Od rana siąpił deszczyk. Przeszywanica przemokła zbójcy na wylot, z kaptura ściekały krople deszczu, co wybitnie nie poprawiało mu humoru. Jego ludzie wyczuwali dobrze nastrój dowódcy, bo oddziałek wlókł się noga za nogą przez namoknięty las. Nikt nie śmiał zaryczeć sprośnej śpiewki. Szeptano tylko do siebie z cicha i przekazywano z rąk do rąk manierki z siwuchą, ale ukradkiem, aby zbójca nie rozsierdził się na nowo. Wreszcie Pleskota zebrał się na odwagę. Wysunął się na czoło komuniku, zrównał ze zbójcą i przez chwilę człapali w milczeniu obok siebie. Tylko konie parskały raźno.
Twardokęsek nie wytrzymał pierwszy.
– Daleko będzie do tartaku? – burknął niechętnie. – Nawet gacie mi przemokły do cna.
– Co by miało być daleko? – odparł flegmatycznie szlachcic. – Tyle że do zmierzchu szmat czasu jeszcze, a z tartaku wypalone ruiny zostały, nie będzie się gdzie przed deszczem schronić. Ludzie utrudzeni, od czterech dni w pochodzie, chętnie by się przy ogniu zagrzali…
Zbójca nie podjął tematu. Milczał posępnie, gryząc wąsa.
– Zresztą niedobrze, jak się tam będziemy zawczasu kręcić – podjął z wahaniem Pleskota. – Sami, mości Twardokęsku, rozumiecie… Jeszcze ktoś nas przyuważy, Pomorcom znać da, co tu niedaleczko w stanicy stoją. I nici będą z tej całej wymiany.
– Co tedy radzicie?
– No, przylgnąć gdzieś do zmroku. Jest nieopodal polanka. Chłop na niej wolny siedzi, jeszcze ze Smardzowego nadania. Ma trzy córki, bardzo kształtne bestyjki. A jakie piwo warzą! – Mlasnął z ukontentowania językiem i zaraz zakłopotał się lekko, bo zbójca przecież zakazał pijaństwa. Dokończył jednak mężnie: – No, powiadam wam, grzech nie skosztować.
Twardokęsek bez słowa kołysał się w siodle w rytm końskich kroków.
– Wy wszędzie zagrodę wywęszycie – sarknął w końcu z irytacją.
– Moje strony przecież. – Pleskota uśmiechnął się nieco pobłażliwie. – Jak tedy, mości Twardokęsku, będzie? Odskoczym na porębę?
Zbójca znów zamilkł na dobrych kilka chwil. Jedynie gniewne sapanie, dobywające się spod kaptura, świadczyło, że nie drzemie.
– Niechże tam! – Machnął nareszcie ręką. – Jak sobie chcecie. Aby jeno nie było, jak zeszłym razem, kiedyśmy za waszą radą szukali u chłopa schronienia.
Ledwie dwa dni przeszły od rzezi w Czymborskiej Debrzy, a cały zapał po udanej wyprawie znikł bez śladu. Niby z początku wszystko szło wybornie. Bogoria wespół z okoliczną szlachtą zgotowali facecję, co ją miano podczas okazowania Pomorcom urządzić. Ale potem ojczulek Bogorii z konia spadł i kark sobie skręcił. Na wieść o śmierci rodziciela szlachcica taka gorączka ogarnęła, że go trzech chłopa musiało trzymać, bo byłby samojeden z chaszczy wylazł i frejbiterów pazurami szarpał. Zbójca nie wiedział zrazu, czy go czekanem w łeb trzasnąć, czy też gorzałką spoić. Zgrzytając zębami ze złości, wybrał to drugie i noc całą pili w łozinie na umór. Tyle że Bogoria go przepił. I kiedy się Twardokęsek ocknął, słońce stało już wysoko, a od gościńca niosły się wrzaski mordowanych Pomorców.
I właśnie dlatego Twardokęsek zły był, że ani przystąp. Ubodło go okrutnie, że cały jego oddział rzucił się do walki na jedno zawołanie Bogorii, który był wprawdzie druh zacny i wielkiego doświadczenia żołnierz, ale przecie nie jemu Koźlarz powierzył komendę. Nikt nawet nie spróbował zbójcy obudzić. Jeszcze go kożuchem nakryli dla wygodniejszej drzemki.
W dawnej zbójeckiej kompanii Twardokęsek kazałby nieposłuszeństwo ukarać i przykładnie powywieszać buntowników. Ale nie mógł przecież powiesić całego oddziału. Nadto nikt specjalnie skruchy nie okazywał. Jeden Pleskota chyba pojął poniewczasie, co zaszło, bo minę miał niewyraźną i trzymał się z boku.
Bogoria uczynił więcej. Przylazł do Twardokęska po walce i chciał się napić na zgodę. Zbójcy jednak jeszcze pierwszy gniew nie minął, więc go grubym słowem popędził. Bogoria łajania zniósł mężnie i nawet za szablę nie chwytał, co było znakiem widomym, że winę swoją rozumie. Dość prędko się uwinął, łup własny oszacował i razem z czeladzią czmychnął gdzieś bokiem w lasy. Zbójca nie zatrzymywał go wcale. Jakoś mu z nagła obrzydła szlachecka kompania. Najchętniej rzuciłby całe komenderowanie w czorty i zabrał się z Wilczych Jarów jak najdalej. Niechże się tam szlachta za łby bierze, niech sobie spiskuje po trochu, czubi się, wadzi, wojuje. Byle bez niego.
Jechał sztywno wyprostowany i bezmyślnie gapił się przed siebie. Nawet nie wypatrywał po bokach pułapki. Wszystko zobojętniało mu ze szczętem. Skoro lipniccy partyzanci pragnęli swawolić jak grasanci Bogorii, w gospodach gorzałkę żłopać i łajdaczyć się z dziewkami na porębach, Twardokęsek nie zamierzał im stawać na przeszkodzie. Ostatecznie nie było to jego powstanie. On zamierzał jedynie wykraść skarbczyk rdestnickich kapłanów i dożywać swych dni w jakimś spokojnym, bezpiecznym miejscu.
Tyle że zły był straszliwie.
Na razie nie mógł się zaszyć nawet na Półwyspie. Tuż po czymborskiej rzezi przygnał z obozowiska Nieradzic, z wieścią, że wedle starego tartaku pachołkowie będą z jeńcami ciągnąć, co ich mają Pomorcom odstawić. Prowadził ich stary wachmistrz, który jeszcze z Jastrzębcem rozmaite interesy ubijał. Swojak, z dawien dawna osiadły w Wilczych Jarach, rozumiał, że trzeba z ziomkami w zgodzie żyć. Układ był prosty – wachmistrz dobierał sobie do eskorty zaufanych, wiódł oddziałek pustkowiem, rebelianci wypadali na nich znienacka, szczerbili kilku dla niepoznaki, wciskali wachmistrzowi za pazuchę złocisze i razem z uwolnionymi więźniami zapadali się w knieję. Wszyscy byli zadowoleni.
Zbójca westchnął ciężko. Nie widziała mu się ta wyprawa. Nie dość, że musieli chyłkiem przekradać się pod samym nosem Pomorców, to jeszcze swoim ludziom nie ufał ani na jotę. Potyczka w Czymborskiej Debrzy wielce mu dała do myślenia. Miał osobliwą pewność, że jeśli szlachcie mignie przed oczami pomorcki kubrak, pójdą za nim w las niczym ogary za liszką. Wilczojarskie warcholstwo jakoś nie napawało go otuchą.
Doprawdy, nie miał pojęcia, jak sobie z nim Koźlarz radził.
Poranny deszcz ustał koło południa i wiosenne słonko przygrzewało błogo. W powietrzu unosiła się woń gryki i macierzanki. Pszczoły wirowały wokół uli wyrzeźbionych w kształt Letniej Panny, jak w Wilczych Jarach nazywano Bad Bidmone, a Bogoria moczył nogi w cebrzyku. Dwie drobne dziewuszki w śnieżnobiałych giezłach klęczały przy nim na trawie. Młodsza zachichotała, uderzyła zaciśniętą piąstką w mydliny.
Bogoria pogroził jej palcem, gdy krople rozprysły się po jego koszuli. Nie umiał jednak udawać złości, one zaś bardzo dobrze wiedziały, na co mogą sobie pozwolić w równie spokojne popołudnie. A wolno im było wiele, gdyż córki posiadają wrodzoną umiejętność naginania ojców do swoich zachcianek. Dowodnie świadczyła o tym sterta lalek w pstrokatych szatkach, koników wyrzeźbionych w południowym drewnie, tańczących figurynek, a także resztki zamorskich fruktów i konfektów na srebrnych talerzu.
Sam po prostu wygrzewał się na słońcu, popijał wino rozrobione wodą – bo Jacynna nie pozwoliłaby mu żłopać gorzałki w przytomności dziewuszek – i przegryzał sarnią kiełbasą ze świeżuśkim chlebem. Dobrze mu było, dobrze, że strach. A kiedy jeszcze z dala pomiędzy pobielonymi pniami mignęła mu prosta samodziałowa suknia Jacynny i obszerny błękitny fartuch, czyniło mu się tak ckliwie i miękko koło serca, że nie pamiętał już o krwawej rzezi w Debrzy ani o śmierci rodziciela. Miał ochotę pomachać do niej albo przesłać całusa przez całą długość sadu, nie dbając o pachołków, którzy spoglądali ku niemu ciekawie. Jednak Jacynna nie pochwalała podobnej frywolności, więc pochylał się tylko i mierzwił pszeniczne włosy córek, wkładając w ten gest całą swoją czułość dla surowej, oszczędnej w gestach kobiety, która była ich matką.
Jacynna, córka garncarza, była niewiastą o urodzie nienachalnej i spracowanych rękach, ale korona jasnych warkoczy ciasno splecionych nad czołem i wyprostowana, nieco usztywniona sylwetka dodawały jej godności. Być może dlatego Bogoria zatrzymał na niej dłużej spojrzenie, choć zazwyczaj gustował w niewiastach piękniejszych i bardziej zalotnych. Jednak żadna gładyszka nie stawiła czoła pijanej kompanii zbójców, a w każdym razie nie w obronie kramu pełnego mis i glinianych garnków. I nie ze zwieńczoną pękiem piór miotełką. A Jacynna właśnie to uczyniła. Z włosami szczelnie zakrytymi ciemną chustką, w ciasno ściągniętej sukni, ponieważ była wdową, weszła pomiędzy gromadę grasantów, którzy zabawiali się rozbijaniem dostatków jej ojca. A potem trzepnęła Bogorię tą miotełką do ścierania kurzu i bardzo spokojnym głosem powiedziała:
– Nie dotykaj ich, próżniaku.
Chyba zawsze tym oto dla niej pozostał. Próżniakiem.
Pośrodku jarmarku zaległa bardzo głucha cisza, w której słychać było jedynie szczęk glinianych skorup pod końskimi kopytami. Wydało mu się, że kobieta przełknęła ślinę, odgadując, iż nie poskramia wiejskich obiboków, i jej gniew począł się z wolna przemieniać w przerażenie. Po stroju Bogoria rozpoznawał, że jest obca w tych stronach. Córka partacza, który całe lato włóczy się od jarmarku do jarmarku po żalnickim pograniczu na krytym wozie, zimą zaś lepi garnki na jakimś przeklętym od bogów pustkowiu. Nie znała Wilczych Jarów, lecz słowa zostały wypowiedziane i nie mogła ich cofnąć. Więc po prostu tam stała. Jej szare oczy były poważne, a usta poruszyły się nieznacznie, jakby w modlitwie.
Odezwał się pierwszy: ostatecznie była zwyczajną wieśniaczką. Zapewne córką wolnego chłopa, gdyż jak na poddankę nosiła się nazbyt hardo. Ale pośrodku Wilczych Jarów jej wolność nie miała znaczenia.
– Gdybyś miała ojca albo męża, kobieto – rzekł – kazałbym im odpowiedzieć za twoją bezczelność.
– Mój mąż umarł zeszłej wiosny – odparła śmiało i bez namysłu – a ojciec jest starcem niezdolnym stanąć o własnych siłach, więc chyba nie zechcesz go ukarać. Panie.
Ostatnie słowo wymówiła głośno i bardzo starannie, lecz zdołała mu nadać taki ton, że zabrzmiało jak obelga. Bogoria podkręcił wąsa. Lubił śmiałość, a niewiasty zazwyczaj nie mówiły w podobny sposób do Bogorii, przywódcy żalnickich grasantów. Spodobało mu się tak dalece, że roześmiał się głośno, nie dbając o zdumienie kamratów.
– Więc chyba sama będziesz musiała odpowiedzieć, kobieto!
– Jeśli rozkażecie. Panie – rzekła i znów w jej głosie nie było ni cienia stosownej pokory.
– Dzisiaj wieczorem w gospodzie?
– Nie bywam w gospodach. – Pogardliwie wygięła wargi, a za plecami Bogorii ktoś roześmiał się krótkim, zdumionym śmiechem. – I nie sprzedałam ani ćwierci garnków. Nawet wyłączywszy te potłuczone przez waszych kompanów. Panie.
– Wykłócasz się jak przekupka, kobieto – żachnął się, gdyż rozbawienie sporem zaczęło mijać, a w gospodzie czekała beczułka ciemnego piwa, specjalnie dla niego sprowadzonego od uścieskiego piwowara.
– Jestem przekupką – zauważyła wieśniaczka.
Nie wiedzieć czemu wydało mu się, że drwi z niego przy wszystkich jego ludziach.
– Więc zapłacę ci jak przekupce. – Sięgnął ku sakiewce i sypnął jej pod nogi garścią srebra.
Nie schyliła się. Nie popatrzyła nawet na rozrzucone wśród błota monety.
– To nie będzie uczciwe – powiedziała cicho i niemal przepraszająco. – Nie potrzebujecie garnków, panie.
Zapędzili się jednak już zbyt daleko, a spomiędzy kramów, z najdalszych krańców targowego placu przypatrywała im się cała gromada ludzi. Mógł ją pchnąć na kolana i zmusić, by wyzbierała grosze spomiędzy namokłej glinki i nieczystości aż do ostatniej srebrnej monety. Nie była to wysoka cena – odrobina upokorzenia dla kogoś, kto ośmielił się sprzeciwić Bogorii pomiędzy jego własnymi ziomkami – a zdarzało mu się ćwiczyć nahajką kupieckie córki, jeśli nazbyt głośno skowytały pomiędzy łupionymi wozami. Mógł też po prostu roześmiać się i ruszyć do gospody: pragnienie nagliło, by tak właśnie uczynił. Jednak wówczas jego kamraci zabawią się z córką garncarza na swój własny zbójecki sposób. Skrzywił się. Widywał wiele niewiast po podobnych zalotach, a po prawdzie niejedną zdarzało mu się samemu obłapiać w przydrożnym rowie. Ale teraz było zupełnie inaczej. Może dlatego, że żadna z nich nie spoglądała na niego z równym natężeniem w szarych oczach.
Zrobił więc po prostu jedyną rzecz, która przyszła mu do głowy. Pochwycił ją wpół, posadził przed sobą na koniu i popędził go przez środek targowiska. Tłum wokół krzyczał i śmiał się rozgłośnie. Nie skręcił ku gospodzie, choć sam nie pojmował, czemu. Może przeczuwał, że Jacynna nie jest niewiastą, która bez przykrości przysłuchuje się śpiewkom wędrownych igrców i pije wino z kubka mężczyzny, który tego samego wieczoru, na oczach wszystkich, poprowadzi ją schodami ku małej izbie na poddaszu.
Uśmiechnął się do siebie, patrząc na jasnowłose dziewuszki, które przywlokły ze stajenki trzy małe rude kociaki i przystrajały je czerwonymi wstążkami. Wszystko wydarzyło się tak dawno. Prawie tuzin lat temu.
Jacynna tkwiła w siodle pomiędzy jego ramionami, nieruchoma i sztywna jak wyrzezana w drewnie kukiełka. Później zaś Bogoria dokonał kolejno kilku brzemiennych w skutki odkryć. Naprawdę była wdową i zdaje się, że nie znała żadnego innego mężczyzny prócz swego nieodżałowanego małżonka. Jej ojciec pochodził z wolnych kmieci osiadłych na południowym zboczu Gór Żmijowych, lecz całe jego poletko dawało się nakryć żałobną chustą. Albo prawie całe. Nic więcej nie pozostało Jacynnie po tym, jak jej małżonek odkrył złudne rozkosze gry. Jakiś czas później kości zaprowadziły go na ocieniony sośniną cmentarzyk na skraju wioski, bo jeden z kompanów w pijackim zapamiętaniu wbił mu w gardło nożyce do strzyżenia owiec. Nie pozostawił nic, prócz dychawicznej kasztanki i wozu, na który Jacynna z wiosną wkładała świeżo wypalone garnki i ojcowskie posłanie.
Mówiła o tym bez żalu. Siedzieli z Bogorią na szczycie pagórka, pomiędzy czerwoną koniczyną, a jaskółki krążyły nad nimi wysoko po niebie. Miała w sakiewce u pasa kilka pokruszonych podpłomyków i zjedli je pod wieczór, zapijając chłopskie jadło skalmierskim winem z bukłaka zbójcy. To ją rozśmieszyło. Nieoczekiwanie usłyszał jej śmiech, a śmiech Jacynny, córki garncarza, ugodził go prosto w serce. Lecz nawet wówczas nie sięgnął ku jej chuście, zawiązanej pod brodą na ciasny węzeł. Nie próbował targać troczków u jej koszuli – choć czuł dojmujące pragnienie, by sprawdzić, czy gdy wyzwoli ją z tych ciężkich wdowich szat, jej oczy pozostaną równie surowe.
Nie uczynił żadnej z tych rzeczy. Zapytał, jak długo pozostanie w tej okolicy. Odparła, że zamierza objechać z ojcem wszystkie jarmarki w Wilczych Jarach – jeśli jego kompani nie wytłukli wszystkich garnków, dodała z cierpką surowością, ale wówczas znał ją już wystarczająco dobrze, by rozpoznać żart – a potem szerokim łukiem ku Dolinie Thornveiin zawróci na południe. Mówili jeszcze o innych rzeczach. Drobnych, pospolitych sprawach, o które nie dbał od bardzo, bardzo dawna. O cenach wełny z górskich owiec, traktach, z rozkazu Wężymorda zamkniętych dla południowych kupców, i rodzajach glinki, dobywanej na polu jej ojca. Właściwie przeważnie ona mówiła, z ujmującą powagą kogoś, kto zazwyczaj skąpi słowa i nie wypowiada ich bez powodu. To również było nowe dla Bogorii i nim zapadł zmierzch, odnalazł jeszcze jedną prostą prawdę.
Jacynna nie wiedziała, kim jest Bogoria, herszt zbójców z żalnickiego pogranicza. Nie umiałaby rozpoznać jego rodowego klejnotu, choćby umaczanym w winie palcem wymalował go na najpiękniejszym z garnków jej ojca. Jednak siedziała na chłodnej od zmierzchu ziemi, tak blisko, że czuł ciepło jej ramienia, i nie wydawała się przestraszona. Zapewne nie przyszło jej do głowy, że mógłby ją wziąć, nim cienie dopełnią się na dobre, a na niebo wypłynie czerwony letni księżyc. Nawet nie przemocą, ale po prostu zupełnie nie dbając o jej przyzwolenie. W Wilczych Jarach nie pytano o zgodę wieśniaczek. Także tych, które urodziły się wolne.
Powiedziała, że jej ojciec będzie niespokojny, jeżeli nie powróci przed zmierzchem. Zatem Bogoria posadził ją w siodle z troski o starego garncarza, którego nigdy nie oglądał na oczy, i łagodnie sprowadził po krawędzi pagórka aż do wioski.
U wozu Jacynna dotknęła przelotnie ramienia zbójcy i tym razem nie miała w dłoni miotełki do kurzu.
– Czy chciałabyś mieć chatę? – spytał, obejmując wzrokiem wóz kryty połatanym płótnem i kasztanową szkapinę, która melancholijnie przeżuwała obrok z zawieszonego na szyi worka. – Trzyizbową chatę z sosnowych bierwion, jabłoniowy sad, pola, na których wiosną pszczoły będą zbierać miód z grykowych kwiatów?
– Czy teraz próbujecie mnie kupić, panie? – odparła bez fałszywej skromności, niemal rzeczowo.
– Wiele musiałbym zapłacić? – rzekł lekko, aby nie poznała niecierpliwości, z jaką czekał na odpowiedź.
– Wiele. – Było już ciemno i nie widział jej twarzy. – I nie tylko srebrem.
– Mam również wiele złota, kobieto. – Uśmiechnął się z kpiną, której nie czuł. – A także innych rzeczy.
Podrzuciła głową.
– Mój mąż dawał mi rzeczy – powiedziała ostro, sprawiając, że poczuł przemożną nienawiść do tego nieznanego człowieka. – Kiedy fortuna mu sprzyjała, obdarowywał mnie wielką mnogością rzeczy. Czasami grał z kupcami przy trakcie. O duże stawki. Potem kazał mi wdziewać suknie z błękitnej kitajki i podawać bób na talerzu z litego srebra. Ale to nigdy nie trwało zbyt długo. Karta odwracała się i rzeczy zaczynały znikać, jedna po drugiej, aż nie pozostawało nic, prócz stołu zbyt ciężkiego, by wyniósł go na grzbiecie, i garści szmat. A kiedyś… – usłyszał coś jak płytkie westchnienie, ale była odważną kobietą, więc zaraz podjęła na nowo: – Kiedyś zagrał o mnie z kapitanem skalmierskich najemników, który uznał, że nie opuściłam oczu wystarczająco szybko. I przegrał. Tamtej nocy poprzysięgłam sobie, że już żaden mężczyzna nie będzie mi dawał rzeczy. Niczego, za co potem musiałabym zapłacić równie dotkliwie.
W tym miejscu należało się roześmiać i zapewne uczyniłby to, gdyby usłyszał podobne wyznanie z ust każdej innej kobiety. Ale nie Jacynny.
– A gdybym obiecał – zaczął powoli i z wahaniem, gdyż wiedział, że naprawdę może odmówić – że nie podaruję ci niczego prócz chaty i sadu, w którym każdą jabłoń zasadziłem dawno temu, a ziemia jest moim dziedzictwem po matce i należała wcześniej do jej ojców. Czy wówczas ją przyjmiesz?
– Dlaczego? – Nie umiałaby udać podobnego zdumienia i musiał się uśmiechnąć. – Dlaczego miałbyś mnie pragnąć, panie?
– Ponieważ jesteś ukojeniem dla mojego serca – odpowiedział po prostu Bogoria, zbój, warchoł i opój, który nigdy nie dbał o pieśni minstrelów i nie przysłuchiwał się z nabożeństwem opowieściom o gorzkiej miłości Thornveiin.
Niemal tuzin lat temu, prawie całe życie wstecz, Jacynna zaczęła się śmiać i płakać jednocześnie.
Bogoria był z niej tak dojmująco, boleśnie dumny. Z tej chłopki o grubych, czerwonych rękach, która pośrodku nocy dotykała go z taką powagą, jakby miała go na nowo ukształtować z własnych pragnień i ciemności. Nosiła pod sercem ich pierwsze dziecko, kiedy włożył jej na czoło wianek z ruty i chabrów, i przed kapłanem Bad Bidmone przyjął za własną. Tajemne zaślubiny sprawowano z dala od dworu jego ojca na leśnej polanie. Nie, Bogoria nie wstydził się swego wyboru. Miał dość siły, by wepchnąć drwinę w gardło każdemu, kto zechce sobie dworować z Jacynny. Ale bał się.
– Nigdy nie będzie ich dość – powiedziała Jacynna, gdy chciał zostawić w zagrodzie kilku grasantów, aby strzegli jej, gdy on będzie daleko. – Znajdzie się oddział liczniejszy lub po prostu bardziej zaciekły i pokonają ich, a potem zemszczą się na nas z zaciekłością stosowną do oporu. Więc niech po prostu będzie, co ma być. I niech bogowie zlitują się nad nami.
Nie przyprowadzał więc kamratów do chaty z belek, które ociosał własnymi rękoma podczas pewnego upalnego lata. Nie dlatego, że Jacynna okazała się złą gospodynią. Po prostu było to jego własne miejsce, spośród wszystkich innych miejsc w Krainach Wewnętrznego Morza, i nie zamierzał go dzielić z nikim, prócz parobków najmowanych do pomocy w owe pierwsze dni przedwiośnia, kiedy wiejskie drogi zamieniały się w grząską breję.
Jacynna opierała się o piec, słuchając, jak Bogoria rozprawia z parobkami o strzyżeniu owiec i pierwszych wiosennych sianokosach. Stała z twarzą skwapliwie ukrytą w cieniu i bez słowa, jak przystoi posłusznej małżonce. Ale Bogoria dałby się obłupić ze skóry, że jej oblicze jest pełne cierpkiej prześmiewczej kpiny, kiedy na koniec najmuje najszpetniejszego ze wszystkich. Nie wstydził się tego. Po tuzinie lat wciąż nie potrafił do reszty pojąć, dlaczego Jacynna, córka garncarza, właśnie jego, próżniaka i opoja, wybrała o zmroku w pewnym targowym miasteczku Wilczych Jarów.
Bo nie miał wątpliwości, że to ona naprawdę dokonała wówczas wyboru. On jedynie pozwolił się wybrać i był to kres jego zasług wobec tej małomównej, szarookiej kobiety.
Pamiętał, jak przeprowadził ją przez próg opleciony wiciokrzewem i powojem dla odpędzenia złego, ponieważ była brzemienna, a moce zawsze pragną zawładnąć nienarodzonym i odmienić je wedle własnych pragnień. Chata była najprostsza ze wszystkich, choć zasobna, kryta czerwoną dachówką, którą sprowadził aż z Uścieży. Miała ganek ocieniony gładkim gontem i okna zamknięte plątaniną szybek w ołowianych obejmach, lecz wystarczająco duże, aby słońce budziło go o świcie w głębi alkowy.
Jacynna nie chciała zbytków, choć Bogoria mógł przyozdobić ściany skalmierskimi gobelinami i wstawić sprzęty południową snycerską sztuką wyrzeźbione w orzechu i cedrze. Jednak niekiedy nie umiała pohamować zachwytu – nie chciwości, ale właśnie zachwytu – wobec modrych i złocistych szkieł żalnickich alchemików. Dlatego podarował jej szybki z najczystszego błękitu i zawiesił nad gankiem lampy, które w ciemności wydawały się jak dwa pęki złocieni. Aby mogła je rozpalać o zmierzchu i czekać na jego powrót, powiedział, i by nie zgubił w lesie ścieżki. Oczywiście była to jedynie wymówka, lecz każdego dnia Jacynna napełniała lampy świeżym olejem z powagą i starannością, z jaką zwykła czynić wszystkie inne rzeczy.
Kochała tę chatę, tego był pewien. Chatę, sad pełen jabłoni i pasiekę na skraju lasu, który szerokim łanem oddzielał ich od ludzkich siedzib. Dokładnie tak, jak Bogoria przyobiecał. Albo nawet jeszcze inaczej. Bo skoro wreszcie wprowadził ją do izby i z westchnieniem ulgi wsparła się o poręcz wysokiego krzesła, ociężała i niezgrabna pod brzemieniem ich dziecka, wówczas po wypolerowanym blacie stołu przesunął ku niej szkatułkę z różanego drewna. Wolno odemknęła wieczko i rozprostowała pergamin. Nie umiała czytać. W pieczęciach z czerwonego laku wietrzyła jedynie nieszczęście.
Pieczęcie istotnie były utrapieniem dla urzędnika, którego pochwycono znienacka w ciemnej sionce świątyni, nadziawszy nań gruby juchtowy worek i przydusiwszy za gardło, nim zdołał zawrzasnąć:
– Rapt!
Szczęściem urzędnik znał dobrze miejscowy obyczaj, a po prawdzie przywykł do podobnych napaści. Szlachta Wilczych Jarów była podstępna, ichmościowie woleli skrycie dobijać targów, a na niejednym wisiały wyroki nazbyt ciężkie, by mógł w biały dzień wędrować po sądach. Więc skoro urzędnikowi nareszcie odsłoniono łeb, odchrząknął jeno, gorzałki gromko krzyknął, a potem zaczął mieszać w inkauście. I ani mu przy tym ręka drgnęła.
Pergamin był piękny, co się zresztą Bogorii słusznie należało, bo za fatygę i niewygodę zapłacił urzędnikowi tuzin srebrnych groszy. U dołu opatrzono go podpisami świadków – ojca Bogorii, który imieniem wszystkich współrodowców wolę jego uznawał i potwierdzał, podstarościego i jeszcze trzech innych znamienitych mężów pomiędzy sąsiedztwem, którzy zgodzili się usłużyć mu w tej potrzebie – a pieczęcie odciśnięto z okrutną dokładnością. Ponad nimi zaś w gładkich frazach urzędowej mowy wypisano, iż chatę wraz z połacią lasu, łąką, stawiskiem i inszymi przyległościami, własnym i nieprzymuszonym rozporządzeniem oddaje Bogoria rzeczonej Jacynnie, niewieście z wolnych kmieci i córce garncarza.
Nie mogli mu tego zabronić, choć ojciec krzywił się niezmiernie na podobną rozrzutność. Ale ziemia była Bogorii, więc, jak mu w złości ojciec powiedział, może ją marnować wedle woli.
Nie potrafił wyjaśnić rodzicielowi powodów tej rozrzutności. Zasadzali się pospołu w jarach na kupieckie konwoje, łupili kapliczki ze srebrnych wotów, złorzecząc kniaziowi i wszystkim bogom nieśmiertelnym, chlali razem spichrzańską gorzałkę i na dwóch krańcach łoża obracali posługaczki. Proste, zwyczajne rzeczy. Tyle że Jacynna była o całe wiorsty poza tym codziennym doświadczeniem, co Bogoria przeczuwał na oślep i nieudolnie, gdyż nie przywykł do podobnej delikatności uczuć. Nie umiał sprawić, aby ojciec i cała okoliczna szlachta przyjęła ją między sobą niczym równą. Gdyby czas był inny i gdyby Pomorcy nie nałożyli na jego gardło nagrody, w pierwszą niedzielę wsadziłby ją na wóz i powiózł do świątyni, a potem poprowadził samym środkiem, pomiędzy nawami, aż do kolektorskiej ławki, gdzie niegdyś zasiadała jego matka. Właśnie tak.
Tłumaczył jej to bardzo powoli, każdą rzecz osobno. Nigdy nie nazwie jej imieniem małżonki. I w niczym nie złagodzi zbójeckich obyczajów. Zbyt prędko znaleźliby się tacy, co poszukają powodów nagłej odmiany i zechcą sprawdzić, jak dalece Bogoria dba o bezpieczność szarookiej chłopki. Dlatego wszystko musiało pozostać po dawnemu. Co do joty.
Las będzie ją chronił. Las, odosobnienie, niesława zbójeckiej kochanicy, jednej spośród wielu. Ale chata miała należeć do niej. Jego dziedzictwo po matce zmarłej wiele lat temu. Aby pozostał w tym wszystkim choć błahy znak tej podstawowej uczciwości, która była pomiędzy nim i Jacynną z rodu wolnych kmieci.
Nie zarzuciła mu rąk na szyję i nie wybuchnęła płaczem. Nie była rozrzutna w gestach. Starannie wygładziła barwione srebrem brzegi i na powrót włożyła pergamin do szkatułki. A później usiadła, ciężko i bez wdzięku.
– Urodzę dziecko – wypowiedziała te słowa niemal ze zdumieniem, jakby dopiero teraz pojęła ich prawdziwe znaczenie.
Coś było w jej twarzy. Bogoria nie umiał tego nazwać, choć zazwyczaj słowa nie sprawiały mu trudności.
– Dziś wieczorem? – spytał z niepokojem, ponieważ w pobliżu nie było żadnej wioski czy choćby osady węglarzy, gdzie mógłby przydybać niewiastę obeznaną z przyjmowaniem dzieci.
Bogoria, choć nader kompetentnie umiał wyprawiać ludzi precz z ziemskiego padołu, nie ufał sobie w kwestii sprowadzania ich na świat.
– Nie, jeszcze nie pora. – Jacynna uśmiechnęła się nieomal pobłażliwie. – Ale urodzę ci dziecko, a potem następne. Jeśli tylko bogowie pozwolą i będziemy mieli dość czasu. Och, i będę potrzebowała konia! – Roześmiała się na widok jego miny. – Zaoram łąkę. I będę sadzić jabłonie. Całe mnóstwo jabłoni, żeby przypominały mi o tobie, śliwy, morele i wiśnie. Lipy, które ściągną dzikie pszczoły, jaśmin i głóg…
– I kapustę – przerwał, pod szyderstwem skrywając tkliwość, która z nagła ścisnęła mu gardło, bo Jacynna nie miała zwyczaju się skarżyć, więc nie przeczuwał nawet, jak dalece brzydziła się rokroczną poniewierką na wozie ojca.
– Nie należy lekceważyć zalet kapusty – zgodziła się poważnym głosem, choć na dnie jej oczu czaiło się rozbawienie.
A w kilka miesięcy potem, gdy z wysokich, sztywno wykrochmalonych poduszek ich łożnicy spoglądała w czerwoną, pomarszczoną twarzyczkę ich pierworodnej córki, Bogorii wydało się, że jakiś cierń począł kruszyć się i niknąć w sercu Jacynny, córki garncarza, która podczas mozolnych lat swego gorzkiego małżeństwa przywykła do myśli, że jest bezpłodna i przeklęta od bogów.
Każdego wieczoru dziękowała bogom za szczęśliwość i rozpalała świece, ponieważ nadchodził zmierzch i była panią tego domu. Dwanaście świec w kandelabrach z giętego żelaza. Po jednej na każdy rok.
Nauczył się dostrzegać takie rzeczy, podobnie jak całe tuziny drobnych, niepisanych praw, którymi rządziło się domostwo Jacynny. Miejsca, jedyne i przynależne każdemu z przedmiotów. Ciemna sionka, gdzie trzeba ostrożnie ominąć psie legowiska, ponieważ nie pozwalała, aby psy siedziały pod stołem i zlizywały dzieciom z palców krople tłuszczu. Rozwieszone wokół komina rzędy patelni, durszlaków, noży, szczypiec i nożyc, wszystkie tak wypolerowane popiołem, że odbijały światło niczym spichrzańskie zwierciadła. Plecionka ze słomianych źdźbeł i czerwonej nitki zawieszona pod sufitem dla odpędzenia złej mocy i dwie kamienne miseczki, które każdego wieczoru wypełniano mlekiem, ofiarą dla domowych węży. Jej lniana suknia, nieodmiennie przesycona zapachem lipy i macierzanki, którą przekładała kufry. Równe rzędy kapusty za drewutnią, kapusty sadzonej w dzikiej obfitości i uprawianej zaciekle pomimo plagi bielinkowych gąsienic i innego robactwa, które prześladowało warzywnik. Rok po roku zgięty nad motyką Bogoria przeklinał swój niewczesny żart i jej wredne, iście niewieście poczucie humoru.
Jednak nawet w tych grządkach był spokój oraz ład, który przebijały z każdego gestu Jacynny i ze wszystkich kątów jej obejścia. Porządek tym cenniejszy, że nie pozostało go wiele w Krainach Wewnętrznego Morza. Jego własne miejsce. Dwanaście płomieni świec i kobieta, która wciąż była ukojeniem jego serca, choć za łanem lasu trwała wojna, a on był banitą i przyjechał od strony Czymborskiej Debrzy, gdzie dzikie psy nie skończyły jeszcze obierać z mięsa trupów Pomorców.
Usłyszał, że brytany u bramy zanoszą się ujadaniem. Jacynna zamarła przy cembrowinie z brzozową miotłą w dłoni. Z niewzruszonym uporem zamiatała podwórze co najmniej trzy razy dziennie i wysypywała je białym rzecznym piaskiem, płosząc stada kur, które równie zawzięcie usiłowały je rozgrzebać.
Bogoria poderwał się, nie dbając o mydliny, które polały się brudnoszarą strugą z przewróconego cebrzyka. Do domu, kobieto, pomyślał, okraszając te słowa plugawym przekleństwem, którego nie śmiał wypowiedzieć.
Kątem oka dojrzał, że dziewczynki rozpierzchły się jak zdmuchnięte. Zgadzali się z Jacynną, że dzieci należy strzec przed obcymi z najwyższą ostrożnością. Nawet Bogoria nie zdołał odkryć ich wszystkich kryjówek, mimo że nie raz aż do zmierzchu bawili się w chowanego i ślepą babkę. Był pewien, że zdążą się ukryć. Wszystkie jego myśli były przy wysokiej kobiecie, która bez pośpiechu oparła miotłę o ścianę kurnika i wytarła ręce w błękitny fartuch.
Nim przemknął pomiędzy otwartymi wierzejami sadu, wiedział, dlaczego. Na podwórzu stał pojedynczy jeździec; Bogoria z daleka dojrzał krasny kołpak ozdobiony idiotycznym piórkiem. Podstarości już kłaniał się nisko. Duże dłonie gospodyni na chwilę znikły w gęstwie jego pszenicznożółtej brody, gdyż na swój prosty sposób Chabina szanował córkę garncarza, która nieodgadnionym sposobem zdołała usidlić przywódcę grasantów. A w każdym razie nazbyt dobrze znał Bogorię, by podobnego szacunku, choćby nieszczerego, zaniedbać. Tym bardziej że jego potrzeba musiała być doprawdy nagła, skoro samopas, bez pachołków, zapędził się równie daleko w las.
– Napijecie się miodu? – Bogoria widział od strony łąki pachołków nadbiegających spiesznie z kosami na ramieniu i nie chciał, by nazbyt pilnie przysłuchiwali się ich pogawędce. – Mam w sadzie dobry dzban, zda się wam wytchnąć po podobnej jeździe.
– W izbie skwar mniej doskwiera – odezwała się niespodzianie Jacynna.
Bogoria usłuchał: była wyczulona, gdy szło o ich córki, a dziewczynki ukryły się gdzieś pomiędzy jabłoniowymi drzewami.
Kątem oka dojrzał jeszcze, jak Jacynna pojedynczym skinieniem ręki odprawia chromą dziewkę do posługi, która siedziała na niskim pieńku pod schodami z naręczem zielonego groszku.
– Co was sprowadza? – odezwał się szorstko Bogoria, gdy zasiedli na ławie, a Jacynna nalała im miodu w świeże kubki.
Może przemówił nazbyt szorstko, zważywszy że podstarości miał oblicze spalone słońcem, a jego kubrak pokrywała warstwa kurzu z gościńca. Obaj jednak widzieli, co wydarzyło się w Czymborskiej Debrzy, i Bogoria nie zamierzał wysłuchiwać połajanek z powodu wymordowanych Pomorców. Nie w tym obejściu i nie od tego człowieka. A już na pewno nie pod spojrzeniem szarych oczu Jacynny, która usiadła pod ścianą na niskim stołku, z rękoma splecionymi na błękitnym fartuchu, zupełnie jak przystoi pokornej niewieście. Nie zamierzała jednak ich pozostawić i to także napełniało Bogorię niemałym niepokojem. Nigdy wcześniej nie pożądała jego sekretów.
Podstarości zaczerpnął powietrza. Głęboko i z wysiłkiem. Jak pływak, który zamierza zanurzyć się w nurt rzeki.
– Mówiłem z podkomorzym – powiedział. – Zaraz po – przełknął ślinę – zaraz po Debrzy. O tym, co uczynią Pomorcy. O różnych rzeczach. O Wilczych Jarach i księciu z Lipnickiego Półwyspu.
Bogoria zmarszczył brwi. Nie czuł zbyt wielkiej litości dla podstarościego, który właśnie mozolnie mocował się z sobą. Szlachetce schlebiała konfidencja z potężnym podkomorzym, co była wielka naiwność i może jeszcze większa głupota, gdyż potężni panowie niczego nie dają bez sowitego zysku. Zwłaszcza swej przyjaźni i poufałości.
– Wyście zapewne gadali – wyrzekł szorstko. – Podkomorzy chytra liszka, tedy się z okazowania wykręcił. Zresztą po co miał jechać? Dość się znajdzie pochlebców przekupnych, co mu za dudki srebrne wszystko co do joty wyłożą.
Gość milczał i pierwszy raz Bogorię zdjął strach. Obydwaj przywykli do docinków. Ale podstarości w całych Wilczych Jarach zapalczywością słynął i musiał mieć powód, aby zmilczeć podobną potwarz. Bardzo dobry powód.
– Nie brałem od niego pieniędzy – powoli odezwał się podstarości. – Nigdy.
– Po cóż kupować od głupca coś, co podaruje z dobrej woli? – Bogoria wzruszył ramionami i zaraz umilkł, gdy Jacynna karcąco ściągnęła brwi.
– Zdawało mi się – bogowie jedni wiedzieli, jak wiele wysiłku kosztowało podstarościego wypowiedzenie tych słów – że spośród nas wszystkich on widzi najwyraźniej. I że kiedy wojna nadejdzie na dobre, zdoła sprawić, aby Wilcze Jary wyszły z niej tym, czym niegdyś były. Wykrwawione, bo krew popłynie bez ochyby, ale nasze.
– I omyliliście się. – Przywódca grasantów kiwnął głową.
– I omyliłem się – jak echo powtórzył podstarości. – Gadał, że źle się Wilczym Jarom rzeź u Debrzy przysłuży. I że trzeba dać Pomorcom zastaw naszej przyjaźni. Podarunek. Twardokęska.
Palce Jacynny drgnęły na podołku, czerwone, spracowane i bardzo kompetentne we wszystkich sprawach tego domu. Głowę miała pochyloną i Bogoria nie mógł zajrzeć w jej twarz, więc nie od razu pojął, dlaczego wieść o zbójcy z Gór Żmijowych miałaby ją poruszyć. Minął tuzin lat i zdołał zapomnieć, że Jacynna także była obca w Wilczych Jarach.
– I w tym się mnie poradzić przyszliście? – spytał cicho, ponieważ przez wzgląd na tę kobietę i dom wybudowany własnymi rękoma nie zamierzał krzyczeć. – W zdradzie?
– Nie – podstarości nie podjął zaczepki. Być może jej nawet nie zauważył. – Dzisiejszej nocy ma podkomorzy Twardokęska ubić. Jest spotkanie popod tartakiem starym dla wykupienia wozaków pochwyconych zeszłej niedzieli na południowym trakcie.
– Jako i wcześniej bywało, bo nie gardzili pachołkowie rebelianckim srebrem – zauważył cierpko Bogoria.
– Tym razem wszakoż sam podkomorzy będzie się na zbójcę zasadzał…
– Żywo się kurwi syn zakrzątnął! – syknął zbójca.
– …a sami wiecie, że ma interes własny, aby go nędzną śmiercią umorzyć. Wierzy, że zbójca mu synaczka najmłodszego pobuntował i do rebelii przywiódł – ciągnął chrapliwie. – Tyle wam rzec chciałem. Że dzisiejszej nocy ubiją Twardokęska.
– A kniaź najmiłościwszy z woli Zird Zekruna panujący pięknie podobną sztuczkę wynagrodzi podkomorzemu – ostatnie słowo Bogoria niemal wypluł zza zaciśniętych zębów. – Może i wam, krewniaku, co przy okazji spadnie, boście byli między najwierniejszymi z tych, co się pańskiej klamki wieszają. I oby wam na zdrowie poszło.
Chabina targnął się na ławie jak po uderzeniu. Na szyi wystąpiły mu purpurowe żyły.
– Nie po tom tu pędził, byście mnie szyderstwem karmili – rzekł z hamowaną wściekłością. – Nie po to nawet, by rzec, żeście sami na nas ono nieszczęście ściągnęli, kiedy was z Twardokęskiem pospołu chęć naszła Pomorców wedle Debrzy wydusić.
Bogoria opuścił wzrok i dojrzał, jak mu się jeżą drobne włoski na przedramionach. Przeczuwał już bardzo dobrze, jaka myśl zagnała krewniaka w jego progi.
– Czego ode mnie chcecie? – powoli spytał. – Czemuście się do mnie przywlekli, by mi tu krakać jak kruk? Jak was nagła żałość nad Twardokęskiem zdjęła, do rebeliantów idźcie.
– Ale mnie słuchać nie zechcą! – wykrzyknął rozdygotanym głosem podstarości. – A wy macie trzy tuziny ludzi wedle tartaku przy południowym trakcie, gdzie się dzisiejszej nocy będzie Twardokęsek o więźniów układał.
Cisza, która zapadła po tych słowach w izbie, była gęsta jak dym z ognisk, w które o zmierzchu wrzucano zebrane na polach perz i ognichę.
Bogoria przymknął oczy, słysząc jedynie świszczący oddech podstarościego. Jacynna milczała i nie śmiał ku niej spojrzeć. Przybyła w te strony z Gór Żmijowych, dawno temu obróconych w perzynę nie bez milczącego przyzwolenia żalnickiej szlachty. Nie istniał ani jeden powód, aby płakała po rebeliantach zabitych na Lipnickim Półwyspie, a niegdyś, dawno temu, Bogoria poprzysiągł, że krwawe żalnickie waśnie nie będą miały przystępu w te progi. Jeszcze jedna z przysiąg złożonych nieopatrznie i na darmo, pomyślał. Bo sam też zaklinał się pod czerwonym księżycem, że nie ucierpi więcej z powodu dumy książąt i własnej zapalczywości.
Jednak gdzieś na dnie jego serca coś jeszcze drgnęło i, uśpione od bardzo dawna, odkąd zobaczył, jak miecz Jastrzębca opada jeden raz na głowę jego przyjaciela, poczęło budzić się na nowo. Nie śmiał spojrzeć na Jacynnę, aby nie odgadła tego dojmującego pragnienia w jego twarzy. Ponieważ poza wszystkim była jeszcze obietnica. I dwie jasnowłose dziewuszki, ukryte gdzieś pośrodku jabłoniowego sadu.
– Jedź – to Jacynna odezwała się pierwsza. – Jedź, kochany.
Nigdy wcześniej tak go nie nazwała. Nie przy ludziach.
– To nie jest moja wojna – odparł głosem napiętym jak struna.
I znowu był z niej boleśnie, rozpaczliwie dumny, ponieważ zaraz podniosła się żywo, a jej ręce nie drżały, gdy wygładzała fałdy błękitnego fartucha.
– Przygotuję sakwy – powiedziała po prostu.
Wypoczynek w chłopskiej zagrodzie pokrzepił nieco zbójcę. Córki osadnika okazały się naprawdę urodziwe, przy tym pełne patriotycznego zapału, nie szczędziły bowiem rebeliantom piwa i rozmaitych poufałości. Zbójca tylko straże kazał wystawić wokół obejścia. Na resztę machnął ręką. Postanowił twardo, że doczeka do powrotu Koźlarza, potem zaś czmychnie na trakt, do wozaków. Niech się kto inny użera z rebeliancką hałastrą.
Zmierzchało, lecz Pleskota prowadził pewnie przecinką. Gdy wyjechali na karczowiska, z dawna nieuprawiane, bo młode brzózki i sosenki wybujały ładnie po bokach, uczyniło się zupełnie ciemno. Na niebo wyszedł letni czerwony księżyc i świerszcze darły się jak opętane w wysokich trawach. Powietrze było wciąż gorące i przesycone wilgocią. Zbójca zatęsknił nagle do rześkich letnich wieczorów na Przełęczy Zdechłej Krowy, gdzie upał ustawał o zachodzie słońca, a gwiazdy były tak wyraźne nad głową, jakby mógł je pochwycić palcami.
– Patrzajcie! – Pleskota trącił zbójcę w ramię. – Wyglądają nas.
Twardokęsek przymrużył oczy. Istotnie, na odległym krańcu polany, za kępą drzew dostrzegł słabe światełko, które poruszało się w górę i w dół. Ktoś machał ku nim latarnią.
– Tartak na skraju lasu, za tamtą drzewiną – objaśniał dalej szlachcic. – Hajducy zapewne trzymają naszych w ruinie. Można się tam ładną chwilę bronić, gdyby kto z niecnoty szturmować próbował. No, ale dotąd zawdy uczciwa była wymiana i krótka. Wachmistrz rozumny. Wie, że rozkaz to rozkaz, ale żyć trzeba.
Zbójca z roztargnieniem skinął głową. Na darmo usiłował przewiercić wzrokiem ciemność nad polaną. Był niespokojny. Pamiętał, że rebelianci kupczyli często ze swymi pobratymcami w pomorckiej służbie. Przywykł do Wilczych Jarów i nawet nie mierziło go to szczególnie. Tutaj żyło się w ogromnej czeredzie wujów, kmotrów i pociotków. Wszyscy byli spokrewnieni i wszystko dawało się bokiem załagodzić i ułatwić, choćby Wężymord słał z Uścieży najsurowsze rozkazy. Zbójca wiedział o tym wyśmienicie, a przecież nie czuł nijakiego zapału, aby się z wachmistrzem układać.
– Widzicie tę kupę drzew? – pokazał na sporą grupę buczków, które zagradzała im drogę. – Niech nas jeno zakryją, weźcie ludzi połowinę i zapadnijcie się w las.
– Coś się wam nie widzi? – zapytał czujnie Pleskota, który przez ostatnie miesiące nauczył się cenić zbójecką podejrzliwość.
– Niby nie – przyznał z niechęcią zbójca bo rad by znalazł jakąś wymówkę, aby się z polany co prędzej wymknąć. – Jeno sami rozumiecie… Strzeżonego bogowie strzegą.
Stary szlachcic kiwnął głową.
– Może i racja. Daleko nie uskoczę. Krzynę lasem obejdę i na tyłach tartaku się przytaję. Jakby co, wystarczy, że zawołacie.
– Dzieciaka ze sobą weźcie – mruknął zbójca.
– Krzywić się będzie. – Pleskota zerknął z ukosa na Nieradzica, który w kołpaczku ozdobionym modrym piórkiem z zadzierzystą miną jechał na samym czele pochodu. – Bardzo się radował na wyprawę.
Twardokęsek zmełł w zębach przekleństwo.
– Babcem obiecał, że go będę pilnował. Jak z dobrej woli nie pójdzie, za łeb go weźcie, zwiążcie i przez siodło przerzućcie. Nie wiedzieć, co się wedle tartaku może wydarzyć.
Pleskota skręcił konia, bo wjeżdżali między pierwsze drzewa. Rzucił kilka słów Nieradzicowi i chłopak – acz z ociąganiem – ruszył za nim.
Zbójca nie wątpił, że pachołkowie, którzy stali w tartaku, spostrzegli, jak spomiędzy drzew wynurzył się daleko szczuplejszy oddziałek rebeliantów. Ale nie dbał bynajmniej, czy wezmą mu za złe nieszlachetną podejrzliwość. Na szczęście nie był stąd i nie musiał się martwić miejscowym obyczajem.
Podjeżdżali coraz bliżej. Widział już wyraźnie tartak: na solidnej podmurówce z kamienia postawiono spory, przysadzisty budynek z niedbale ociosanych bali. Ściany były ciemne, poszczerbione, a dach zapadł się dawno temu. Zwały kłód i wysokie zarośla przesłaniały majdan. Nieco z boku, u studni, uwiązano dobry tuzin wierzchowców. Zbójca rozpoznał siwe chmyzy, których pospolicie używano w Wilczych Jarach. Przeliczył je nie bez zadowolenia i wnet poczuł się pewniej. Wciąż miał więcej ludzi.
Bez zapału wjechał pomiędzy sterty spróchniałych pni. Rebelianci za jego plecami ożywiali się wyraźnie, oczekując kolejnego popasu, nie bez gorzałki zapewne, bo w Wilczych Jarach wszelkie sprawy publiczne i prywaty pieczętowano trunkiem. Twardokęsek westchnął ciężko. Najchętniej załatwiłby rzecz, nie schodząc z konia. Wiedział jednak, że wachmistrz nie puści płazem podobnej obrazy.
Pacholik, który machał im z daleka latarnią, zerwał się ze szczytu kopy bali i pognał ku swoim, pokrzykując coś z zapałem. Zbójca znów skrzywił się nieznacznie. Jak znał wilczojarską szlachtę, już odszpuntowywano beczki.
Omylił się. Na majdanie, ze wszech stron otoczonym zwałami spróchniałego drewna, które niegdyś pracowicie pocięto i zwieziono z lasu, czekał pojedynczy człowiek. Stał przed wejściem do tartaku, niedbale zatknąwszy palce za wspaniały pas z pozłocistej materii. I zbójca od pierwszego spojrzenia pojął, że coś się wydarzyło.
To nie był wachmistrz. Nie próbował go udawać, w kubraku ze szkarłatnego płótna, szermowanym szczerym złotem i kołpaku przyozdobionym rubinem. Mimo pochodni na podwórcu było ciemno i zbójca nie mógł zajrzeć mu w oczy. Widział tylko sumiaste wąsiska. Twarz skrywał mrok.
– A powitać, powitać waszmościów – przemówił niedbale szlachcic, lecz ręce miał wciąż zatknięte za pas i ani sięgał ku czapce. – Rad jestem wielce, że mogę w moich niskich progach podjąć.
– W waszych niskich progach? – powtórzył zbójca zerkając ukradkiem w bok.
Bał się. Za bezczelny był ten szlachcic, za pewny siebie. Może miał czeladź ukrytą pomiędzy sągami.
– No, na mojej niby ziemi – objaśnił go z ukontentowaniem szlachcic. – Jeno mnie wieść doszła, co za znamienita persona w gości zjechała, zrazum się na konia siadał i na spotkanie pędził. Szarak jestem mizerny, nieprędko może mi się znów podobna okazja przytrafić.
Twardokęsek zmarszczył brwi. Coraz mniej mu się podobała maskarada, bo przecież po stroju poznawał dobrze, że to wielmoża. I jakoś zbójca nie umiał uwierzyć, żeby go czysta gościnność na trakt wygnała. Wprawdzie w Wilczych Jarach zdarzało się, że co bardziej krewki szlachcic podróżnych do dworca siłą prowadził i mostki na rzekach rozbierał, aby mu się zbyt prędko nie wymknęli. Jednak z głosu tego pana brata biła dziwna buta. Czasem zbójcy zdawało się, że słyszy też dziwną, zapiekłą niechęć.
– Z wachmistrzem Osuchem spotkanie miałem – burknął, choć czuł przemożną chęć, aby zmykać stąd co prędzej. – Nie spotkaliście go czasem?
– Co bym miał nie spotkać? – odparł szlachcic i jakby z namysłem potarł się w czoło. Pyszny, bramowany rysim futrem kołpaczek zsunął się na tył głowy. – Pewnie gdzieś między sągami leży, związany jak wieprzek. Albo go już moi ludzie po cichońku sprawiają. Za zdradę.
Ktoś za plecami zbójcy ze świstem wciągnął powietrze. Ktoś zaklął plugawo.
Wierzeje tartaku otwarły się z przeraźliwym skrzypem. Wypadła zza nich kupa hajduków, zbrojnych w partyzany, i otoczyli pana ciasnym kręgiem.
– Wkonie! – wrzasnął zbójca bez zastanowienia szarpiąc wodze. – Duchem!
Pchnął siwka w bok, gdzie pomiędzy stertami drewna otwierało się wąskie przejście do lasu. Garść najbliższych rebeliantów skoczyła za nim bez wahania. Ale nie dopadli nawet chaszczy. Zza pierwszego sągu gęsto posypały się ku nim strzały. Tuż obok zbójcy jasnowłosy chłopak w kunim kołpaczku z krzykiem zwalił się z siodła. Następny wierzchowiec potknął się na ciele i przewrócił z kwikiem, pociągając dwa inne. Uczyniło się zamieszanie. Zbójca gnał przodem, pomimo strzał, które świszczały w powietrzu niczym szerszenie. Lecz wtedy pomiędzy balami dojrzał z przodu jakiś ruch.
Kimkolwiek był szlachcic, dobrze przygotował zasadzkę. Ścieżka wiodła prosto na redutę, uczynioną naprędce z wielkich pni, najeżoną ostrzami partyzan i wideł.
Zbójca zwinął w miejscu konia i uskoczył w lewo, za najbliższy z sągów, aby zasłonił go nieco przed strzałami. Inni rebelianci również dostrzegli, co się święci, i jak kto potrafił, wstrzymywali konie. Trzech chłopyszków w kubrakach z łosiowej skóry rzuciło się w bok, w porośniętą krzewami wyrwę pomiędzy balami. Zbójca dojrzał, jak spomiędzy gęstych zarośli wychyla się pachołek i wbija widły w koński brzuch. Następny rebeliant ciął wprawdzie pachoła przez ramię, ale zaraz opadła go garść zbrojnych.
Twardokęsek nie gapił się dłużej. Wiedział, że jeśli wjadą w krzewinę, czeladź szlachcica wybije ich do nogi.
– Do mnie! – krzyknął, stając w strzemionach i unosząc go góry obnażony miecz. – Do mnie!
Na wąskiej ścieżce nie mieli szans. Pozostawała jedna droga. Z powrotem.
Gdzie jest Pleskota? – przemknęło zbójcy przez myśl. Miał nadzieję, że stary szlachcic usłyszał wrzawę. Jeśli postanowi wyskoczyć od tyłu na majdan, mogli się jeszcze uratować.
Rebelianci skupili się ciasno wokół niego. Po prawicy miał chłopaka w kolczudze z drobniutkich ogniw. Z ramienia sterczało mu drzewce strzały, lecz chyba go nie zauważył. Czując na sobie wzrok zbójcy, podniósł głowę i uśmiechnął się z wysiłkiem. W oczach miał strach.
Wysoko ponad zaporą z bali Twardokęsek zobaczył światełka pochodni. Tuż potem doszedł go przeraźliwy kwik zarzynanego konia.
I już wiedział, że nie ma na co czekać. Zresztą nie pozostało wiele czasu do namysłu. Czeladź pewnie zachodziła ich bokiem.
Nagle zdjęła go przemożna wściekłość. Nie znał nawet imienia swego prześladowcy. Nie wiedział, za co przyszło mu zdychać.
Owszem, wielu w Krainach Wewnętrznego Morza wraziłoby sztylet pod zbójeckie żebro. Twardokęsek po trochu uznawał ich prawa, a w każdym razie rozumiał je doskonale. Ale nie mieściło mu się w głowie, żeby nieznajomy postanowił go ubić. Ot, tak sobie. Bez dania racji. Bez najmniejszego powodu.
– Skarzyk! – rozdygotanym z wściekłości głosem przywołał czarnobrodego draba, który służył w Leśnej Straży i chadzał wcześniej pod Twardokęskową komendą. – Tyłem pojedziesz. A jak na majdan wypadniem, precz uskoczysz. Tuzin ludzi ze mną zostanie.
– Wasza miłość… – Skarzyk podrapał się po czole, osłoniętym kapalinem.
– Sam wyznaczysz! – przerwał niecierpliwie. – I ani słowa więcej.
Drab zniknął jak zmieciony. Zbójca zacisnął zęby i wbił wzrok w ciemną murawę. Złość aż w nim buzowała. Konie wokół drobiły kopytami. Ktoś dyszał ciężko.
Za sągiem trzasnęły łamane zarośla.
Twardokęsek podniósł łeb. Zniknął gdzieś dzieciak w kolczudze. Wokół widział teraz inne twarze, starsze i spokojniejsze. Zdawało mu się, że niektóre pamięta z wozackich wypraw. Ale nie był pewien.
Czekał jeszcze. Zza zwałem drewna coraz wyraźniej słyszał głosy pachołków. Naradzali się.
– Wyłaźcie, psubraty! – wrzasnął wreszcie jeden z tamtych, najbardziej odważny albo zausznik pana. – Albo zaraz po was przyjdziem.
Zbójca obejrzał się i odszukał spojrzeniem Skarzyka. Drab powoli skinął głową.
W odpowiedzi Twardokęsek wykrzywił się paskudnie. Wytrzymał bardzo długo i teraz czuł, jak wściekłość powoli przesłania mu wzrok. Niech się rebelianci na własną rękę ratują, jeśli potrafią. Miał nadzieję, że Skarzyk zdoła część wyprowadzić. Zbójca zatroszczył się o nich, jak umiał, i teraz zamierzał zadbać tylko o jedno. Żeby jeszcze przed śmiercią poczuć pod ostrzem tego plugawca w szkarłatnym kubraku, który się na niego niecnie zasadził.
Nie oglądając się za siebie, spiął wierzchowca i runął naprzód pomiędzy sągami. Mignął mu na dróżce jakiś ciemny kształt, przyczajony przy końskim ścierwie. Ani nie spojrzał, obcy czy swojak. Wychylił się tylko w siodle i ciął nisko. Ale pęd uniósł miecz, tak że zawadził samym sztychem. Uderzenie poderwało mu ramię.
W tyle pędziła reszta rebelianckiej kompanii. Niskie wilczojarskie koniki, wyćwiczone w niezliczonych potyczkach i podjazdach, szły równo pomimo strzał, które sypały się obficie na ścieżkę. Twardokęsek wysforował się przed innych. Cały świat skurczył się do wąskiej ścieżki. A zbójca bódł siwka ostrogami i ryczał z wściekłości.
Wypadł na majdan. Z początku nie widział szlachcica. Pachołkowie skupili się ciaśniej, wystawili partyzany. Nie dbał o nich. Kiedy pomiędzy ciemnymi szatami czeladzi mignął mu szkarłatny kubrak zdrajcy, Twardokęsek zakrakał jak kruk przez zaciśnięte zęby i mocniej zacisnął palce na uchwycie ciężkiego kopiennickiego miecza.
Z tyłu słyszał tętent. Oddziałek nabierał pędu.
Zbójca zobaczył przed sobą uniesione ostrza partyzan. Ścisnął konia kolanami. Wilczojarski siwek chrapnął, ale nie zawahał się.
Pierwszy szereg czeladzi przełamał się tuż przed kopytami zbójeckiego wierzchowca. Ryżawy pachołek skulił się z przestrachu, osłonił głowę rękami. Twardokęsek bez namysłu pchnął konia w wyrwę pomiędzy ostrzami. Wyrżnął mieczem w czyjeś plecy. Ciął szeroko jakieś ręce, puste i uniesione w błagalnym geście. Za nim kolejni rebelianci wpadali w ciżbę. Twardokęsek miał tylko nadzieję, że Skarzyk usłucha rozkazu. Bo tej potyczki nie mogli wygrać. Po prostu nie tym razem.
Ale nie zamierzał dopuścić, aby ominęła go wszelka zabawa. Okręcił się w miejscu i z zamachu ciął w misiurkę pachołka, który zakradał się sprytnie od boku z nastawioną runką. Siwy chrapnął i wspiął się na tylne nogi, kiedy tuż przed nim wyrosło dwóch zbrojnych w bliźniaczych brygantynach. Ostrze rohatyny przeszło o włos pod końskim brzuchem, a zaraz potem kopyta opadły na głowę pachołka, osłoniętą pogiętym kłobukiem. Wilczojarskie wierzchowce miały zwyczaj gryźć i kopać w potyczce – szkolono je, aby walczyły wraz z jeźdźcem. Drugi pachołek miał jedynie pałasz. I zawahał się. Tylko jedną chwilę. Zbójca sięgnął go sztychem. Kiedy koń opadał, Twardokęsek zobaczył przed sobą bladą twarz, szeroko rozwarte usta. Pchnął w nie z całej siły, nie patrząc. Coś chrupnęło paskudnie.
I wtedy dojrzał szkarłatny kubrak. Ciemniejsze szaty pachołków otaczały go ze wszystkich stron, lecz już nie dbał o to. Nie dbał nawet o własne życie. Za bardzo był wściekły. Pchnął konia naprzód, w największą ciżbę. Wychylony w siodle do ciosu, ledwie dostrzegł rannego pachołka, który podniósł się znad stratowanej ziemi. W zakrwawionych rękach ściskał partyzanę na ułamanym drzewcu. I z całej siły wbił ją w koński brzuch.
Wierzchowiec zbójcy stęknął boleśnie. Twardokęsek zdołał wysunąć stopy ze strzemion, zanim zwalili się w dół. Nie wypuścił ostrza z dłoni. Parł naprzód, z potężnym kopiennickim mieczem w rękach. Pachołkowie schodzili mu z drogi, a Twardokęsek wciąż widział przed sobą szkarłatny kubrak zdrajcy. I było mu zupełnie wszystko jedno, ilu ludzi przyjdzie mu zabić, zanim zanurzy w nim ostrze.
Cios przyszedł znienacka. Twardokęsek nie usłyszał nawet komendy, wykrzyczanej wysokim, suchym głosem:
– Żywcem! Żywym go ostawić!