ROZDZIAŁ JEDENASTY

Twardokęsek owinął Szarkę w płaszcz wiedźmy i zaniósł do swojej izdebki przy kuźni, przekradając się ciszkiem przez obozowisko. Wiedźma, która postępowała tuż za nim, tłumiła płacz, ale nagle odeszła go wszelka chęć, aby ją przytulić. Ułożył rudowłosą na swoim barłogu i okrył skórami.

– Ona tak zawsze? – zapytał szorstko.

– Tylko wtedy, gdy śpiewa. – Jaśminowa wiedźma pociągnęła nosem. – Płynęliśmy w szkwale, a jadziołek dręczy ją coraz bardziej. Całą zimę czekał, ale teraz nęci go zagłada.

– Jakby nie dość było spichrzańskiego karnawału – burknął, zapominając na chwilę, z kim rozmawia.

– Nigdy nie jest dosyć. – Zwróciła na niego oczy, ciemne i rozdęte od magii. – Idź stąd, Twardokęsek. Idź precz, zanim znów posłyszysz coś, czego nie chcesz wiedzieć. Tak będzie lepiej.

Wyszedł więc na majdan, zły i rozgoryczony jak rzadko. Obozowisko rzęsiście oświetlono pochodniami, więc z daleka dojrzał trzy rzędy stołów pospiesznie zbitych z sosnowych desek ustawione przed chatą księcia. Widział Suchywilka po prawicy Koźlarza, jego krewniaka w szłomie z byczymi rogami i może z tuzin innych Zwajców wmieszanych w ciżbę przy niższych stołach.

Kniaź nie rozpuścił wojowników z okrętów, pomyślał posępnie. Nie będą tedy długo popasać. Najpewniej odpłyną ze świtem, nim jeszcze mgły podniosą się w Urocznej Przystani.

Nie czuł nijakiej ochoty do ucztowania, choć pacholikowie żywo podtaczali beczki skalmierskiego wina. Chciał się cichaczem przemknąć pomiędzy krzewiną do lasu i zagłuszyć trunkiem słowa Szarki, co łopotały w jego pamięci jak płomienie pochodni. Jednak Czarnywilk wypatrzył go chytrze w kępie olszyny.

– Chodźcie do nas, mości zbójco! – rozdarł się potężnie. – Co się tak we ćmie czaicie, jakby was sumienie gniotło?

Zbójca pospiesznie cofnął się w cień, ale było za późno. Od niższych ław, gdzie rozsiadła się gromada Leśnej Straży ze znakami gwiazdy dumnie wyszytymi na kołpakach i kapotach, podniosła się rozradowana wrzawa. Musiał podejść bliżej.

Ledwie stanął u stołu, jakiś szlachcic o jasnych sumiastych wąsach wetknął mu w garść róg z syconym miodem, drugi żalnickim sposobem wycałował w oba policzki. Inny jeszcze, ze szczętem pijany spichrzańską gorzałką, wczepił się oburącz w zbójecki przyodziewek i począł coś bełkotliwie klarować, póki go inni przemocą nie posadzili na zadku. Obce ręce klepały Twardokęska po grzbiecie, podtykały do gęby pełne świeżego trunku naczynia, popychały wzdłuż ław coraz wyżej, ku wysokiemu stołowi, gdzie zasiadał Koźlarz w kompanii zwajeckiego kniazia.

Twardokęsek nic nie potrafił odczytać z twarzy żalnickiego księcia, kiedy ten wskazał mu zaścielone wytartym aksamitem siedzisko. Suchywilk za to był już dobrze pijany. Policzki miał czerwone od skalmierskiego wina, oczy zmętniałe i nabiegłe krwią od znużenia. Niewiele gadał, zbójcy ledwie łbem kiwnął, ale czasami spozierał na niego spode łba z osobliwym uważaniem i zadziwieniem.

– No, gadano nam, jak porośliście w piórka, mości zbójco. – Czarnywilk podsunął Twardokęskowi misę z pieczoną gęsiną i hojnie napełnił roztruchan skalmierskim napitkiem. – Aż zdumienie bierze.

– Wy za to ze szczętem ten sam! – warknął zbójca którego złość niezmierna brała od podobnych pochwał, a niemało się ich ostatnimi czasy nasłuchał. – Po staremu za krewniakiem tarczę nosicie.

Koźlarz posłał mu ostrzegawcze spojrzenie, lecz zbójca ani się obejrzał. Najwyraźniej wystarczająco dobrze znał zwyczaje północy, by rozumieć, że pośród Zwajców jedynie niedorośli pachołkowie, biedacy i kalecy niewładni dłużej pod własnym znakiem chadzać na wiking nosili na znak poddaństwa cudze tarcze.

Czarnywilk jednak nie zamierzał się gniewać. Zbył zniewagę obojętnym machnięciem dłoni. Czerwone wino chlusnęło na świeże sosnowe deski.

– Ano, nie wszystkich nas fortuna równo w górę niesie – odrzekł pogodnie. – Miałem jesienią nadzieję, że się naród zbiesi na ten pakt z Koźlarzem, bo na razie niczego dobrego nam nie przyniósł i pewnie nie przyniesie, prócz łez i krwi przelania. Był już wiec zwołany, aby nad nowym sojuszem radzić. Ale akuratnie wtenczas posłanie z południa od Servenedyjek przybyło. Wojowniczki pokłoniły się nisko przed kniahinką, coś tam o przeznaczeniu i bogach bajały, szabelkami trzęsły i o przymierzu radziły. I tak się ludziska durne Servenedyjkom dziwowali, że się wiec na niczym rozszedł. Jak pierwej Suchywilk nam kniaziuje.

– A wyście na korcu ostali – nie bez złośliwości zauważył zbójca. – I po staremu za kniaziem się włóczycie. Choć pomnę, jakeście się zeszłego razu gromko odgrażali, że ninie we własnym dworcu osiądziecie.

– Bo i niedługo tutaj na popas zostajemy. – Czarnywilk pociągnął potężny łyk wina. – Jutro ze świtaniem łodzie na morze idą. Trza nam było jeno po żalnickiego księcia zawinąć.

– A kudy ten się wybiera? – spytał lekko zbójca choć ubodło go mocno, że utajono przed nim zamiar wyprawy.

– Nic wam nie rzekli? – zdziwił się fałszywie Czarnywilk. – No, może i rozumnie. Podobną rzecz zda się zawczasu zataić i jeno najpewniejszym wyjawić.

– Sposobności nie było – odezwał się spokojnym głosem Koźlarz. – Nikt tego przed Twardokęskiem w tajemnicy trzymać nie zamyślał, jeno żeśmy go w obozowisku dobrych kilka niedziel nie oglądali. A szkoda.

– Skąd żal ów nagły? – zadrwił zbójca.

– Boś mi potrzebny. – Książę jak zwykle nie bawił się w ceremonie. – Na Przychytrze popłyniem. Dni zaledwie parę nas w obozowisku nie będzie. Ale niedobrze, aby się miał tutaj zamęt jakiś uczynić.

– Kogo ze sobą bierzecie? – spytał chrapliwie zbójca.

– Nikogo. – Książę upił łyk wina. – Dwie zwajeckie łodzie mogą się pod samym nosem Pomorcom przemknąć, ale nikt więcej. Sam popłynę. To rodzinne spotkanie.

– Z kim? – zapytał Twardokęsek i zaraz zatrwożył się własnym wścibstwem, bo nie miał prawa zadawać podobnych pytań żalnickiemu księciu.

Koźlarz nie wydawał się jednak urażony.

– Z Warkiem – odparł lekko.

Zbójca zacisnął palce na krawędzi stołu, aby nie pokazać po sobie zdumienia. Czarnywilk, który przysłuchiwał się ciekawie rozmowie, popatrzał na niego z rozbawieniem.

– Wark posłał do mnie i na spotkanie zaprosił – ciągnął przyciszonym głosem Koźlarz. – Nie powiedział, po co, ale nijak odmówić. To mój krewniak, brat nieomal.

– I po śmierci Krobaka pan całego Sinoborza – wtrącił siwiejący Zwajca. – Nie godzi się go zlekceważyć.

– A wy? – zeźlił się zbójca któremu gniew nie mijał szybko, a słowa Szarki przeraziły go niezmiernie. – Czemu się też wleczecie? Uczepiliście się kniazia jak rzep psiego ogona.

– Taka już widać moja dola plugawa – odparł z fałszywą boleścią w głosie Czarnywilk – że muszę za głupcami po oczeretach ganiać. Jako głos rozsądku.

– I cóż ów głos rozsądku tym razem podszepnął? – szydził dalej Twardokęsek.

– Że wszyscy oni jak wilki. – Zwajca zatoczył łuk ręką, w której trzymał puchar, pokazując na rozdokazywaną żalnicką szlachtę przy niższych stołach. – Każdy jeno czeka, aby się w pańskie łaski wślizgnąć i ponad innych wybić. Niech książę któregoś na czas nieobecności swojej na komendę naznaczy, reszta mu się jak sfora do gardła rzuci i boki szarpać będzie.

– Dlategom naglił i gońców posyłał, byście się co prędzej do obozowiska wrócili. – Koźlarz obrócił się nieznacznie ku zbójcy. – Nie posłuchaliście, tedy nie będzie okazji rzecz całą spokojnie omówić. Trudno. Jutro rano odpływam, przeto krótko rzeknę, że chcę was na zwierzchnictwie ostawić.

– Mnie? – zdumiał się szczerze Twardokęsek i, co się rzadko zdarzało, na chwilę zapomniał języka w gębie.

– A czemu nie? – Czarnywilk przepił do niego, widać usiłując dodać zbójcy otuchy. – Nikt nad wilkami nie zapanuje, jeno najtęższy basior. Wojownik jesteście krzepki, przy tym nie z tutejszych, i cham pospolity, więc rodowców nie będziecie na urzędy pchali i dóbr swych nie rozszerzycie, bo ich zwyczajnie nie macie. Wężymord was nie przekupi, bo mu nie postanie w głowie, żeby się z pospolitym chamem i łupieżcą układać. Przy tym posłuch macie w narodzie, sławę i szacunek wielki, choć zgoła nie rozumiem, dlaczego – zastrzegł się. – Same korzyści.

Zbójca wysłuchał tej wyliczanki, coraz bardziej purpurowiejąc na obliczu.

– Ja was… – zdołał wreszcie wykrztusić. – Ja was na ostre wyzwę i jak kotlet posiekam.

Czarnywilk nie zląkł się ani trochę.

– Widzicie, jak was ten durny żalnicki obyczaj opętał? – Zarechotał dobrodusznie. – Jeszcze zeszłej jesieni dalibyście mi maczugą w łeb albo po kryjomu sztylet pod żebro wrazili. A teraz co? Szabelką potrząsacie i o pojedynkach bredzicie jak potłuczony. Co tu dużo gadać, złagodnieliście, zbójco.

Twardokęsek milczał, posępnie żując wąsa.

– No, nie boczcie się na mnie! – Zwajca bodnął go łokciem w bok. – Drażnię was jeno i szturcham, ale bez złej myśli. Każdy powie, żeście się chwacko przez zimę sprawili. A tutaj trza, aby kto stateczny porządku pilnował. Lepiej się do tego nadacie niźli byle gołowąs, co nigdy poza żalnickie władztwo nosa nie wyściubił. My się zaś szparko na morzu uwiniemy i za niedzielę jedną wrócimy.

– Dla jakiej wy się przyczyny na podobny hazard ważycie? – Zbójca spojrzał czujnie na Koźlarza. – Przecie tu wszystko nagotowane. Naród jeno waszego znaku czeka, by na konie siadać i na Pomorców ruszać. A nikt nie wie, co się wam na Przychytrzu zdarzyć może.

– Wark mnie wzywa – odparł Koźlarz. – Prosi nas z Suchywilkiem na biesiadę i radzić chce o pospólnym z Pomortem wojowaniu.

Od strony Czarnywilka dało się słyszeć przyciszone prychnięcie.

– A wam się to nie widzi? – spytał go zbójca.

– Ano nie. – Stary Zwajca podrapał się po brodzie. – Niby w Sinoborzu spokój po tym, jak kapłanki Kei Kaella łońskiego roku Krobaka zaszlachtowały.

– Mojego dziada – wtrącił Koźlarz.

– Co z tego? – prychnął Czarnywilk. – Chcecie płynąć go mścić? I na kim? Na całym zakonie Kei Kaella. Z dobrej woli wam doradzę, lepiej się od razu na miecz rzućcie. Na to samo wyjdzie, a mniej będzie zachodu.

– A co w Sinoborzu? – rzucił niespokojnie zbójca który ostatnimi czasy nabył rozeznania w żalnickiej polityce, ale ani dudu nie wiedział, co się też dzieje po drugiej stronie Wewnętrznego Morza.

– Nic – odparł Zwajca. – Dzwony pogrobne staremu oddzwoniły, bojarów kilku Wark na pale nanizał, reszta się po dworcach rozjechała. I tyle. Ani buntów żadnych, ani nawet szemrania głośniejszego nie słychać. Cisza, jak makiem zasiał. Coś wedle mojego rozeznania zanadto głucha ta cisza.

Twardokęsek popatrzył na żalnickiego księcia, czekając, aż zaprzeczy i wyśmieje strachy Zwajcy, ale Koźlarz tylko nalał sobie wina ze dzbana.

– Kłapiecie jak baba stara – powiedział niechętnie zbójca. – Nie muszą się cięgiem za łby brać, jak, nie przymierzając, Zwajcy.

– Ano nie muszą. – Czarnywilk wzruszył ramionami. – Ale powiadali mi ludzie z Sinoborza wracający, że strach tam wielki na ludzi padł. Zniknął topór Mel Mianeta, przed wiekiem zawieszony na ścianie przybytku na pamiątkę jego przysięgi. Pachołkowie widzieli pono roztrzaskane na skałach pod świątynią ciało najwyższej kapłanki, Krobakowej córki. Kniaź od wielu miesięcy świątynię w oblężeniu trzyma.

– Może to być? – Twardokęsek nie zdzierżył i znów zwrócił się do Koźlarza. – Poważyłby się wasz krewniak mocować z zakonem bogini?

Koźlarz myślał chwilę.

– Tak – odparł wreszcie. – Lelka zabiła mu ojca. Zhańbiony byłby jak pies, gdyby wróżdy świętej zaniechał.

– Przecież ona nie żyje! – wybuchnął zbójca.

– Tym gorzej. – Książę uśmiechnął się zimno. – Skoro nie może jej zabić, innej zemsty poszuka. Nad całym zakonem Kei Kaella.

– I chcecie mu w tym pomóc?

– Czemuż nie? – Tym razem odpowiedź padła natychmiast. – Jeśli pośle swe okręty przeciwko Pomortowi.

– Jeno że nie jestem pewien, czy wam się to przymierze uda – rzekł z powątpiewaniem Czarnywilk. – Kapłanki Kei Kaella chytre są. Z dawna przędą nici, z wiedźmami się zmawiają. Nie wiedzieć, co uknuły.

– Tedy się trzeba dowiedzieć – uciął twardo Koźlarz.

– Ale hazard straszny – mruknął pod nosem zbójca.

– Jako to wszystko, na co się razem poważyliśmy. – Żalnicki książę wydawał się nieomal rozbawiony.

– Po co się wam samemu na Przychytrze pchać? – zapytał Twardokęsek. – Lepiej kogoś poślijcie.

– Nie. – Koźlarz pokręcił głową. – Nie gardzi się sinoborskim kniaziem, kiedy w gościnę prosi i pomoc obiecuje. Nadto jam się z nim w Czerwienieckich Grodach pospołu chował i jedna krew w nas płynie. Nie mogę odmówić.

– Rad bym jeno wiedział, co kapłanki uknuły i jaka stąd bieda wyniknie? – powiedział z cicha Czarnywilk. – Bo bieda będzie niezawodnie, skoro się baby do kniaziowania biorą. Jako zwykle.

– A może tu was gniecie! – zarechotał zbójca kontent z obrotu rozmowy, bo myśl o wyjeździe Koźlarza napełniła go dziwnym niepokojem. – Może wam zwyczajnie baba jaka nadojadła do żywego? Na ten przykład zwajecka kniahinka, co po ojcu majątek weźmie? Coś mi się widzi, że synowie wasi ziemię gryźć będą, nie Suchywilkowe dukaty – dorzucił, chcąc się może odciąć za wcześniejsze drwiny.

– Niechże jej wszyscy bogowie darzą bogactwem a szczęściem – odpowiedział powoli Czarnywilk. – Ze szczerego serca życzę. Ale nie widzi mi się, mości zbójco. Nie widzi mi się, żeby ona miała nad Wyspami Zwajeckimi przewodzić.

– Rzeknijcie jeszcze, krewniaku, jako wasz synaczek najstarszy do niej w zaloty chadzał, cholewki smalił! – ryknął Suchywilk. Zwajecki kniaź, który gdy chciał, miał słuch ostry jako nietopyrz, ocknął się nagle z pijackiej drzemki i poprzez cały stół wychylił ku Czarnywilkowi. – Ale na jajcach mu siedzieć, nie podobnej grzędy sięgać! Dziewka mu jeno grzbiet wypłazowała na pośmiewisko!

– Zrazu ja szczeniakowi gadał, że nie dla niego dziewka. – Czarnywilk skrzywił się z niechęcią. – Ale nie, naparł się, durny.

– A bo on jeden? – Zwajecki kniaź z dumą pogładził się po brodzie, starannie splecionej w dwa grube warkocze. – Złazili się bez pamięci jesień całą. Płozy nawet do łodzi przyprawiali, jak mrozy morze skuły.

– Ot, nasłuchali my się przez lata o krwie Iskry, o Selli jasnej pomorckim ostrzem zamordowanej i dziecku, co je uwieziono w dalekie kraje, pomiędzy obcych – rzekł lekko Czarnywilk, ale jego oczy pozostały poważne. – Nie dziw, że zachciało się młodym legendy w garść pochwycić, kiedy im w ślepia warkoczem złotym błysnęła.

– Jeno że garści zbyt słabe, aby moją córuchnę utrzymać! – Kniaź zaśmiał się, po czym pochwycił dzban z winem i nalał sobie resztki. – Hej, niech no ktoś trunku doniesie! – krzyknął do pacholików, którzy uwijali się przy beczkach.

– Ale ja wam jeszcze, kniaziu, więcej rzeknę. – Czarnywilk wsparł się na łokciach. – Dobrze się stało, że wasza dziewka mi syna mieczyskiem po gnatach otłukła. Bo nie jest rzecz słuszna, żeby mąż niewiasty własnej poskromić nie potrafił. Rozchwiałoby się podobne stadło i spruło niezawodnie. Pomnicie, kniaziu, jak się skończyło, kiedy raz panowie Iskrę do zamążpójścia przymusili?

Przy niższym stole trzech brodatych Zwajców pokiwało posępnie głowami. Suchywilk bez słowa wychylił roztruchan.

– Ano, nie da się ognia czapką nakryć i zdusić – Zwajca przeczesał palcami siwą czuprynę, wciąż przetkaną resztkami czarnych włosów. – Odwinęła im się dziewka w ręku jako płomień. Wciąż ludziska na wyspach śpiewają, choć wiek jeden i drugi przeszedł, jak weselnej nocy męża w tobół związała i pod powałą powiesiła. I wszyscy pomną, jakie z tego potem biedy nastały.

– Toć wedle kolei gadajcie – napomniał go zbójca. – W naszych stronach ledwo kto o Iskrach słyszał.

– A co tu dużo gadać? – Skrzywił się. – Miała dziewka wolę za obcego iść. Za jednego z północnych kniaziów, co siedział na własnym dworze po drugiej stronie morza, bo to jeszcze były czasy przed nastaniem Sinoborza. Ale była zła krew między Zwajcami i dziedziną Kei Kaella, nie chcieli ich tedy rodowcy swatać. Młodzi nie usłuchali, jako zwykle bywa.

Łamiąc kawałek kołacza, zbójca przez przypadek spojrzał kątem oka na Koźlarza. Książę odstawił kielich i z dziwnym napięciem słuchał, jakby urzekła go opowieść Czarnywilka.

– Jego ojciec precz wygnał pomiędzy wywołańców, co na wyspach siedzieli pośrodku Wewnętrznego Morza, co się potem miały w Pomort obrócić. Dziewkę zaś krewniacy w ogniu cudownym zamknęli, od Kii Krindara wyproszonym, aby o tej miłości szalonej zapomniała. Na darmo przecie. Nie wiedzieć jakim sposobem odnalazł ją kochanek, bezpiecznie przeszedł poprzez krąg płomieni i dziewkę obudził. Ale kiedy uciekali, poszedł pościg pomiędzy cieśninami. Chłopaka zaraz ubili, z łuku go ustrzeliwszy, dziewkę zasię na powrót powiedli w zwajecką dziedzinę. Nasięrzem ją nakarmili, napitkiem przyprawionym, żeby zapomniała dawnego miłowania. Nie baczyli jednak, że krew Iskry ponad wszelkie zioła mocniejsza. Bo nie zapomniała dziewka.

– Iskra jednego kocha, nie wielu – powiedział ktoś cicho. – I nie jest zmienną.

Twardokęsek obejrzał się. Tuż za nim stał Szydło w swoich żółtych rajtuzach i błazeńskiej czapce. Tym razem nie drwił wcale. Z napięciem słuchał opowieści Czarnywilka. A kiedy zbójca popatrzył dalej, spostrzegł, że i przy niższym stole milkną powoli śmiechy i pogawędki.

– Trzy razy męża własnego biła, kiedy do łożnicy przychodził, i trzy razy pod powałą wieszała, wokół własnego miecza związanego jak wieprzek. Ale na koniec przemógł ją, siłą czy sposobem, nie wiadomo. Była nadzieja, że się wszystko powoluśku utrzęsie. Nie utrzęsło się, choć z pozoru spokojnie żyli. Ale pani w łożnicy małżonkowi w uszy słowa dziwne kładła, dumne słowa a bałamutne. Mówiła, że skoro Iskrę z krwi nieśmiertelnej zrodzoną pojął, tedy on ze wszystkich w narodzie najpierwszy i winni mu się Zwajcy niby kniaziowi kłaniać.

– A chłop durny słuchał? – zaciekawił się złośliwie zbójca. – Ot, nieszczęście, jak białogłowa mężowi łeb zamąci.

– Ano słuchał – potaknął posępnie Czarnywilk. – Póty słuchał, póki nie postanowił korony na łeb nadziać. Jeno nie była to rzecz prosta na północy – ani wówczas, ani nigdy później. Pani pospraszała na ucztę starszyznę i współrodowców, krewniaków własnych nie pominąwszy, którzy jej niegdyś północnego kniazia bronili. A pośrodku biesiady znak padł tajemny i rzucili się mężowie do ostrzy, lecz trunek spowalniał ruchy, pomyślunek mieszał. Pani ze sztyletem we krwi umazanym pomiędzy stołami chodziła w sukni altembasowej, złocistej, i własną ręką rannych kłuła, braci rodzonych nie szczędząc.

Cisza pomiędzy żalnicką szlachtą stawała się coraz dotkliwsza. Zbójca spojrzał na zwajeckiego kniazia. Suchywilk odstawił kielich, ale niczym nie przerywał opowieści kuzyna.

– Rychło rozeszła się wieść, jaką ucztę w dworzyszczu Iskry panom nagotowano. Nastała na Wyspach Zwajeckich żałoba wielka. A potem wojownicy gromadą wielką poszli pomordowanych mścić i krwią czarną żałość zmywać. Pan z lęku przed męczarnią – bo też niełatwą mu śmierć wojowie poprzysięgli, na pal go wbić za zdradę obiecawszy – własnym mieczem się przebił. W konaniu mozolnym żonę przeklinał, która mu mord ów i zbrodnię podsunęła. A ona się tylko śmiała i z jego głupoty szydziła. Powiadali potem ludzie, że była szalona od tamtej wietrznej nocy, kiedy obce łodzie doścignęły ją w przesmykach pomiędzy czarnymi skałami – bo Iskry złotem zdobne jednego tylko kochają, nie wielu.

Twardokęsek obejrzał się ze zdziwieniem na trefnisia, który przed chwilą wypowiedział podobne słowa. Szydło wciąż stał tuż za nim. Gestem nakazał zbójcy milczenie.

– I kiedy wreszcie wojownicy podeszli pod dworzec, Iskra rozkazała zrzucić im z bramy krwawe ścierwo męża z oczami wykolonymi przez kruki. Potem odprawiła dziewki i niewolnice, bo w tamtych czasach służki często umierały wraz z panią, ale żadna z nich nie była godna towarzyszyć Iskrze w jej śmierci. Kiedy wszyscy odeszli wreszcie, weszła na stos nagotowany pośrodku dziedzińca i podpaliła suche drewno. I nikt jej więcej nie oglądał…

– Przestańcież mnie dręczyć! – ryknął niespodzianie zwajecki kniaź i łupnął roztruchanem w stół, aż wszystkie kubki podskoczyły.

Zbójca nieledwie rozdziawił gębę ze zdumienia. Suchywilk był wprawdzie mocno otumaniony trunkiem, a Zwajcy nie potrzebowali wiele zachęty do zwady, ale kniaź z rzadka wpadał w prawdziwą wściekłość i nigdy bez powodu. Zresztą teraz Suchywilk nie srożył się, nawet nie macał około rękojeści zatkniętego za pas nadziaka, jak miał we zwyczaju. Ze zwieszoną głową wpatrywał się w stół. Krwiste krople wina wsiąkały w sosnowe deski.

– Co wam się zdaje, że ja nie rozumiem? – odezwał się ciszej Suchywilk. – Nie widzę, jak mi się dziecko marnuje? Całą zimę patrzyłem, jak mi przez palce przecieka. Krew z mojej krwie, ale taka obca, jakby mi ją topielce odmienili. Patrzyłem, jak siedzi przy ogniu w wielkiej sali pod poprzeczną belką. I wciąż mi się zdawało, że jej ludzka strawa nakarmić nie zdoła ani nie ogrzeje ogień, co pod kominem płonie. A kiedy śpiewała, jej głos szumiał pieśnią Wewnętrznego Morza, ze szczętem nieczłowieczy…

– Uciszyła fale pomiędzy Żebrami Morza – powiedział ktoś tuż obok Twardokęska.

Zbójca nie odwrócił spojrzenia. Przed oczami miał twarz żalnickiego księcia wyostrzoną oczekiwaniem i pobladłą.

– I co z tego? – ryknął zwajecki kniaź. – Co z tego, powiadam? Czy wam się zdaje, żem przez te wszystkie lata legendy szukał, co będzie morze pieśnią wygładzać? – Coś błysło w jego oczach, nabiegłych krwią i gorzałką, żal tak stary i zapiekły, że zbójca odwrócił spojrzenie. – Jam już raz legendę w dłoniach trzymał, lecz mi się wraz z życiem z rąk wymknęła. Dla córki zwyczajnego bytowania chciałem zamiast baśni szumnych. Żeby w dworcu osiadła, na ziemi własnej i pomiędzy swojakami. Z dzieci gromadą u boku i mężem zacnym żeby w bezpieczności żyli. Rękę własną bym oddał, byle się jeno podobny los ziścił…

– Uważajcie. – Karzeł popatrzał ku niemu bystro ponad stołem. – Uważajcie, bo bogowie nazbyt często przychylają ucha słowom bez namysłu wypowiedzianym i nie w porę.

– Niechaj słuchają! I wy słuchajcie dobrze, mości książę. – Suchywilk spojrzał prosto w oblicze Koźlarza. – Napiłem się, tedy prosto powiem, bez krętactw i zagadek. Niech się jeno ta zawierucha skończy, a żyw będziecie, przyjdziecie prosić o rękę mojej córki. Z całą ceremonią i przed wiecem poprosicie, jako wasi przodkowie czynili, złota ni klejnotów nie szczędząc. Albo was własną rękę ubiję.

Przy wysokim stole uczyniło się bardzo cicho. Tylko Kostropatka poderwał się nagle ze swego stołka, ale wnet czyjaś ciężka ręka opadła mu na ramię i pociągnęła w dół. Kapłan ze świstem wciągnął powietrze, jakby szykował się do wrzasku. Potem ktoś zatkał mu gębę.

Zbójca słyszał jedynie łoskot krwi przewalającej się w skroniach i czuł bolesne pulsowanie w piersi.

– Dlaczego? – Głos żalnickiego księcia był spokojny, ale zaciśnięte na czaszy palce pobielały z wysiłku.

Czarnywilk aż głową podrzucił, a wśród biesiadujących Zwajców podniósł się głuchy poszum. Nie tak należało odrzec zwajeckiemu kniaziowi, kiedy własną córkę swatał.

– Ponieważ ona was chce – odrzekł bardzo cicho kniaź. – Bo lepiej mieć córę pomiędzy obcymi, lecz żywą. Bo nie chcę więcej patrzeć, jak chodzi po ojcowych komnatach z twarzą tak białą, jakby z niej ostatnia kropla krwi wyciekła. Nie myślcie, że ja głupi, żem nic nie spostrzegł zeszłego lata. Jenom myślał, że jej miłowanie północny wicher z umysłu wywieje, morze gorączkę z serca wymiecie. Innegom dla niej męża chciał.

Na te słowa kilku spomiędzy wilczojarskiej szlachty, co bardziej zaprószonych winem, jęło się podnosić zza stołów i pobrzękiwać szabelkami. Koźlarz przyglądał się temu bez słowa.

– Wszyscy pomnimy dobrze, jaki los waszej matce w Żalnikach zgotowano – odezwał się ugodowo Czarnywilk. – I nie widzi mi się, aby kniahinkę łaskawiej tu przyjmowali. – Kiwnął głową w lewo.

Kostropatka zdołał się wyrwać z opresji. Odskoczył kilka kroków od stołu, gdzie go niecnie przytrzymano, i stał w odświętnej, lamowanej zielenią szacie, dysząc z wściekłości.

– Bo jest poganka! – zakrzyknął w końcu. – Poganka bezecna, co ani bogów nieśmiertelnych w powadze nie trzyma, ani zwyczajnej ludzkiej obyczajności nie zachowuje. – Blizny na jego twarzy nabiegły purpurą. – I nie widzi mi się, aby żalnicka szlachta i panowie lekkim sercem powitali dziewkę, która nosiła na czole obręcz Zaraźnicy i nie wzdrygała się przed poufałością z wiedźmą ani plugastwem jadowitym. Bo jakiż – że płód miałby nam przyjść z podobnej pani? – Potoczył wzrokiem po niższym stole.

Co zapalczywsi ze Zwajców macali już po ziemi, szukając stylisk toporów. Powstrzymała ich Suchywilkowa komenda, wyszczekana takim głosem, że nikt się przeciwić nie śmiał.

– Sami widzicie, książę – rzekł zwajecki kniaź. – Nie będzie pokoju z tego spokrewnienia ani między ludźmi radości.

Twarz żalnickiego księcia była wciąż nieruchoma, lecz szepty i pogwarki przy niższych stołach gasły kolejno i zamierały. Wreszcie zbójca słyszał tylko świst wichru w koronach sosen i nocne pohukiwanie sowy. Pochylił się chciwie nad stołem, by nie uronić ni słowa z książęcej odpowiedzi.

– Może być – odparł Koźlarz. – Może być, że niełaskawie podejmują tutaj waszą córkę, kniaziu. Ale przed małżonką moją nisko będą klękać i głowy do samej ziemi kłonić. Ktokolwiek nią zostanie. Albo im sam te głowy do ziemi przygnę. Toporem.

– Póki jej w wieży nie zawrzecie, jako z matką waszą uczyniono – wycedził przez zaciśnięte zęby Zwajca. – Ot, huczy wam teraz we łbie młodość, wojenka niczym piwo w rozumie buzuje i do baśni nęci. Ale wnet inne czasy przyjdą i inne pieśni między narodem powstaną. Będą wam ludzie w ucho różne gadki kładli – o cudowności, co z nieszczęściem w jednej parze chadza, i przekleństwie nad rodem Iskry z woli bogów zawieszonym. Zacznie w was cudzy strach kiełkować i rosnąć, aż spojrzycie na moją córkę cudzymi oczami i zobaczycie wiedźmę o umyśle zmąconym z bożego rozkazu. Tak właśnie! – Uderzył kubkiem w stół. Napitek rozbryznął się szeroko, po szatach współbiesiadników. – Będziecie się koło niej układać do snu i słuchać w ciemności, czy jej serce bije człowieczym rytmem. I nigdy nie będziecie wiedzieć na pewno!

Nikt nie ośmielił się przerwać. Kostropatka przesuwał w palcach modlitewne paciorki. Oczy miał na wpół przymknięte, czoło zmarszczone. Milczał jednak. Wszyscy słuchali zwajeckiego kniazia – jedni ze zdumieniem we twarzach, drudzy z gniewem, inni wreszcie z pijacką obojętnością.

– Nigdy nie będziecie wiedzieć – powtórzył Suchywilk – czy się wam pod palcami rybią łuską nie nakryje i w odmęt nie skoczy. Nie zrozumiecie wieści znoszonych przez morskie ptaki do jej okien. Nie poznacie ni jednego z tych tajemnych miejsc, do których pod księżycem na nowiu pobiegnie na wezwanie morszczynki. Będziecie tylko obracać się w pustej łożnicy, patrzeć na mokre ślady jej stóp na kamiennej posadzce i nasłuchiwać szeptów poza zamkniętymi okiennicami. Aż po świt. Póki nie stanie w drzwiach z warkoczem mokrym od rosy, z suknią poplamioną mułem i tatarakiem. A wtedy pochyli się nad kołyską waszego dziecka i uciszy jego płacz kołysanką w języku, którego nie zdołacie zrozumieć… – urwał i zapatrzył się gdzieś załzawionymi oczami.

Bogowie, pomyślał z trwogą Twardokęsek. On mówi o Selli.

– Nigdy nie będziecie pewni – podjął bardzo cicho kniaź – czy następnego poranka powróci, czy też moce ogarną ją na dobre i uniosą precz. Bo moce będą się do niej cisnąć niczym ślepcy do ogniska, a wy nie zdołacie nic uczynić. Z radosną twarzą wyjdziecie witać bogów w swoich progach i będziecie raczyć ich szczerym miodem, kiedy zasiądą w wielkiej sali, by posłuchać jej śmiechu. Spróbujecie przywyknąć – do przedksiężycowych, co jak kruki opadają znienacka na podwórzec przed bramą, do wiedźm drzemiących w czeladnej izbie, do maleńkich utopców, które wołają do niej z górskich strumieni. Nawet do nocnicy, która uwije sobie gniazdo u waszego komina i będzie strzegła spokojności jej snu…

Twardokęsek dostrzegł, jak Kostropatka gwałtownie uczynił znak chroniący od złego. Nocnice, zmory nocne o chudym karku kurczęcia i gardzieli czerwonej od posoki, zabijały pojedynczym krzykiem.

– I przyjdą takie chwile, kiedy tylko je będziecie widzieć wyraźnie – nocnice, wiedźmy i utopców o oczach wyjedzonych przez morskie kraby. Pewnego ranka klucznica pokłoni się wam do kolan i z trwogi przed panią pójdzie precz gościńcem z tobołkiem na pokrzywionych od starości plecach. Druhowie poczną się od was odwracać, a krewni nazwą waszą miłość opętaniem. A na koniec własna matka przyprowadzi wam nocą do łożnicy sinoborską nałożnicę, abyście płodzili z nią bękarty, które nie będą krzyczeć w zimowe noce głosem wichrowej sevri i nie zobaczą w ułamku zwierciadła własnej śmierci. To właśnie was czeka, jeśli przyjmiecie pod swój dach niewiastę zrodzoną z krwi Iskry. I jeszcze strach. Będziecie patrzeć, jak jej oczy ciemnieją z nagła od zewu morskich panien i będzie tak, jakbyście przycisnęli do piersi wędrownego ptaka. Nie znajdziecie żadnych słów zdolnych ją zatrzymać. Te wszystkie rzeczy są ukryte poza płomieniem, który świeci w jej włosach. Czy teraz pojmujecie, czym jest Iskra?

– Możliwością – przemówił niespodzianie karzeł. – Możliwością, której nie zna nawet sama Iskra, lecz która odpowie na wezwanie, kiedy nadejdzie stosowny czas. Tym właśnie je uczyniono w dawnych czasach, kiedy strzępy włosów Sajjinerthe, Bogini Wiecznej Przemiany, opadały na jesienne niebo i gdy powstały Iskry, młodsze siostry bogów. W swej najprawdziwszej istocie są ogniem, co wybucha znienacka i bez ostrzeżenia. Płomieniem, który może przywdziać człowieczą postać, lecz nigdy bez reszty nie zatraci się w ludzkim przebraniu.

– Zeszłej jesieni posłałem gońców na południe, kniaziu – powiedział w głuchej ciszy żalnicki książę. – Wiele lat tam żyłem i mam przyjaciół daleko poza krawędzią Łysogór, w krainie Servenedyjek. Ale nie znaleźli niczego. Nawet najlichszego śladu. Nikt wcześniej nie oglądał waszej córki ani w namiotach norhemnów, ani w obozowiskach Servenedyjek. Jakby wicher rozmiótł ślady na piasku i ludzkiej pamięci. Jakby jej wcale nie było.

Twardokęsek poczuł, że coś szarpie go za połę kubraka. Szydło wdrapał się na ławę, bez słowa wepchnął pomiędzy zbójcę i Czarnywilka. Twardokęsek byłby zepchnął bezczelnego pokurcza, ale wtedy spojrzał na jego twarz. Oczy trefnisia świeciły w mroku jak jantar, pomiędzy rozchylonymi wargami poruszał się język ostry i rozdwojony jak u węża. Zbójca zadygotał ze strachu, ale nie mógł się wyrwać, zaklinowany sztywno pomiędzy współbiesiadnikami.

– Jakby pewnej nocy wynurzyła się przy brzegu Traganki – mówił dalej książę, a każdemu jego słowu towarzyszyło skinienie głowy błazna. – Bezimienna. Jak gdyby bogowie rzucili pomiędzy nas Iskrę, byśmy nadali jej kształt wedle własnych pragnień, przepowiedni i lęków. Byśmy ją przekuli kolejno w dri deonema, zwajecką kniahinkę i prorokinię Servenedyjek, póki jej prawdziwe oblicze nie zagubi się w korowodzie masek i cudzych twarzy. Aż wreszcie nikt, nawet ona sama, nie zdołał już rozsądzić, na kogo zastawiono pułapkę.

– Czyście się wszyscy szaleju opili? – odezwał się chrapliwie Twardokęsek.

Nagle zdjęła go ogromna wściekłość za te wszystkie brednie o bogach i czarach. Szarka leżała na jego posłaniu, a oni swarzyli się o nią i szarpali jak sfora wściekłych psów.

– Toż ja tam był – powiedział. – Przy bramie mnie w dybach trzymali, kiedy dziewka pierwszy raz w Tragankę zawitała. Z okrętu wysiadła, co do portu przybił. Samem ją w pałac dri deonema posłał. Żadna w tym tajemnica ani nieśmiertelnych mocy spisek. Chcecie, to się pożeńcie wedle obyczaju. Albo jej nie bierzcie, jeśli się wam nie widzi. Jeno się nie zasłaniajcie baśniami o Iskrach, bo się nie godzi.

– Nie, nie godzi się – odrzekł przytłumionym głosem Koźlarz.

Zbójca miał wrażenie, że zaraz wybuchnie gniewem, a znacznie bardziej bał się jego chłodnej wściekłości niż furii Suchywilka.

– Ale prawda, że lękam się Iskry – mówił książę. – Zanadto dobrze pamiętam noc, kiedy płonęła rdestnicka cytadela, a Zird Zekrun odrzucił płaszcz w najświętszym przybytku bogini, pośrodku ziemi, by pragnąć w mym życiu cudowności i magii.

Kostropatka uczynił drobny karcący gest ponad modlitewnymi paciorkami i Twardokęsek pojął, że nigdy wcześniej nie słyszał z ust Koźlarza ani jednego słowa o tym, co wydarzyło się w świątyni Bad Bidmone.

– Dość się napatrzałem, jak przedksiężycowe moce obracają nasze życie w pogorzelisko dla pustej igraszki – dokończył twardo książę. – I dlatego lękam się waszej córki, kniaziu, i wszystkiego, co za nią idzie. Bo mnie nie sposobiono do żadnej z tych rzeczy, o których śpiewają minstrele. Jeden tylko mam talent i kunszt od bogów dany. Taki, że mi żelazo w rękach śpiewa.

Było to proste stwierdzenie faktu, nie przechwałka, gdyż po kilku zimowych miesiącach na Półwyspie Lipnickim Koźlarz nie musiał się chełpić przed własną szlachtą. Nie w tej sprawie. Wzrok zbójcy mimowolnie powędrował ku dwóm pachołkom, którzy sztywno wyprostowani tkwili za plecami Koźlarza z obnażonymi mieczami, znakiem najwyższej władzy.

– Sposobiłem się do tej wojny więcej niż tuzin lat, kniaziu – podjął Koźlarz. – Pomiędzy martwymi królami w kohorcie Org Ondrelssena, wśród Servenedyjek, co mieszkają w namiotach błękitnych jak morze, i u norhemnów, którzy czerpią wodę z pustynnych studni czaszkami własnych przodków. A także w innych miejscach, których nie rozpoznacie nawet z nazwy. I walczyłem z ich wojownikami. – Podniósł na kniazia przejrzyste szare oczy. – Tak samo jak czynią Zwajcy. Najmowałem się do ochrony karawan, strzegłem pustynnych strażnic i broniłem Karuat o jedenastu bramach i murach ze złotego piaskowca, gdyż jego władca był nazbyt stary, by stawić czoło pustynnym wojownikom.

Zbójca drgnął. Znał to imię, choć Szarka wypowiedziała je przy nim jeden, jedyny raz w pałacu dri deonema, zaraz po tym, jak zaszlachtowała jego gospodarza. Pamiętał chłód kajdan skazańca na swojej skórze i jej miękki niepewny głos, kiedy mówiła „Eweinren, Eweinren z Karuat”.

Koźlarz nie spostrzegł jego zmieszania.

– Znam przepowiednie Servenedyjek i wiem, przed czym przestrzegała nas twoja córka. Bo są na południu miasta wymarłe, gdzie tylko suchy wicher kręci bicze z piasku na dziedzińcach świątyń, a żmije śnią upalne sny w ruinach pałaców po tym, jak przeszła przez nie pustynna kurzawa. Ale teraz Servenedyjki z podniesionymi głowami chodzą po ulicach najpiękniejszego z miast Krain Wewnętrznego Morza i jawnie ogłaszają, że zwajecka kniahinka poprowadzi ich przeciwko naszym bogom.

– I może tak będzie – wyszeptał karzeł. – Choć jeszcze nie teraz. Nie tego lata.

Twardokęsek nie sądził jednak, aby usłyszał go ktoś inny.

– Tyle że mnie sposobiono do zupełnie innej walki – mówił książę. – I nie pozwolę jej sobie odebrać. Nikomu. Nawet waszej córce, kniaziu. – Coś w głosie żalnickiego księcia sprawiło, że zbójca opuścił głowę i nie chciał widzieć jego twarzy. – Nie potrafię. Choćbym chciał, nie potrafię. Rok temu Iskra powiedziała mi, że jej śmierć wypisano na ciemnych skałach Pomortu. Co może być prawdą.

Zbójca bez słowa potrząsnął głową. Nie sądził, że książę powtórzy tamte słowa, wypowiedziane na brzegu Wewnętrznego Morza w noc przed śmiercią Jastrzębca.

– Co może być prawdą – powtórzył w głuchej ciszy żalnicki książę – ponieważ zeszłej wiosny jadziołek próbował mnie zabić, abym nie stał się przyczyną śmierci jego pani. To także powinniście wiedzieć, kniaziu. Wasza córka jest strawą bestii, która pożera ją kęs po kęsie i z wolna popycha ku zagładzie.

– Ocalił ją w wieży Zird Zekruna – powiedział zwajecki kniaź.

Zbójca mocniej zacisnął rozdygotane z nagła palce na krawędzi ławy i pochylił się nad stołem, by nikt nie dostrzegł kurczowego grymasu na jego gębie. Nie chciał słuchać żalnickiego księcia. Nie chciał, aby ktoś przypominał mu o dwoistej naturze jadziołka. Lecz drobne drzwiczki w jego umyśle odemknęły się już na dobre i przez chwilę widział go w prawdziwej postaci – czworooką bestię snów, zdolną pokonać Nur Nemruta w jego własnej dziedzinie.

– Nie z litości – odparł książę. – Jadziołek nie dba o nasze spory z Zird Zekrunem. Szuka tylko krwi, rozpaczy i cierpienia w snach waszej córki. Nie odstąpi jej, jak długo pozostanie jeszcze cokolwiek do pożarcia. Póki wasza córka nie oszaleje. Taka właśnie jest cena za trujące pióra, za bitewny szał i za wieszczy wzrok jadziołka. Wasza córka zna ją bardzo dobrze. Podobnie jak musi wiedzieć, że bestia nie przywykła dzielić się zdobyczą. Nie dopuści do Iskry ani mnie, ani nikogo, kto mógłby ją powstrzymać. Jeżeli to wciąż możliwe…

– Łżesz! – Suchywilk poderwał głowę. Łzy ciekły mu ciurkiem po policzkach. – Łgarstwo parszywe! Wszak to nie bestia żadna, jeno zwierz nędzny, bezrozumny i od gołębia niewiele większy. Zimę my całą pod jednym dachem przesiedzieli. Krzywdy jadziołek nikomu nie uczynił, kurczęcia nędznego na podwórcu nie zadusił!

– Skąd wiecie, ile wasza córka za jego powściągliwość zapłaciła? – spytał z zimnym uśmiechem Szydło.

Zbójcę aż ciarki przeszły. Chciał coś rzec, ale nie potrafił, bo mu zęby ze strachu szczękały na wspomnienie bursztynowych ślepi jadziołka, jak świdrują na wylot jego rozum i przymuszają do posłuszeństwa.

– Skąd wiecie, jakie sny dla niego śniła w zimowe noce w dworcu przysypanym śniegiem? Skąd wiecie wreszcie, że nie wola jadziołka wygnała ją tej wiosny na morze? – dokończył karzeł.

– Ja… – zwajecki kniaź zająknął się i umilkł.

– To bez znaczenia – powiedział cicho Koźlarz. – Bez znaczenia, kniaziu. Ponieważ kiedy skończy się wojowanie, zabiję jadziołka, choćby wbrew jej woli. A potem pokłonię się nisko aż do ziemi i poproszę o rękę waszej córki. Jeżeli będziemy żywi.

Zbójca nie spostrzegł, kto pierwszy wzniósł toast: wrzawa wybuchła ze wszech stron i huknęła pod korony sosen. Aż pociemniało mu w oczach. Przez chwilę siedział nieruchomy, oślepiony, wsłuchując się w nieregularne, bolesne dudnienie krwi w skroniach.

W końcu wychylił do dna kielich, jakby mógł winem zmyć gorycz i żal. Nie, nawet nie dlatego, że pragnął Szarki dla siebie. Kiedy spoglądał ponad stołem, przy którym wilczojarska szlachta i Zwajcy pospołu świętowali zrękowiny, przed oczami miał jedynie splątane pasma rudych włosów, falujących na wodzie pomiędzy brunatnym wodorostem i tatarakiem. I nie umiał się cieszyć.


* * *

Wark stał pośrodku zrujnowanego refektarza, patrząc, jak gwiazdy opadają jedna za drugą po łuku wiosennego nieba i nikną za krawędzią strzaskanego sklepienia komnaty. Być może właśnie dlatego wybrał tę wyspę. Z powodu zrujnowanego monastyru, który nieuchronnie przywodził mu na myśl pękniętą kopułę przybytku treglańskiej bogini.

Prócz wypalonej skorupy klasztoru flagellantów nie znajdował na Przychytrzu nic godnego uwagi. Wyspę zasiedlały chmary morskiego ptactwa, co darło się rozgłośnie o świcie na szarych skałach. Był też obłąkany pustelnik w rumowisku południowej wieży. O świcie widywano go, jak wspina się mozolnie po chybotliwych kamieniach w brunatnej pokutnej szacie i z twarzą przesłoniętą skołtunionym włosiem. Nie zszedł jednak w dół, choć wojownicy zachęcali go świeżym chlebem i winem. Czasami wygrażał im z oddali i wykrzykiwał błędne przekleństwa, lecz jego słowa ginęły w szumie morza i wichru.

Sinoborzanie od sześciu dni wyglądali łodzi zwajeckiego kniazia, ale Wewnętrzne Morze burzyło się wściekle i Wark nie mógł winić Zwajców, jeśli postanowili poczekać na dogodniejszą pogodę. Mimo to sinoborscy wojownicy niepokoili się. Zrujnowany klasztor przerażał ich, choć usiłowali kryć się ze swym lękiem. Na domiar złego od dwóch nocy gwiazdy spadały z nieba jak deszcz i Wark wiedział, że jego ludzie szepczą po kątach, iż sama bogini zsyła mu ostrzeżenie, aby nie prześladował więcej jej kapłanek.

Uśmiechnął się. Treglańska świątynia wciąż tkwiła w pierścieniu oblężenia, a na palach ostrokołu szczerzyły zęby czaszki tych, którzy wbrew rozkazowi kniazia próbowali przemknąć się do środka z żywnością lub opałem. Wark potrzebował jeszcze tylko trochę czasu, a ze sławnego przybytku Kei Kaella pozostanie nie więcej niż ruiny podobne resztkom tego opactwa.

– Nie widać ich, panie.

Wark odwrócił się gwałtownie. Nie usłyszał, jak Zbiegun podszedł ku niemu pomiędzy potrzaskanymi murami. Mężczyzna w jasnej świątynnej szacie zastygł w niskim ukłonie, a blask pochodni w rękach pachołka kładł się na jego wygolonej czaszce. Podobno wypędzono go z treglańskiego przybytku za lubieżność i pijaństwo, lecz Wark nie dbał o plotki. Wystarczyło, że kazania kapłana ściągały na służki Kei Kaella większą nienawiść niż wszelkie rozkazy kniazia.

– Ale będę się modlił, by jak najszybciej przybyli – dodał kapłan. – Krew twego ojca woła pomsty.

– Możesz odejść. – Wark odprawił go sucho.

Używał tego człowieka, lecz nie chciał słuchać z jego ust o Krobaku.

Szybkim krokiem ruszył poprzez rumowisko ku północnej wieży, którą zamieniono w jego siedzibę. Wszystkie komnaty opactwa splądrowano do gołych kamieni, lecz noce były zimne, a mury chroniły przed wichrem. Kiedy wspinał się po wyszczerbionych schodach, czuł zapach dymu.

Kapłanka klęczała przed paleniskiem. Jej twarz była jak zwykle przesłonięta złotą maską. Nie ufał jej, ale nie mógł odesłać w dół, gdzie obozowało kilka tuzinów wojowników, znudzonych oczekiwaniem i wylęknionych od spadających gwiazd. Stanął w progu i jakiś czas patrzył, jak blask płomieni pełga po jej nagich ramionach, rozświetla włosy.

– Pokaż mi – rozkazał ochryple.

Kobieta poderwała się ze strachem. Drżącymi palcami rozsupłała węzeł sakiewki, zawieszonej u pasa, i wyjęła z niej niewielką, przezroczystą fiolkę. Wark pochwycił ją chciwie. Przysunął naczynie do ognia i patrzył, jak napitek zaczyna się burzyć i szumieć. Z początku mleczny, rychło przybrał barwę płomieni, a na powierzchni uformowała się krwista zawiesina.

Trzymał w dłoni sok ze źródła Ilv, skalany przed wiekiem krwią żmijów, których wymordował Wężymord. Magiczny jad z baśni, co mógł zmienić Wewnętrzne Morze w rozszalałą krużę śmierci.

Przez chwilę wyobrażał sobie, jak wlewa go w zaciśnięte wargi Lelki i czeka, aż opuści ją wszelka moc bogini. Nie wiedział, ile to potrwa, ale był cierpliwy. Wiedział, że na końcu pozostanie jedynie stara, przerażona kobieta, która rozkazała zabić własnego ojca. Wówczas wymierzy karę jej i wszystkim jej poplecznikom.

Ale najpierw spotka się z Koźlarzem.

Nagle zdjęło go przelotne pragnienie, aby sprawdzić, kim naprawdę jest ten jego siostrzeniec, który jeździł po północy w kohorcie lodowego boga. Albo raczej – kim zostanie, kiedy woda ze źródła Ilv wymyje z niego moc, odbierze mu władzę nad Sorgo i pamięć o widmowych władcach. Pokusa była tak silna, że zadrżał. Powietrze w komnacie stało się duszne, a ściany zdawały się napierać na niego ze wszystkich stron. Podszedł do okna i otwarł okiennice, zbite naprędce z sosnowych desek.

Wilgotny morski wicher wpadł do wnętrza i orzeźwił Warka. Oddał naczynie kapłance, która ostrożnie schowała je do aksamitnej sakiewki. Potem pociągnął ją na posłanie i zdjął koszulę. Włosy kobiety smagnęły go po nagiej skórze. Jej oczy zabłysły srebrem księżycowego światła, lecz rysy rozmywały się w cieniu. Przez moment, przez okamgnienie, widział obok siebie zupełnie inną twarz. Złota maska zdawała się rozpływać i znikać w ciemności, aż stała się obliczem Firlejki.

Jednak kiedy zacisnął powieki, ogarnął go szum Wewnętrznego Morza. I wyraźnie widział wokół siebie wirującą krwawą pianę. Jad uwarzony przez wiedźmy z baśni.

Загрузка...