No, pogwarzylim miło, czas się będzie pożegnać. Za cztery dni znów przyjdę, aby ocenić postępy w pracy, więc się nie leń. Izbę też trochę ogarnij, bo jak w chlewie śmierdzi. I kocie truchło wywal, bo jeszcze sobie pomyślę, że napar chcesz z niego uwarzyć, aby i mnie otruć.

Przez chwilę zdawało się, że alchemik dogłębnie a z tęsknotą rozważa ten pomysł. Ale tylko westchnął ciężko i kopnął zwierzaka.

– Ten był ostatni – wyjaśnił. – Nie szło z nimi wytrzymać, pchlarzami przebrzydłymi. Nie dość, że szczały na schodach, pod oknami się darły, jeszcze jeden z drugim do izby lazły i jadło ze stołu kradły, jak człowiek ździebko przysnął.

– Warto było? – Złociszka wzruszyła ramionami. – Nawet jak z przypadku sagankiem w zwierzaka trafisz i grzbiet mu na dobre przetrącisz, cztery inne przylecą na jednego miejsce. Po co się więc trudzić?

– E tam, zaraz saganem. – Alchemik poderwał się z siedziszcza. – Łuk sobie nagotowałem.

– Z łuku? – Dziewczyna uniosła brew. – Przez takie okno? – Machnęła dłonią ku niewielkiemu otworowi w murze, przesłoniętemu pojedynczą poziomą okiennicą. – Ani sinoborski łucznik by nie wcelował.

– Nie? – Mistrz uśmiechnął się triumfalnie. Przyklęknął przy stercie brudnych szmat i jął w nim ryć gorączkowo, wyrzucając w górę rozmaite kawałki przyodziewku. – Poczekaj, panienko!

Wydobył maleńki łuk, osadzony sztywno na długiej poprzecznej żerdce. Podbiegł do okna i odsunął rygiel. Niebo już lekko mroczniało.

– Widzisz panna ten pieniek? – Pokazał spory kawał dębiny tuż obok bramy na podwórze, który widać służył do rąbania drewna, bo tkwiła w nim spora siekiera. – To patrz teraz uważnie.

Złociszka rozsądnie cofnęła się o krok. Mistrz tymczasem przyczepił do pasa jakiś hak, odwrócił łuk do góry nogami, nadział cięciwę za hak, wsadził nogę w żelazny pierścień przymocowany do żerdki. Popatrzał znacząco na dziewczynę, nadął się na policzkach i wyprostował nogę. Łuk był napięty, ale alchemik trzymał go dziwnie na płask. Szyp też nasadził pokraczny, krótki i toporny, jakby go mistrz sam wyrzezał kozikiem.

Złociszka wygięła pogardliwie wargi. Zwajeccy łucznicy z dawien dawna służyli w domostwie jej ojca. Kościej najmował ich do obrony konwojów. Złociszka często widywała tych małomównych, posępnych najemników w czeladnej izbie, jak przy oddzielnym stole w milczeniu osadzali groty na strzałach i splatali cięciwy. Nie sądziła, aby którykolwiek z nich choćby ujął w palce wytwór alchemika. Prędzej by mu grzbiet obili za kpinę.

Mistrz celował uważnie, z natężenia wysunął czubek języka i wodził nim w powietrzu jak jaszczurka. Wreszcie spuścił cięciwę, przymrużył oczy, oceniając efekt, i wykrzyknął z triumfem:

– Widzisz panna?

– Nie – odparła zgodnie z prawdą Złociszka.

Zaczynała się coraz bardziej niecierpliwić. Ojciec miał ostatnio głowę zaprzątniętą cenami zboża, którego wielki transport zamierzał spławić do Spichrzy na przekór reszcie wiergowskich kupców. Ale nadchodziła pora wieczerzy i mógł zauważyć nieobecność córki. A byłaby to okoliczność wielce niesprzyjająca planom Złociszki, gdyż Kościej wyraźnie oznajmił, że nie życzy sobie, aby jego latorośl i jedyna dziedziczka samopas włóczyła się po mieście. Nie sądziła wprawdzie, aby miał ją wysmagać rzemieniem, co, jak słyszała, zdarzało się pannom, które fortuna obdarzyła mniej poczciwym rodzicem. Jednak Kościej zagroził, że jeśli ją przyłapie na jakimś większym występku, Złociszka aż do wiosny nie zobaczy ani złamanego szeląga. A nigdy w życiu tak bardzo nie potrzebowała pieniędzy.

– Bo lepiej trza popatrzeć. – Mistrz bez żadnej ceremonii ucapił ją za łokieć i pociągnął do okna. – Aż po pierzysko wlazła.

Dziewczyna przymrużyła oczy. Istotnie, strzała tkwiła w pieńku, mniej więcej w połowie wysokości.

Za jej plecami alchemik sapał i dyszał, ponownie napinając łuk.

– A widzisz, panna, ten sęczek?

Nie zdążyła nawet skinąć głową. Gospodarz uniósł łuk i niemal bez celowania wypuścił strzałę. Z pieńka posypały się drzazgi i kawałki kory.

– Celnie niesie, ścierwo! – Alchemik roześmiał się, pieszczotliwie gładząc żerdkę łuku. – A z taką mocą bije, że kocura jednego na wylot przeszła i do wierzei przybiła, ot tam, gdzie ten zaciek, tuż przy zawiasie. Powiadam pannie, straszne bydlę było, chwili spokoju człek nie miał. I sprytny łajdak. Za dnia się w oczy nie pchał, gdzieś w piwnicy siedział razem z całą resztą. Przyczaił się, wyczekał, aż człek na dobre przyśnie, i dopiero wtedy zaczynał dokazywać. Akuratnie na tymże pieńku siadał, bo z niego się najlepiej głos po podwórzu rozchodzi. I miauczał, jeno tak, że się w człowieku kiszki nicowały. Psi do księżyca szczekają i wilcy wyją, ale powiadam pannie, że żaden się nie umywał do tego kota. – Popatrzał na dziewczynę, szukając w jej twarzy jakichś oznak współczucia.

Złociszka z roztargnieniem skinęła głową. Oparła się o ościeżnicę i w zamyśleniu skubała palcami dolną wargę.

– Panienka się na mnie krzywi, a ja się zapytuję, jakem miał w podobnych okolicznościach przyrody pracować? Ledwie człek utrudzony głowę na poduszce złożył, już się kocie bydlę z podwórza darło. Jeszcze kolegów zwoływał z całego miasta. Aż do białego rana trwały gonitwy, łomoty, rumor i wrzaski, jakby to nie koty były, ale tuzin biesów, co się z samego Issilgorol wyrwały, aby mnie biednego dręczyć i prześladować.

Dziewczyna słuchała ze zmarszczonymi brwiami. Alchemik uznał jej milczenie za zachętę i rozwiódł się obszerniej nad kocimi prześladowcami.

– Najgorszy był ten wielki kocur, on całej reszcie przewodził i prawdziwie się na mnie uwziął. Nie dość, że nocą rejwach czynił, jeszcze do izby ukradkiem właził i szkody czynił. I żeby żarcie kradł! – dodał kwaśno. – Ale gdzie tam! Złośliwie mi biszkuncił, po stole skakał, menzury i kolby tłukł, sakwy darł, popiół z komina rozwłóczył. Jakby się uwziął. – Sapnął ze złości.

Panienka mimowolnie zachichotała, zasłaniając usta dłonią.

– Nie ma z czego szydzić! – ofuknął ją. – Raz mi do pracowni z dachu kominem wleciał. Myślałem, że to bies! Huku takiego narobił, żem mało ducha nie wyzionął z przestrachu. A inszego dnia przez drzwi się zakradł, pod stołem chytrze przytaił i do zacieru mi naszczał.

Dziewczyna śmiała się już zupełnie otwarcie.

Alchemik nawet tego nie spostrzegł.

– Z kamieniem nie szło się na bydlaka zasadzić, za szybko uciekał. Trutkę z daleka czuł i ani nie tykał. No, tom się wziął na sposób. – Znów pieszczotliwie pogładził żerdkę. – Trudność była w tym, żeby łuk zawczasu naciągnięty trzymać, bo kot jest chybki, nie czeka, aż człek cięciwę naciągnie. Alem trochę podumał i wymyśliłem sposób, zresztą niezupełnie on nowy, bo podobne łuczyska ponoć norhemnowie czynią za południowymi górami. Widzisz panna tutaj? – Podsunął Złociszce łuk pod nos i pokazał niewielki kawałek rogu z dwoma zaczepami, umocowany na żerdce. – Tutaj cięciwę zakładam – powiódł palcem po niewielkim wgłębieniu – a tym zaczepem ją zwalniam i strzała leci. Proste, prawda? Chcesz panienka spróbować?

– Ja się na tym nie wyznaję. – Złociszka wzdrygnęła się nieznacznie.

Ale alchemik już był obok i układał jej palce na żerdce.

– Najpierw trzeba napiąć. – Zawahał się i wyrwał jej łuk. – No, tego panna nie wydolisz sama, cięciwa gruba – wysapał, zakładając ją za hak i naciągając nogą. – Szyp panna nakładaj! – Z powrotem wetknął jej do ręki łuk i dziwaczną krótką strzałę.

Czuła na policzku jego oddech, przesycony smrodem skwaśniałego piwa. Chciała się odsunąć, ale tylko mocniej ucapił. Złociszka przez chwilę pożałowała, że piastunka została na schodach. Jednak zaraz zrozumiała, że alchemik był nazbyt zafrapowany własnym wynalazkiem, aby dybać na jej wdzięki.

– Dobrze – pochwalił, naprowadzając jej palce we właściwe miejsca. – Teraz wyceluj panna. W ten pieniek. – Poprawił ułożenie kuszy. – Jeszcze odrobinę w prawo. Dobrze. Teraz tu trzeba… Nie, ja sam lepiej. – Zrobił coś szybko przy rogowym orzechu i zwolniona strzała wystrzeliła naprzód.

Złociszka wrzasnęła mimowolnie i wypuściła łuk z rąk.

– No, co też panna! – zganił ją, pochwyciwszy łuk nad samą podłogą. – Uważać trzeba. Strzała bokiem poszła, ale niewiele. – Pokazał palcem jaśniejszy odprysk na kamiennym murze. – Ja też ładnych dni parę ćwiczyłem, zanim pierwszego pchlarza ustrzelić mi się udało.

– A ja bym się nauczyła? – zapytała podstępnie.

– Niby czemu nie? – Gospodarz zmierzył ją spojrzeniem i wygiął z aprobatą usta. – Ślepa panna nie jesteś, garbata też nie, a siły wiele nie trzeba. Zresztą… – Zamyślił się na chwilę, rysując coś palcem na pokrytej grubą warstwą kurzu skrzyni pod oknem. – Może udałoby się dodać lewarek, wtedy i niewiasta wydoli. To nie sinoborskie łuczysko, żeby się trzeba było tuzin lat w rzemiośle wprawiać, tylko prosty samostrzał. Każdy głupi sobie poradzi.

Córka Kościeja skrzywiła się, ale alchemik nie zwracał już na nią żadnej uwagi, bez reszty pochłonięty własnym wynalazkiem.

– Zresztą sama panna widzisz. – Znów podbiegł do okna. – Jakby tam człek stał, na wylot byś go przecie przewierciła.

– Choćby i w zbroi? – podchwyciła.

– A nie wiem. – Alchemik poskrobał się po głowie. – Nigdym nie pomyślał, przecie to na koty. Ale skoro w pieniek strzała aż po pierzysko wchodzi…

– Trzeba było pomyśleć – pouczyła go surowo Złociszka. – Daj mi jaką sakwę.

– Po co ona panience? – zdziwił się, ale posłusznie podreptał do stołu i wygarnął spod niego juchtowy worek.

– Na tę samostrzałkę – oznajmiła pogodnie. – Chcę ją sobie obejrzeć. Spokojnie i bez pośpiechu.

– To przecie moje! – Obronnym gestem przytulił łuk do piersi.

– E tam. – Wzruszyła ramionami. – Wszystko tutaj moje. I ty też jesteś mój, bo cię moje srebro z cuchthauzu wydobyło. Nieprawdaż, mistrzu? – spytała kąśliwie. – Jak więc będzie? A chcesz razem ze swoją samopałką do cuchthauzu wracać?

Mistrz w milczeniu zawinął łuk w kawałek szmaty i wpakował do worka.

– Zastanawiałaś się kiedy, panienko – zagadnął ją po chwili cierpko – co będzie, jak się tatko dowiedzą, że się po kryjomu z alchemikami znosisz i broń pod spódnicą ukrywasz?

– Pod spódnicą akurat niewiasty takie bronie noszą, co i bez szypów rażą. Choć tyś człek w leciech podeszły, mogłeś o tym zapomnieć. – Dziewczyna uśmiechnęła się złośliwie. – A tatuś… Tatuś prędko skarci i jeszcze prędzej wybaczy. Nie rozumiesz, mistrzu. – Spoważniała nagle. – Ojciec nie ma syna. Tylko mnie. Taką mnie wychował. Więc jeśli ci przypadkiem przejdzie przez myśl, aby na mnie donieść, dobrze się wpierw zastanów. Bo mnie ojciec przebaczy. Jeszcze dumny będzie, że go w pole wywiodłam. Ty jednak zawiśniesz na dusienicy, zanim mnie skończy besztać. Rozumiesz?

Alchemik nie odpowiedział. Sapał tylko ciężko przez nos.

– Nie martw się. – Złociszka znów poweselała i poklepała go po ramieniu. – Przecież ci ten łuk oddam. Popatrzeć tylko chcę lepiej, a dzisiaj czasu nie mam. Ale za dni parę wrócę i wszystko skrupulatnie odniosę. A ty tymczasem mniej chlej i drugi łuk naszykuj albo jeszcze lepiej z tuzin. Chciałabym coś sprawdzić.

– Co? – wyrwało się mistrzowi.

Dziewczyna pogroziła mu żartobliwie palcem.

– Nie powiem, bo niespodzianka. Ale zdałoby się sprawdzić, czy samopałka jedynie na koty zdatna.


* * *

Zmrok nastał już na dobre, kiedy Złociszka z piastunką zakradły się boczną furtką do obejścia Kościeja i przez warzywnik wślizgnęły się na tylny dziedziniec. Na podwórcu było niemal pusto. Kilku pachołków krzątało się żywiej przy stajniach, ładując na taczki gnój, a pomywaczki chichotały u studni. Dziewczyna jednak od razu wyczuła, że coś się wydarzyło. Złapała za ramię najbliższego ze stajennych.

– Co się stało?

– Goście do pana przybyli z daleka – burknął, niezadowolony, że go odrywa od roboty, gdyż pora była późna i wieczerza stygła w czeladnej. – Od żalnickiej strony – wyjaśnił, bo znał panienkę na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie odejdzie, dopóki jej odpowiedź nie zadowoli.

– Naprawdę? – Złociszka roześmiała się radośnie. – Więc jednak przyjechał!

Pachołek przez chwilę sądził, że zaraz wycałuje go w policzki, spotniałe od wysiłku i brudne. Ale nie. Dziewczyna klasnęła w dłonie, okręciła się na pięcie jak fryga. Potem odepchnęła go tak mocno, że klapnął tyłkiem w nawóz, wzbudzając szczere rozradowanie kamratów. Złociszka nawet się nie obejrzała. Gnała przez podwórzec, aż jej warkocze furkotały na wietrze. Piastunka kłusowała za nią ciężko, ale koło studni ustała i osunęła się pod cembrowinę.

Złociszka wpadła do kuchni, roztrąciwszy gromadkę podkuchennych, i przemknęła korytarzem ku tylnym schodkom, wiodącym na piętro, do izb sypialnych. W przelocie rzuciła sakwę służebnej, która nieostrożnie wychyliła głowę z czeladnej.

– Suknię mi czystą nagotuj! – krzyknęła w przelocie Złociszka. – I włosy pomożesz upiąć. Co się tak gapisz jak krowa? – Przechyliła się przez poręcz ze szczytu schodów. – Śmigaj!

– Dokąd ci tak spieszno? – Czyjeś ramię ucapiło ją mocno za łokieć i z półmroku przed komnatką Złociszki wychynął Kościej.

– Ja… – zająknęła się. – Ja tylko…

Służebna zatrzymała się w połowie schodów i dygnęła głęboko przed gospodarzem.

– Uciekaj stąd. – Odprawił ją pstryknięciem palców. – Panienka nie będzie cię dzisiaj potrzebować.

– Ale ja… – usiłowała zaprotestować Złociszka.

– Ani słowa. – Ojciec popchnął ją ku drzwiom sypialni. – Nie tutaj. Zapal lampę – rozkazał – w izbie.

Dziewczyna, nieco wystraszona, spełniła polecenie. Kościej przycupnął na niskim karle przed sekretarzykiem z różanego drewna. Wśród kształtnych panieńskich mebli, bogato inkrustowanych srebrem i wykładanych emalią, wydawał się większy niż zwykle.

– Coś się stało, tatku?

– Na razie nic się nie stało. – Kościej przyglądał się jej, przekrzywiwszy głowę, aż zrobiło się jej dziwnie nieswojo pod spojrzeniem jego niebieskich wodnistych oczu. – Czy masz mnie za głupca? – spytał znienacka.

– Nie, tatku – odparła pokornym głosem, wbijając wzrok w czubki zabłoconych trzewików.

– Patrz na mnie, jak mówię – syknął Kościej.

Poderwała głowę jak młody źrebak.

– I nie kłam – napomniał. – Albo nie traktuj jak głupca. Wiem przecież, do kogo tak biegłaś.

– Więc jednak przyjechał! – nie zdołała ukryć radości.

– Ale go nie zobaczysz.

Dziewczyna wydęła wargi. Ojciec jednak patrzył na nią twardo, z troską, póki pod jego wzrokiem nie odeszła jej cała hardość.

– Dlaczego? – spytała cicho.

Nie próbowała przybierać żadnych minek i nie rzucała mu spojrzeń spod rzęs. Ojciec zazwyczaj się na nie nabierał i miękł jak wosk. Ale dzisiaj nie był w nastroju do żartów.

– Bo i bez ciebie może się czegoś przedwcześnie domyślić i fortel rozpoznać.

Ojciec potarł czoło i w słabym świetle kaganka zobaczyła, że jest bardzo zmęczony. Bez namysłu przyklękła obok niego na kobiercu i położyła mu głowę na kolanach.

– Poza tym to zbój i prostak, nie z nim winnaś przestawać, dziecko. – Kościej łagodnie gładził ją po włosach. – Jeszcze ci krzywdę uczyni, a wówczas – poczuła, jak jego palce zaciskają się na kosmyku, który wysunął się z warkocza – wówczas go każę powiesić. Interes nie interes.

– Nie skrzywdzi mnie, tatku.

– Co możesz o tym wiedzieć? – żachnął się. – Dziecko jeszcze jesteś – dodał łagodniejszym tonem – i w puchach wychowana, jak jaśnie panna. Świata tyle znasz, ile go po drodze na jarmark i do świątyni zobaczysz. A świat jest większy, Złotko, i nie nagniesz go do siebie.

– Chciałam tylko…

– Nie przerywaj – skarcił ją, jednak słyszała w jego głosie, że już się nie gniewa. – Nie upilnuję cię, wiem dobrze. Dlatego chcę, żebyś mi coś obiecała. Bo moja córka nie złamie słowa. Czy może się mylę?

– Nie, tatku – odparła, przywierając policzkiem do jego kolan.

– Obiecasz mi, że nie zobaczysz się ze zbójcą, póki go goszczę pod mym dachem. Nie będzie żadnych zabaw, schadzek, tajemnych posłań ni listów. Nie będziesz ku niemu zza okiennicy mrugać ani w wirydarzu śpiewać, kiedy do studni pójdzie. Obiecujesz?

– Tak, tatku.

Ojciec znów pogładził ją po włosach.

– Wiem, że jesteś ciekawa – teraz mówił szybciej, jakby się usprawiedliwiając – a jam ci nigdy ciekawości nie wzbraniał i od interesów nie gonił. Jeno nie tym razem, Złotko. Wiem, że masz głowę nabitą tą żalnicką rebelią, za moimi plecami do miasta chodzisz i z alchemikami spiskujesz. I dobrze. Taka młodych natura, żeby za przygodą gonić i nowych ścieżek próbować. Ale w tej jednej rzeczy nie ulegnę, Złotko. Za bardzo się możesz sparzyć, jeśli nie usłuchasz. Jego wokół palca nie owiniesz i nie okiełznasz fortelem. Bo on cię nie uszanuje. Wierzysz mi, dziecko?

– Tak, tatku.

– Nie, nie wierzysz. – Uniósł jej głowę ku górze. – Trudno.

– Gdybym była synem – powiedziała przez łzy – dawno byś mnie posłał w żalnicką stronę. A tak co? Bezużyteczna jestem, tylko kłopotów przyczyniam. Trzeba mnie było dzieckiem zamienić na chłopca.

– Cicho już. – Kościej przygarnął ją niezdarnie do piersi. – Jesteś najlepsza i moja. Ale się więcej nie maż. Twarz obmyj i łzy obetrzyj, bo nianię na schodach słyszę. I bądź pogodna. Nie trzeba, żeby wiedziała, o czym z tobą mówiłem.

Złociszka posłusznie skinęła głową i wytarła nos rękawem, ale unikała wzroku ojca. Kościej westchnął ciężko.

– To dla twojego dobra – rzekł na odchodnym. – Kiedyś mi podziękujesz.


* * *

– Myślałem, że przed wiosną nie wrócisz – powiedział z nieznaczną kpiną Kościej. – Ziąb, zawierucha, że i psa by człek nie wypędził. A tu proszę, jak zły szeląg.

Zbójca skrzywił się tylko. Rozdziany do koszuli, siedział na zydlu u paleniska i moczył nogi w cebrzyku.

– A to skąd? – Lichwiarz pokazał na ledwie zaschnięte cięcie na gębie gościa.

Twardokęsek rzucił mu spode łba posępne spojrzenie.

– Nie bądźże taki wstydliwy. Popiliście w gospodzie? – dociekał dalej Kościej.

– Zbójcy nas przy Koźlej Niecce napadli – wyjaśnił niechętnie. – Wóz złupić próbowali.

– Przecież w Koźlej Niecce zawsze zbójcy siedzą. – Kościej wzruszył ramionami. – Sameś się tam dawnymi czasy na kupców zasadzał, więc wiesz.

Twardokęsek zgrzytnął zębami i mimowolnie potarł ranę na policzku. Bezczelność grasantów, którzy śmieli napaść na jego furgon, z początku tak go zdumiała, że lejce z garści wypuścił i gapił się bezmyślnie, gdy sadzili do niego pomiędzy skałkami Koźlej Niecki. Jak pierwszy lepszy zestrachany pachoł albo kupiec z kałdunem ciężkim od tłuszczu czekał, co będzie. Po prostu nie mógł uwierzyć, że ktoś śmie napadać na herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy.

Na szczęście Pleskota puścił się cwałem ku grasantom z żalnicką szabelką. Jego dwaj krewniacy, którzy zazwyczaj tępo człapali za furgonem, a na wszelkie pytania odpowiadali bydlęcymi chrząknięciami i gęstym spluwaniem pod nogi, nagle nabrali gracji i szybkości ruchów. Gdy wypadli zza furgonu, jeden z szydłem, drugi zaś z kiścieniem, zbójca oprzytomniał nieco. Złapał Nieradzica za kołnierz, wyrwał mu z ręki szabelkę, bo szczeniak rwał się do bitki. Pchnął go potężnie w tył, na worki zaścielające dno furgonu, i rycząc ze złości, pognał na spotkanie łupieżców. Uwinął się całkiem szybko, bo nie byli w grasanckim rzemiośle zbyt wprawni, jeno kryskę przez gębę dostał. Ale na wspomnienie ich bezczelności w doborze zdobyczy wciąż go zaraza trzęsła.

– No, no! – Kościej zaświstał z udanym zdumieniem. – Patrzajcie ludziska. Zbójca Twardokęsek jak niemrawe cielę wlazł w Koźlej Niecce w pułapkę i gębę dał sobie poszczerbić. Oj, coś mnie się widzi, że z tego furmanienia nie fachu własnego zapomniałeś, ale na łeb ci padło.

– Poniechaj – płaskim głosem doradził mu zbójca.

– Jam dawno gadał, że tyle człek jest wart, jaki kubrak wdzieje – ciągnął bynajmniej niespeszony burmistrz. – No i racja. Dość zbójcę za kupca przebrać, a ze szczętem skupczeje.

Twardokęsek poderwał się z zydla, przewracając cebrzyk. Płomienie zasyczały, gdy struga mydlin padła w palenisko. Zbójca jednym susem przyskoczył do Kościeja i przycisnął mu go gardła nóż, który nie wiedzieć skąd znalazł się w jego dłoni.

– Nie ze szczętem – syknął przez zęby.

– A możeś się zwyczajnie zestarzał? – Lichwiarz ze spokojem odsunął ostrze. – Nerwy już nie te, co dawniej, i ręce się jakoś trzęsą… Ot, skapcaniałeś po trochu, jak z dziadami bywa.

– Ty też się młodszy nie robisz – burknął zbójca.

– No, ale ja się nie zamierzam zimą trząść wozem po trakcie. – Kościej z namaszczeniem pogłaskał się po brzuchu, opiętym grubym aksamitnym kubrakiem. – Ani żalnickiego księcia podstępem obalać. Mnie już przygoda nie nęci. Lepiej we własnej izbie zostanę, w ciepełku trunku zacnego popiję. Po co mi brykać jak młodym? – Uśmiechnął się pobłażliwie. – Wszystkiego mam aż nadto. I chętnie się tym podzielę, skoro znajomek prosi. Ludzi twoich znalazłem i w domu własnym ich chowam.

– Tutaj są?

– Nie, nie dało rady. – Gospodarz skrzywił się kwaśno. – Straszne rzezimieszki. Zrazu w czeladnej siedzieli. Ale burdy były, bo się z pachołkami za łby brali i dziewki niewolili. Ze dwie niedziele to trwało, a potem precz kazałem przepędzić i jeszcze przyobiecałem, że jak któryś znów zbytkować będzie, wszystkich w cuchthausie zawrę i tam spokojnie doczekają przybycia herszta. Miasta to nie zuboży. A co? – Uśmiechnął się złośliwie. – Niech potem nie gadają, że nie stać mnie na gest.

– Do wieży ich rzuciłeś? – Zbójca aż sapnął z oburzenia.

– Jeno przyobiecałem – z godnością poprawił lichwiarz – jeśli się nie poprawią. Poburczeli trochę, ale w końcu pojęli, na czyjej są łasce, i bardzo grzecznie wynieśli się do przybudówki nad starą stajnią. Prawie miesiąc tam siedzą, nikomu za bardzo nie wadząc. Raz tylko się zeźlili, jak pachołek zaspał, co im o świcie beczkę piwa na majdan wytacza. Po pysku go otrzaskali za opieszałość i zwłokę. Alem się nawet nie gniewał, bo gdy człek spragniony, to do bitki prędki. A piją kiej smoki – dodał. – Jakby dłużej posiedzieli, z torbami bym chyba poszedł.

– Mnie też do stajni poślesz? – spytał z ledwie skrywaną złością zbójca.

– Jak statki tłuc zaczniesz i dziewki bałamucić – flegmatycznie odparł gospodarz. – Inaczej nie będzie trzeba.

Zbójca chciał coś odwarknąć, ale przypomniała mu się jasnowłosa bestyjka, której za poprzedniej bytności nader dobrze się przyjrzał. Stary będzie się burzył, pomyślał, dla siebie pewnie ją trzyma. Ale się jeszcze zobaczy, jak to z bałamuceniem będzie.

– A swoich za pysk trzymaj – dorzucił Kościej, podnosząc się ze swego krzesła – żeby nie zbytkowali i gąb po nocach nie darli. Bo już się sąsiedzi dziwują, jaką kompanię tu trzymam, a po prawdzie wątpię, czy będzie z nich pożytek. No, ale w tym sam się rozpatrzysz. – Uśmiechnął się dziwnie od progu. – Kazałem ich tu spędzić. Zwykle pod wieczór rozłażą się po obejściu.

Zbójca z rezygnacją nalał sobie kusztyczek miodu i na powrót wsadził nogi w wodę, choć zaczynała już stygnąć. Inaczej sobie wyobrażał to spotkanie.

Ani zdążył naczynie do ust podnieść, jak do komnaty wpadł Różnik, drobny, wychudzony człowieczek o rozbieganym spojrzeniu. Resztki czupryny powiewały wokół niego jak wiecheć brudnej rudej słomy.

– A powitać, powitać, mości Twardokęsku! – wykrzyknął piskliwym falsetem. – O zdrowie dobrodzieja pokornie się dopytuję i do nóżek padam… – Tutaj zawahał się nieco, bo zbójca znacząco zachlupał wodą w cebrzyku, w zarodku gasząc dalsze uprzejmości.

Tuż za nim do wnętrza wemknęli się chyłkiem kamraci z dawnej zbójeckiej kompanii. Twardokęsek aż zachłysnął się piwem ze zdumienia.

Osacznik, wielki płowowłosy Kopiennik, który niegdyś samoczwart bronił Przełęczy Zdechłej Krowy przed zagonem Servenedyjek, wydał się nagle zbójcy jakby mniejszy i wynędzniały. Koszula wisiała na nim żałośnie, a ramiona, wystające spod poszarpanego półkożuszka, były chude jak patyki. Obok niego na stołku przysiadł Cherchel, podobno dawnymi czasy minstrel na jednym ze skalmierskich zamków. Nie był to jednak ten gładysz, którego zbójca pamiętał. Policzki mu się zapadły, złote włosy wytarły, a nos, ani chybi złamany w jakiejś pijackiej burdzie, zrósł się krzywo. Kiedy sięgnął po kubek, by nalać sobie miodu, ręka mu się trzęsła tak bardzo, że Wekiera wyrwał mu naczynie. Ci dwaj z dawien dawna trzymali się razem – skalmierski fircyk w birecie z sokolim piórkiem i zwalisty zbój, który nie rozstawał się z nabijaną krzemieniami maczugą. Ale Twardokęsek powątpiewał, czy teraz Wekiera uniósłby swoją osławioną pałkę z jesionowego drewna.

– Ot, góra się z górą nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem zawsze. A myśmy wiele słyszeli, jaką dziwną losów odmianę wam zgotowali bogowie – gadał dalej Różnik, rzucając po bokach oczami. – Powinszować jeno, powinszować.

Zbójca nic nie odpowiedział. Spod oka przyglądał się dawnym kamratom i zachodził w głowę, ileż czasu minęło, odkąd Wekiera z Cherchelem pożegnali się grzecznie i odeszli z kompanii. Ani chybi pięć roków, obrachował w duchu. No, przecie nie dalej, jak siedm zim temu spaliliśmy pospołu klasztorek Cion Cerena na północnej grani Śmierdzionki. Ech, przednia była zabawa, wspomniał z rozrzewnieniem, jak ogienek zapłonął, a mniszki się po śniegu rozbiegły i uciekały na sosny…

– Kto by pomyślał – Cherchel mlasnął, obracając miód na języku – że prosto z Przełęczy Zdechłej Krowy w taką wysoką kompanię popadniecie? Żalnicki kniaź, Iskra, wiedźma. Istne dziwowisko.

– A bo nasz zbójnicki hetman z Przełęczy Zdechłej Krowy od nich gorszy? – Różnik obłudnie wyszczerzył pieńki zębów, potrzaskanych w spichrzańskiej katowni. – Od razu widać, że z możnymi spoufalony i z samym wiergowskim burmistrzem za pan brat. Przecie zawsze gadałem, że mości Twardokęsek wysoko zajdzie i że trzymać się go należy, bo może przy nim i my, chudopachołkowie, do fortun i godności wyrośniemy.

Zbójca dostrzegł, że Cherchel skrzywił się na podobne pochlebstwo i otworzył gębę, aby coś rzec. Ubiegł go jednak Chąśnik, szpakowaty Pomorzec o twarzy szpetnie naznaczonej katowskim żelazem.

– I dla tej żeście właśnie przyczyny skarbczyk ukradli, kamratów ograbiwszy? – spytał kąśliwie.

Istotnie, Różnikowi powierzono zbójecki skarbczyk. Chodziły wszakże słuchy, że biegłość w rachunkach zawodziła go nagle, kiedy przychodziło do podziału łupów. Ale stary spryciarz czmychnął z Przełęczy, zanim mu kamraci łeb skręcili. Ponoć karczmę otworzył albo kram sobie kupił w jakiejś pomniejszej mieścinie, gdzie nie słyszano nigdy o jego złodziejskich występkach.

– A wam jak się w interesach wiedzie? – zapytał Twardokęsek złośliwie, choć przecież dobrze wiedział, że źle. Nikt przy zdrowych zmysłach i pełnej sakiewce nie wypuściłby się tuż przed zimą do obcego miasta na wezwanie dawnego kamrata. – Jakże wasza gospoda?

Różnik sposępniał gwałtownie.

– Folusz to był – burknął i odął się na gębie.

– No, patrzajcie, ludziska – zdziwił się Twardokęsek fałszywie. – Oj, nie wyszły wam na zdrowie te złocisze, coście je nam ukradli.

– Niczegom nie kradł! – zapiał przeraźliwie Różnik, którego głos w gniewie łamał się i jeszcze bardziej wyostrzał. – Wszystko uczciwie pomiędzy kompanię dzieliłem, ani złamanego szeląga dla siebie nie zabrałem. Wstydu nie znacie, że mi podobną potwarz powtórzyliście. A kto skarbczyk cały z Przełęczy wykradł i wyniósł? Kto, ja się zapytuję? No, kto?

– Zawrzyj pysk, Różnik – odezwał się od proga chłopina w poplamionym kabacie.

– Lusztyk! – wykrzyknął zbójca szczerze uradowany widokiem kamrata. – A niech mnie, jakem myślał, że cię jeszcze żywego obaczę.

Lusztyk bowiem wciąż wyglądał po staremu – miał okrągłą, wzbudzającą zaufanie gębę o rumianych policzkach, krzywo przystrzyżone słomiaste włosy, które nieustannie odgarniał i zakładał za uszy, i ręce wielkie jak łopaty. Jego niebieściutkie oczy patrzyły na świat ze zdumieniem i dziecięcą naiwnością. Mało kto wiedział, że młodość strawił w sekcie skalmierskich dusicieli i potrafił człeka zadławić gołymi rękami w chwilę krótszą, niż zajmuje uczynienie znaku odpędzającego złe.

– Iście, niewiele zbrakło – dusiciel uśmiechnął się półgębkiem – bo po waszej ucieczce Uchacz jak pies wściekły się rzucał, na wioski zaczął napadać i nawet pod zamki podchodził. Coś gadał, że będzie pradawne kopiennickie władztwo odnawiał.

– Uchacz nigdy na rozumie nie był zbyt mocny – odparł szorstko Twardokęsek. – Jak to szlachcic.

– Ano, prawda – kiwnął głową Skalmierczyk. – Ludzi tylko wiele wytracił, a na końcu z całą resztą dał się u Trwogi plugastwu pomordować.

Zbójca zmilczał przezornie. Nie miał ochoty wyjawiać, jaką rolę odegrał w rzezi u brodu.

– Szczęściem bogowie strzegli i całą żem nockę zabałaganił w gospodzie. Jakem wreszcie nad Trwogę przydyrdał, nawet ścierwa ostygły. Pierścienie jeno pościągałem, żeby było za co zimę przebiedować. Nareszcie się Uchacz na coś przydał! – zarechotał paskudnie.

Twardokęsek także wyszczerzył zęby, bo szczerze lubił Lusztyka i cieszył się z jego ocalenia. Ale gdy dusiciel podszedł bliżej, w krąg światła, zbójca zobaczył, że kamrat utyka mocno na prawą nogę.

– To minie – powiedział Lusztyk cicho, sadowiąc się na kufrze pod ścianą. – Spichrzańscy mnie przydybali w kurniku przy trakcie i biodro przetrącili. Ale się wygoi. Do wiosny przejdzie bez śladu.

Twardokęsek poczuł, jak ogarnia go zniechęcenie i złość. Posłuchał durnych bajań Kościeja i ściągnął do Książęcych Wiergów garść nieprzydatnych obiboków. Nie byli już dawnymi kompanami niezliczonych łajdactw, rabunków na trakcie, napadów i pohulanek, tylko gromadą starych, trzęsących się grzybów.

– Gdzie reszta? – zapytał szorstko, bo nijak mu było odprawić ich bez słowa.

Sześciu, pomyślał posępnie. Różnik, tchórz i złodziej. Osacznik, podobny bardziej do kościotrupa niż żywego człowieka. Cherchel i Wekiera – zapijaczony bufon i wyschnięty dziadek. Chąśnik, podstarzały frejbiter, którego lojalność prędzej może zagnać do pomorckiego wojska niż do rebelianckiej kompanii. I na koniec Lusztyk, okulawiony jak szkapa.

Tylko sześciu, powtórzył w myślach. Z sześcioma można gospodę podpalić albo tumult na jarmarku uczynić. Ale nie to…

– Był jeszcze Wichroś. – Różnik uśmiechnął się krzywo. – Jeno że pierwszego dnia poszedł w miasto, kram piekarzowi ograbił i jakąś mieszczkę wydupczył. Drzeć się zaczęła baba, nadbiegli strażnicy i powlekli go na dusienicę.

– Tu z rabusiami krótka ceremonia – dodał Chąśnik, mimowolnie dotykając piętna na policzku.

– Jakie te mieszczanki harde – burknął Cherchel. – Uszczypniesz jakąś w zadek, a zaraz rejwach taki, jakbyś łeb jej uciął. Ani się nie uśmiechnie, nie zagada przyjaźnie, jeno wrzeszczy i pachołków woła. Chętnie bym jedną z drugą z tych szatek frymuśnych obdarł i kańczugiem gołą po gościńcu pognał, żeby się nauczyły piszczeć. Mówię wam, całe to miasto wredne i nieużyte, czego nam tu szukać?

– Jego nie trza słuchać, mości Twardokęsku – Wekiera drwiąco skwitował wyrzekania kamrata – bo się do gospodarskiej córki próbował dobierać w komorze. Tyle dopiął, że go warząchwią po łbie otłukła i od starych dziadów wyzwała, a potem jeszcze kazała na podwórzu oćwiczyć.

– Była chociaż warta? – Zbójca uśmiechnął się mimowolnie, wspominając, że skalmierski minstrel zawsze był gotów na największą głupotę, byle tylko zadrzeć do góry spódnicę upatrzonej pannie.

Znów przypomniała mu się jasnowłosa panienka, która usługiwała podczas pierwszej wizyty u Kościeja. Złociszka, powtórzył w myśli i mlasnął, jakby smakował to imię na języku.

– Et, zwyczajna koza. – Cherchel machnął ręką, jakby odpędzał muchę, ale pokraśniał ze wstydu na gębie. – Na domiar głupia.

Dawnymi czasy panny nie wołały straży, kiedy je Cherchel macał, przypomniał sobie zbójca. Nawet szlachcianki.

– No, to po coście nas tutaj zwołali? – Różnik splótł ręce na piersi i popatrzył na zbójcę zachłannymi, złodziejskimi oczkami. – Chcecie nową szajkę szykować?

Twardokęsek poprawił się nerwowo na stołku. Niby rozumiał, że pierwej czy później ktoś spyta, ale zrobiło mu się jakoś nieprzyjemnie i głupio.

Zaczerpnął głęboko tchu i wyłuszczył swój pomysł.

Wysłuchali w milczeniu, nie przerywając ni słowem. Zupełnie jakby znów siedzieli w jaskini na Przełęczy Zdechłej Krowy, kiedy herszt ochrypłym od gorzałki głosem snuł plany napadów i morderstw. Jednak z wolna po ich gębach, ogorzałych od słońca i pomarszczonych jak zeszłoroczne jabłka, rozlewał się wyraz niedowierzania.

– Znaczy się, co? – Różnik niepewnie popatrzył po kamratach.

Zbójcy milczeli. Wszyscy unikali wzroku Twardokęska.

– Mamy być za furmanów? – wypalił w końcu Cherchel. – No, jam chyba oszalał!

Nikt się nie odezwał.

– Nie, tyś raczej oszalał! – pieklił się minstrel, oskarżycielsko wskazując palcem na Twardokęska. – Albo cię pomiędzy tymi kniaziami w łeb ktoś obuchem zdzielił, albo sameś z siebie rozum na starość postradał. A kto ja niby jestem? Koniuch? Wozak? Nie po to od tylu lat po wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza sławę moją głoszą, żem jest bohater śmiały i bard sławny, i niezrównany kochanek…

– Dziwkarz, łakomiec, pieczeniarz i obibok wspaniały – wpadł mu w słowo Wekiera, który nigdy nie przepuszczał okazji, aby przyjacielowi przygadać.

– …żebym miał potem za wozem iść i w gnoju bydlęta poganiać – Cherchel nie zająknął się nawet. – I po co jeszcze? Żeby spyżę na czas jakiemuś książątku dowieźć? A co mnie za różnica, kto na żalnickim tronie zadek posadzi? Karku mam dla nich nastawiać? Dla tych gównojadów? Przecie my z nimi pół wieku wojujemy.

– Jako i my – mruknął Chąśnik. – Od trzech pokoleń kotłujemy się z żalnickim władztwem, bo nie Wężymord tę waśń zaczął, znacznie dłużej trwała. Rozumiem zatem, że mości Twardokęsek nie będzie nas w miłości do Koźlarza utwierdzać i o patriotyzmie bajać. Nie mylę się?

– Nie. – Zbójca zmrużył ślepia. – Jeno mnie strach ogarnia, czym ja się nie omylił.

– Łatwo to być może – odezwał się kwaśno Osacznik. – Myśmy są grasanty, nie poganiacze wołów.

– Łajno jesteście! – rozdarł się Twardokęsek, który ze wściekłości podskoczył na swoim stołku.

Cebrzyk z turkotem potoczył się po posadzce, a woda popłynęła szeroką strugą.

– Dziady stare! – ryczał zbójca tocząc po kamratach wściekłym spojrzeniem. – Popatrzcie po sobie. Ręce się wam trzęsą, grzbiety do ziemi przygięte, łby łyse, kulasy poprzetrącane. Kudy wam do zbójowania na trakcie? Albo do wojaczki?

Lusztyk bawił się srebrną łyżeczką, gnąc ją w palcach jak wstążkę.

– A tyś wiele młodszy? – spytał cicho.

– Ale rozum swój mam. – Zbójca pohamował się nieco, bo spomiędzy całej bandy dla skalmierskiego dusiciela najwięcej miał respektu. – Dlatego nie zamyślam na kupców się w górach zasadzać, bo rychło tu taka zawierucha nastanie, że żadnych konwojów nie będzie.

– W wojnę zawsze się zbój pożywi – odparł flegmatycznie Osacznik. – Łatwiej nawet niż zwykle.

– Jak Servenedyjki z południa nadciągną? – Twardokęsek uniósł brew. – Wcale mi się nie zdaje.

– Aż taka wojna będzie? – Cherchel popatrzył na niego bystro. Złość mu już minęła, tylko na policzkach wciąż miał ceglaste plamy.

– Albo większa nawet. – Zbójca przechadzał się przed kominkiem z rękoma złożonymi na plecach. – Dlategom sobie umyślił, że skoro na dobre nastanie, trza się stąd chytrze wynieść. Nie karku na trakcie nadstawiać, ale godziwie się urządzić. W spokojnym, ciepłym miejscu. Daleko od bogów, Iskier, kniaziów. Za to! – Dobył zza pasa mały skórzany woreczek i cisnął go na stół, pomiędzy misę i dzban z resztką miodu.

Diamenty rozsypały się na drewnianym blacie jak struga lodu.

Zbójcy jakby zamarli, tylko Osacznik głośno przełknął ślinę. Wszyscy wybałuszonymi oczami gapili się na klejnoty. Twardokęsek wiedział, że nie oszołomiło ich bogactwo, bo dawnymi czasy większe fortuny przepływały przez palce grasantów z Przełęczy Zdechłej Krowy i znikały bez śladu. Ale każdy z kamratów, nawet głupawy Osacznik, który był gbur i prostak, potrafił oszacować wielkość i szlif diamentów. Podobne klejnoty rzadko oglądano na zbójeckim trakcie.

– Skarbiec kapłanów Bad Bidmone – powiedział szeptem Twardokęsek. – Nie wiedzieć, jakim sposobem, kapłani wynieśli go z płonącego Rdestnika. I przez te wszystkie lata pomnażali dobro, czekając na powrót księcia. A kiedy się wiosną żalniccy Pomorcom do gardła rzucą, akurat będzie sposobność, aby go sprytnie wykraść.

– Wiesz, gdzie jest ukryty? – nie wytrzymał Różnik.

Zbójca uciszył go gestem.

– Dlatego potrzebuję ludzi – ciągnął. – Sprytnych ludzi, co nie tylko pałką młócić potrafią, ale rozumem w potrzebie ruszą. Statecznych, aby się nie połaszczyli na marny trzosik złota, lecz większej wyczekali zdobyczy. I doświadczonych, bo zanim czas żniwa przyjdzie, trzeba się sprytnie przyczaić i w łaski żalnickiego księcia wkupić.

– Co zamierzasz? – Srebrna łyżeczka w palcach Lusztyka była już skręcona jak pęd winorośli.

– To co rzekłem. – Zbójca uśmiechnął się po wilczemu. – Będę księciu woził broń, żelazo i jadło, czy co tam mu jeszcze potrzebne, wedle możności unikając pomorckiej obławy. Aż do czasu. Bo kiedy się na dobre wojowanie zacznie, wtenczas na inny ładunek będą mi wozy potrzebne.

– Jak chcesz łup podzielić? – Cherchel zwilżył językiem wargi.

– Jedna trzecia część dla mnie, bo karku bardziej nadstawiam niż reszta i w łaskach u księcia jestem.

Nikt się nie sprzeciwił. Lusztyk kiwnął głową.

– Jedna trzecia część dla was, do równego podziału. Jeśli się zgodzicie w tym wozackim procederze mnie wspomóc i aż do przyszłego lata fury dla księcia prowadzać.

– Czemu tylko tyle? – wykrzyknął piskliwie Różnik. – Cała robota na nas, a zdobyczy jeno okrawki nędzne.

Pozostali rabusie spoglądali spode łba na Twardokęska, wyraźnie podzielając niezadowolenie kamrata.

– Komu chcesz trzecią część oddać? – spytał wreszcie miękko Lusztyk.

– Kościejowi.

Różnik aż się poderwał ze stołka.

– A za co, ja się zapytuję? – Pochwycił dzban i chlusnął Twardokęskowi pod nogi resztą miodu. – No za co? Za tę lurę nędzną, którą nas tu poi, czy za resztki ze stołu pańskiego, co je łaskawie podsyła? Niechże je sobie w rzyć wepchnie, skoro mu takie drogie, my sobie możem łacno lepszą wyszukać gospodę.

Ale reszta już rozumiała.

– Stul pysk, Różnik! – rzucił ostro Cherchel.

Bard, choć dziwkarz i łobuz, w umyśle był zawsze szybki.

– Za wozy – dopowiedział spokojnym głosem Lusztyk, odrzucając na kamienną posadzkę połamane kawałki łyżeczki. – Za konie i spyżę. Za szpiegów i najemników, bo przecież w siedmiu nie przeprowadzim konwoju przez żalnickie pogranicze. Za bezpieczeństwo wreszcie, jeśli się trzeba będzie Pomorcom gdzieś po drodze wykupić albo solidnym posułem drogę sobie przetrzeć. Bez niego nie uradzim.

Chwilę siedzieli w milczeniu. Skalmierski dusiciel uśmiechał się do siebie, zamyślony. Cherchel miął w palcach biret z sokolim piórkiem i gapił się łapczywie na rozlany trunek. Różnik ze złością kopał stołową nogę, a na twarzy miał wyraz okrutnego rozgoryczenia. Osacznik nie odrywał wzroku od brylantów. Grdyka mu chodziła jako gąsiorowi. Wekiera ogryzał z mięsa żebro, resztkę po Twardokęskowej wieczerzy. Chąśnik skubał kaftan z brunatnego pomorckiego sukna.

Jak zwykle pierwszy nie zdzierżył Cherchel.

– To ile tego będzie na łebka? – Bard podrzucił głowę i na chwilę jego wynędzniałe, pomarszczone oblicze wydawało się niemal piękne. – Zawsze chciałem mieć zamek na brzegu Ostronnej Przystani, winnicę przy nim i sady.

Загрузка...