ROZDZIAŁ PIĄTY

Koźlarz przykląkł przed kominem, by poprawić głownie na palenisku. Od Wewnętrznego Morza wiał zimowy wicher, ale w izbie było przytulnie i ciepło.

– Wciąż tylko hreczka i hreczka. – Szydło grzebnął łyżką w górce kaszy gryczanej, wyłowił ostatniego skwarka i ze złością odsunął talerz. – Nawet nieomaszczona.

Książę podniósł się z kolan i odgarnął z oczu jasne kosmyki włosów.

– Przecież ostrzegałem – uśmiechnął się nieznacznie – że na Półwyspie Lipnickim zima długa. Długa, mroźna, nudna, a przy tym łatwo głodna stać się może. Trzeba było jechać, kiedy panowie szlachta grzecznie w gościnę prosili. Choćby i na południe, do Doliny Thornveiin. Przecie by mateczka bramy nie zatrzasnęła.

– A juści! – sarknął karzeł i aż po czubek nosa okręcił się baranicą. – Niby co jestem, żebrak, żeby mnie tak odesłać i obcym na zimę podrzucić? Mowy nie ma. Będą się ze mnie natrząsać, za błazna po wsi prowadzać. A naród tutaj ciemny, nie doceni żartu, prędzej kańczugiem obije. Nie, nie. – Roztarł zgrabiałe palce. – Wolę u siebie siedzieć, choćby i o głodzie. Jeno do ognia dorzućcie, mości panie książę, bo do reszty zamarznę.

– Żar tak bije, że mało komina nie rozsadzi – odparł łagodnie Koźlarz, który był tylko w koszuli, wypuszczonej na spodnie.

Karzeł posłał mu urażone spojrzenie znad krawędzi kożucha. Książę potrząsnął głową i dorzucił do ognia kilka smolnych szczap – bardziej żeby zadowolić trefnisia niż z rzeczywistej potrzeby.

– Jak tak dalej pójdzie, a zima sroga będzie, to rychło lasu zabraknie.

– Moja w tym głowa, by zima sroga nie była – odparł Szydło. – Inaczej bym chyba nie przeżył. Za delikatny jestem na tutejsze mrozy. – Pociągnął nosem. – Już mię coś w boku kłuje i w płucach paskudnie charczy…

Tym razem Koźlarz nic nie rzekł o odsyłaniu na południe ani do gościnnych wilczojarskich dworców. Po prostu milczał wymownie.

– Ani o tym nie myślcie. – Karzeł popatrzył na niego spode łba. – Nigdzie się nie dam wygnać. Będę tu z wami siedział, choćby mi zadek do deski przymarzał. Myślicie, że nie rozumiem, czemuście najpierw Zwajcom precz pożeglować dali, a potem Twardokęska na zatracenie przepędzili? To się grubo mylicie. Ale tak nie będzie. Nie tej zimy. Nie przywołacie kohorty Org Ondrelssena. Nie dozwolę wam. Będę przy was tkwił kiejby kolec w boku. Nie odmienicie się. Rozweselać was będę, fikołki po stołach fikać i na drumli przygrywać.

– No, drumla niezawodnie pomoże. – Książę znów się uśmiechnął, ale w jego oczach nie było radości.

– Nie drwijcie. – Karzeł spoważniał. – Przecież to wasza śmierć. Nie pokonacie Zird Zekruna, choćby cała widmowa kohorta przybyła na wasze wezwanie. Nie skruszycie mocy Pomortu, jeno siebie zatracicie do cna. Raz już jeździliście pomiędzy martwymi bohaterami po pustkowiu, a podobnej rzeczy nie można uczynić bezkarnie. Jeśli więc pozwolicie, by lód was na nowo ogarnął, nie powrócicie pomiędzy śmiertelnych. To dzika magia, nie z tego świata, a wy będziecie tutaj potrzebni. Pomiędzy ludźmi.

– Nie będzie innego wyjścia. – Koźlarz potrząsnął głową. – Jeśli…

Drzwi od chaty otwarły się z impetem, wpuszczając lodowaty podmuch. Szydło zaklął paskudnie i wsunął się z głową pod baranicę.

– Szybciej drzwi zapieraj, łajdusie! – huknął spod skóry. – Bo ciepło z izby wywiewa.

– Jakże mogliście nam, panie, tak uczynić? – rozległ się od proga piskliwy głos kapłana Kostropatki, który bez zaproszenia wpadł do izby. – To czyste horrendum!

Wsparł się rękoma o stół, łeb pochylił jak buhaj. Widać biegł przez dziedziniec, bo dyszał teraz ciężko, nie mogąc wydusić ni słowa.

– Na wieczerzę przyszliście? – zagadnął go złośliwie karzeł. – Prosim do kompanii, pięknie prosim. Kasza trocha przestygła i nieomaszczona. Ale wam pewnie po myśli. Kapłan przecie jesteście i posty surowe trzymacie. Twarz Kostropatki w jednej chwili napłynęła krwią.

– Nie do was w gościnę przyszedłem, tedy nie szczekajcie – odburknął. – Odprawcie go, wasza miłość – zwrócił się do księcia. – Z wami mówić przyszedłem, nie trefnisiów słuchać.

– Przecież ja tu mieszkam – obruszył się karzeł.

– Na mróz go nie odeślę. – Koźlarz wzruszył ramionami.

– Niech do psiarni idzie, między kundlami szczekać! – rozdarł się Kostropatka. – Tam jego miejsce.

– Dosyć. – Głos księcia był cichy, ale ciął jak bicz. – Późno już, a ja po drodze znużony, więc gadaj, czego chcesz, albo samych nas ostaw. Na kłótnie czasu nie mam, a łajać mnie nie będziesz.

Kapłan przełknął ślinę i jakby zapadł się w sobie.

– Uwiadomili mnie bracia, że zbójcę znowu wyprawiliście w drogę, wasza miłość – rzekł nieco rozdygotanym głosem. – Pono do skarbca Twardokęska poprowadziliście. Prawda – li to?

– Prawda – odparł spokojniej książę. – Trzeba nam się do wiosny gotowić, ludzi zbierać, broń ściągać, z kupcami handlować. Wyście do tego niezdatni.

– Ale przecie to zbójca! – wykrzyknął zapalczywie Kostropatka, w mig zapomniawszy o wcześniejszej reprymendzie. – Twardokęsek dobro ukradnie, kamratów starych zwoła i na nas się niecnie zasadzi, jeśli sposobność będzie. Albo Pomorcom nas wyda. Na kolanach was zaklinam – teatralnym gestem upadł na zakurzone deski posadzki – opamiętajcie się, panie. Nie możecie mu ufać, on jest zbrodzień, łotr i grabieżca, który wam jeszcze gardło poderżnie, jeśli mu się stosowna okazja trafi.

– To akurat prawda – wtrącił półgłosem Szydło. – Szczera prawda.

Kapłan rzucił mu pogardliwe spojrzenie, ale tym razem nie próbował wypędzać z chaty i znać było po nim, że rad jest z każdego poparcia, choćby i od trefnisia.

– Sami widzicie, panie – powiedział. – Każdy durny rzecz pojmie. Nawet błazen.

Karzeł wydał ni to zduszony kwik, ni parsknięcie śmiechem, lecz pohamował się szybko. Książę milczał.

– Przecież można sprawę jakoś ukradkiem, delikatnie załatwić – podjął Kostropatka. – Nikt nawet nie musi wiedzieć. Wystawi się na trakcie kilku zaufanych i ciszkiem zbójcy łeb skręci. Sami się sprawim, żeby wasza miłość rąk nie musiał krwią paprać. Jeno żebyście nam przyzwolenie dali. Resztę już my wespół… – dokończył niemal niesłyszalnie pod ciężkim wzrokiem księcia.

– Nie dam przyzwolenia – oznajmił krótko Koźlarz. – A gdyby zbójcy z twojej winy włos z głowy spadł, jak każdy inny na gałęzi zawiśniesz. Więcej jeszcze powiem. Jeśli mu się z nieznanej przyczyny zdrowie nagle pogorszy albo biedak gdzieś sczeźnie, zeżarłszy coś nieświeżego, też cię każę obwiesić.

– Na waszym miejscu, ojcze, już bym dyrdał do kaplicy boginię prosić, żeby Twardokęska przy życiu zachowała – odezwał się nieobowiązująco karzeł. – Czasy przyszły niełatwe. Herezje się szerzą, chłopi na traktach grasują. A jakie będzie nieszczęście, jak któryś cepem naszego zbójcę zatłucze…

– To czyste kpiny. – Kostropatka nie ośmielał się krzyczeć, lecz blizny po tatuażach nabiegły mu krwią, a na szyi nabrzmiały żyły. – Wy nie jesteście już sobą, panie. Opętała was ta wiedźma. Woli własnej nie macie, wszystko tak czynicie, jak wam Suchywilkowa przykazała dziewka.

– Zamilknij.

– Nie zamilknę, mój panie. – Kapłan uchwycił się krawędzi stołu, że aż pobielały zaciśnięte palce. – Po to jestem, by mówić, że ku zgubie nas wiedzie wasze opętanie. Egzorcyzmować trzeba, póki was szaleństwo na dobre nie pochłonie.

Szydło zobaczył, jak książę zbiera się w sobie, choć jego twarz wciąż była nieruchoma i tylko płomienie, tańczące na palenisku, rzucały na nią plamy światła.

– Boście są chorzy, panie – ciągnął Kostropatka coraz silniejszym głosem. – Niedługo wszystko dla tej wiedźmy poświęcicie – ojczyznę, pomstę i duszę własną na koniec.

Koźlarz przyskoczył do niego tak szybko, że kapłan nie zdążył się nawet zasłonić. Książę porwał go za habit na piersi i przyciągnął do siebie.

– Nie masz pojęcia, klecho – rzekł mu prosto w twarz – co poświęciłem. I co jeszcze poświęcę.

Kostropatka usiłował coś powiedzieć, ale książę powlókł go przez izbę jak worek grochowin. Kopniakiem otworzył drzwi i ująwszy mocno za kapicę, wyrzucił kapłana przed chatę, w zaspę śniegu.

– A jak chcesz egzorcyzmować, to z podwórca – rzucił oschle. – Bliżej nie dopuszczę. Nie chcę więcej słyszeć ani o Twardokęsku, ani o Suchywilkowej córce. Nawet słóweczka. Rozumiesz mnie?

– Tak – wymamrotał niewyraźnie kapłan, który macał po śniegu i przebierał nogami, usiłując wygramolić się z zaspy.

– To dobrze – skwitował Koźlarz i zatrzasnął drzwi.

– I znów w izbie ziąb – użalił się nad sobą karzeł. – Znów będę musiał się upić, żeby w ogóle zasnąć. Ech, przydałaby się jakaś dziewka, gorąca, piersiasta… – Popatrzał spod oka na Koźlarza. – Wam też, jaśnie książę panie. Z braku niewiasty melancholia wielka człeka ogarnia i humory się burzą, złość do głowy uderza. A wyście ostatnio gniewliwi.

– Wystarczy. – Koźlarz ze zmęczeniem potarł skronie. – Bo do psiarni przepędzę, jak Kostropatka radził.

– Już milczę – odparł pospiesznie karzeł. – Jak grób. Tyle że kapłan ma rację. Twardokęsek was zdradzi, panie. Nie on jeden, to prawda. Ale zbój zdradzi na pewno.

Koźlarz usiadł na ławie i dopił wino z dzbanka.

– Może tak się zdarzyć – powiedział po chwili. – Tylko że…

– …ona was poprosiła – dokończył Szydło. – A wy się zgodziliście i dotrzymacie słowa. Ech, niezmierna jest ludzka głupota i jak morze głęboka. Ale się nie lękajcie, ja was nie opuszczę.

Książę coś wymamrotał pod nosem. Chyba zduszone przekleństwo.

– Chcecie, to wam o niej opowiem. – Szydło umościł się wygodniej na ławie. Baranica zsunęła się na ziemię, lecz trefniś zapomniał widać na chwilę o chłodzie, bo nie podciągał jej gorączkowo. – Jeśli tylko chcecie.

Koźlarz obracał w palcach pusty kubek. Powieki miał opuszczone.

– Przecież chcecie – kusił karzeł. – Tyle czasu bez wieści przeszło, bez jednego posłańca. Nie wiedzieć, co się tam dzieje, za całym wielkim morzem. A mnie dosyć wichru posłuchać, co nad falami wieje. Wystarczy, że poprosicie.

– Ale nie poproszę. – Koźlarz odstawił naczynie.

– Tak bardzo się boicie?

– Nie. Póki mam Sorgo, nie boję się niczego. – Książę uniósł głowę. – Jednak z własnej woli nie poproszę o pomoc żadnego z was. Cena jest zbyt wysoka.

Szydło uczynił dłonią nieznaczny gest i głownie na palenisku rozbłysły jaśniejszym płomieniem.

– Trzeba tu na noc zagrzać – mruknął, a odblask ognia kładł się na jego źrenicach. – A wy się mylicie, książę. Jeszcze poprosicie. I zapłacicie cenę. Bardzo wysoką.


* * *

Wark zrazu nie chciał wierzyć, kiedy drużynnicy przynieśli wieści o kapłance z portowego zamtuza. Mróz trzymał siarczysty, a śniegu napadało tyle, że sięgał do polowy okien w co niższych kamienicach, nie chciało mu się więc wygrzebywać z ciepłej komnaty. Potem jednak przeszło mu przez myśl, że Lelka nie zawahałaby się posłać Firlejki do lupanaru – nie z powodu cudzołóstwa, lecz aby jego upokorzyć jeszcze dotkliwiej. Na myśl, że oto każdy może posiadać jego kochankę za kilka miedziaków, odrzucił kubek z grzanym winem i porwał się z ławy jak smagnięty biczem.

Kiedy kłusował poprzez zamarznięte ulice Tregli, przypomniała mu się znienacka tamta ostatnia noc w świątyni. Firlejka stanęła w drzwiach jego izdebki, bardzo cicha i skulona w świątynnej szacie. Jego śliczna kuzyneczka, która nazbyt mocno uwierzyła w pieśni o księżniczkach, kochających raz jeden i na zawsze. Powiedziała mu o dziecku. Stała, czekając na jego odpowiedź, jakby naprawdę wierzyła, że uciekną razem przed gniewem okrutnego władcy na pustkowie, pomiędzy upiory i dzikiego zwierza, i będą chować swe bękarcięta w leśnej chatce, póki ojciec nie upomni się o nie w całym kniaziowskim majestacie. To właśnie zobaczył w jej twarzy. Chciwe, zachłanne marzenie, co toczyło ją jak czerw.

Więc opowiedział jej – o niemowlętach z rozkazu Krobaka wyniesionych w puszczę i o pięknej żonie burmistrza, którą uduszono na skraju miejskiej sadzawki, na oczach dzieci, ponieważ ośmieliła się głośno chwalić pomiotem Warka, nabrzmiewającym w jej brzuchu. Rzekł również, że tego jej oszczędzi, jeśli Firlejka postanowi być rozsądna, jak wiele innych przed nią, i zawczasu przyjmie czerwony proszek z rąk babki obeznanej w niewieścim rzemiośle. Wówczas będzie żyła. Nie, nie na treglańskim dworze ani pomiędzy kapłankami, bo Krobak nie pozwoli, aby zakon bogini miał w mocy synową miłośnicę. Ale pozwolą jej odpokutować grzech w leśnej pustelni. Lub wyswatają jednemu z pogranicznych panów, jak uczyniono niegdyś z matką Lelki. Wedle jej woli.

Widział, jak marzenie w twarzy Firlejki rozwiewa się i powoli zmienia w popiół pod jego słowami. Ponieważ jednak wciąż tam stała, z oczami jak dwa szare kamyki i ustami, które drżały lekko w świetle kaganka, pociągnął ją na posłanie. Była jak szmaciana laleczka w jego rękach. Ostrożnie rozsznurował jej trzewiki, odgiął palce zaciśnięte na świątynnej tkaninie. Nigdy wcześniej kochanka nie wydała mu się równie piękna, jak tamtej nocy, kiedy leżała nieruchomo na jego płaszczu, a światło pełgało słabo po jej skórze. Zupełnie jakby zobaczył ją pierwszy raz. Jakby marzenie o widmowym księciu z baśni było ostatnią z zasłon i jakby dopiero teraz Firlejka naprawdę należała do niego.

Ujął jej brodę i zmusił, by patrzyła prosto na niego, kiedy jej wargi zaczęły nabrzmiewać świeżą krwią. Gdyby się opierała, tamtej nocy wziąłby ją siłą. To było, jakby chciał zetrzeć z jej skóry dotyk obcego mężczyzny, którego wyśniła sobie na darmo i nierozważnie. Nie pojmował istoty tego pragnienia: wiele kobiet odwiedzało książęce posłanie z własnej woli lub dla korzyści, lecz żadna z nich nie była podobna do Firlejki. Tamtej nocy w świątyni Bad Bidmone czuł, jakby jego istnienie zależało od tego, czy uda mu się ją zmusić, aby spojrzała wprost na niego bez żadnych kłamstw, osłon i pieśni. Jakby miał stopnieć w promieniach porannego słońca, jeżeli go nie dotknie. Jego, Warka, nie zaś nieistniejącego księcia, którego wyśniła sobie w mrocznych świątynnych murach.

Jej oczy były nieruchomymi taflami srebra, a nocne ptaki krzyczały przenikliwie za nawoskowanym pergaminem w okiennicach. I nawet kiedy jej oddech rozkołysał się na dobre, nie zdołał jej pochwycić, gdyż każde z nich zapadało się powoli we własną rozkosz jak w morskie fale. Tylko pasma brązowych włosów Firlejki otoczyły ich jak łodygi brunatnych wodorostów wyrzucane przez sztorm na kamienisty brzeg.

Dopiero kiedy latem Krobaka zaszlachtowano przed bramami kąciny, Wark pojął, że Lelka starannie uprzędła pułapkę. Firlejka była częścią planu, podobnie jak śmierć kniazia, zabitego z rozkazu własnej córki. A teraz kapłanki Kei Kaella miały w swej mocy dziecko zrodzone z krwi sinoborskich kniaziów. Wark nie wątpił, że zrobią z niego użytek, skoro Lelka nie zawahała się zabić własnego ojca.

Podjechał do drewnianego składu, odłamał sopel lodu, zwieszający się spod okapu dachu, i zaczął go ssać, by choć na chwilę opanować gorączkę i uspokoić się, zanim po tych wszystkich miesiącach zobaczy znów kochankę. Nie wiedział, co jej powie. Ale jego złość na Firlejkę była jedynie bladym cieniem wobec nienawiści, która nim owładnęła, kiedy u wrót treglańskiej świątyni zobaczył głowę Krobaka z twarzą posiniałą od ciosów i czarnym skrzepem krwi u szyi.

Lelka, pomyślał, ze wszystkich sił starając się zapanować nad wściekłością. Znów Lelka. Nocny kruk, którego krakanie zwiastuje śmierć. Czasami wydawało mu się, że Krobak kochał ją bardziej niż któregokolwiek z synów – bo zaglądając w głąb jej szarych źrenic, widział samego siebie.

W gospodach Tregli szeptano nie bez lęku, że pachołkowie znaleźli ścierwo Lelki, roztrzaskane na skałach pod murami świątyni. Wark jednak nie dowierzał ani jednemu słowu. Po śmierci ojca posłał pachołka pod świątynny mur, wzywając siostrę na naradę, ale nie usłuchała. Bramy przybytku były zamknięte na głucho. Nie otwarły się nawet wówczas, kiedy Warka ogłoszono kniaziem. Zresztą nie prosił dłużej. Rozkazał otoczyć świątynię zasiekiem z naostrzonych kołów, którego dzień i noc strzegli najwierniejsi z drużynników. Nie dbał, czy jego wiarołomna siostra istotnie roztrzaskała się na skałach na brzegu morza. Jej śmierć nie była żadnym zadośćuczynieniem za mord na sinoborskim kniaziu.

Zamtuz miał przegniłą strzechę i niskie, pokraczne drzwiczki, zza których dobywał się smród rzygowin, gorzałki i kwasu. Na ławce ryży pachołek obmacywał dziewkę w rozsznurowanym gorsecie, spiwszy ją pierwej do nieprzytomności, bo przelewała mu się w rękach jak martwa. Długie brunatne włosy przesłaniały jej twarz. Wark wciąż siedział w siodle. Koń drobił niepewnie w błocie i podrzucał łbem, gdy kniaziowi wydało się nagle, że spod mierzy skudlonych kłaków błysnęły ku niemu szare oczy Firlejki. Na chwilę zaparło mu dech i chciał, żeby to była ona, durna kuzyneczka, która pozwoliła, aby baśń uniosła ją o wiorstę za daleko. Jednak kiedy pochwycił dziewkę za włosy i pojedynczym szarpnięciem uniósł głowę ku górze, zobaczył jedynie poczerwieniałe od napitku, obce oblicze ladacznicy.

Odepchnął ją mocno, z całej siły. Aż się przewróciła w wysoki śnieg i, nagle oprzytomniawszy, ze zduszonym kwikiem odpełzła pod ścianę chaty.

– Kudy tobie do kniazia, szpetulicho! – zaśmiał się za plecami Warka któryś z drużynników.

Kapłankę znaleźli dopiero na tyłach chaty, w jednej z trzech izb czy też przepierzeń, odgrodzonych tylko zasłoną z poszarpanych koców od wspólnej sali, gdzie gromadka tragarzy i wszelakiego plebsu biesiadowała przy piskliwych dźwiękach gąślików. Szczerbata baba bez cienia skrępowania zwlokła ze służki bogini siwego dziadygę, a drużynnik kopniakiem pognał go precz, nim jeszcze zawiązał troczki u gaci. Ktoś zaklął zduszonym głosem, kiedy światło omiotło twarz kapłanki, odsłaniając purpurowe, postrzępione blizny. Ktoś poszarpał jej policzki zębatym brzeszczotem.

Wark zacisnął palce na wysokim szczycie łóżka. To nie była Firlejka. Nie była nawet do niej podobna. Coś go ukłuło. Nie, nie rozczarowanie, choć przez drobną chwilę pragnął, aby właśnie jego szarooka kuzyneczka leżała w tym barłogu, naga, z nogami szeroko rozrzuconymi przed oczyma wojowników. I jednocześnie sam nie pojmował, dlaczego jego dłoń mimowolnie podskoczyła ku rękojeści sztyletu.

– Ja nie winowata, panie! – Kurwigospodyni wczepiła się wyschłymi szponami w jego rękaw. – Nie winowata, panie! – Próbowała ucałować rękę Warka, ale podręczny oderwał ją i uderzył prosto w gębę, aż jucha się puściła z rozbitych ust.

Baba zaskowytała jękliwie, lecz nie wypuściła z garści kaganka.

– A bodajby cię… – Splunęła na klepisko krwawą śliną i urwała, z przestrachem popatrując na wojowników, którzy tłoczyli się za plecami kniazia jak stado wilków.

– Gadajcie. – Podręczny szturchnął ją w bok. – A kniazia trogać się nie ważcie, bo wam ramiona powyżej łokci urżniem.

– Przecież gadam – zaprotestowała ze strachem baba. – Duchem gadam, nic nie kryję. My ludzie poczciwe, nieżywą ją pode świątynnym murem naszliśmy, własnym sumptem leczyć poczęli i hodowali. Medyka sprowadzilim, co w kamienicy przy samym rynku siedzi, rajcom wedle zdrowotności usługuje. A jaki koszt z tego był! – zaniosła się piskliwie. – Kury trza było świeżej co dnia na rosół i fruktów zamorskich, i chleba białego, i pieprzu, co krew czyści. Wszystko to z miłosierdzia, co mi je bogowie w niebiesiech odpłacą sowicie.

– A ona ci pierwej nie odpłaci, babo? – Wark skrzywił się.

– Gadają ludzie, że trzy srebrne grosze za kapłankę bierzesz – poddał skwapliwie przyboczny. – A chętnych niemało. Zdaje mi się zatem, że dobrze się za kury i pieprz wywdzięczyła.

– Jest prawo w statutach przez kniazia spisanych – rzekł z namysłem Wark – żeby w ogień wrzucić każdego, kto schronieniem, jadłem czy napitkiem wspomoże bluźniercę. A zbiegła kapłanka prawdziwie musiała przeciwko bogini pobłądzić.

– Nie zbiegła. – Kobieta odezwała się po raz pierwszy. – Nie zbiegła, tylko ją za bramy precz wypędzono. Kańczugami. Ale o tym szkoda gadać, kniaziu. Nie mnie spodziewaliście się tutaj znaleźć.

Wark zesztywniał.

– Precz! – Cisnął babie skórzany mieszek, ciężki od srebra, które tego wieczoru zamierzał przegrać w kości. – Wszyscy precz! Na majdanie poczekać, póki nie skończym.

Słyszał za plecami tupot, pomstowania i ostry dźwięk dartego płótna, kiedy drużynnicy wygarniali zza przepierzeń dziewki i bywalców zamtuza. Skoro wszystko ucichło, powoli podszedł do wezgłowia łóżka i przysiadł na niskim stołku, poza zasięgiem ramion kobiety.

– Winna jestem wam życie, kniaziu. – Kobieta uniosła się na łokciu, nieznacznie, jakby długie miedzianozłote włosy ciążyły jej i przyginały do ziemi. – Tak sądzę. Gdyby nie wy, świątynni słudzy pogrzebaliby mnie popod płotem, pomiędzy bluźniercami. A tak pozwolono mi żyć, abym przekazała wam wiadomość.

Wark uniósł kaganek i przybliżył go do krawędzi posłania, aby oświetlić twarz niewiasty. Wodził nim z chłodną, beznamiętną ciekawością, patrząc, jak blask ogienka wydobywa z mroku szkarłatne blizny, zrosty i poszarpane ślady ostrza. Pamiętał zakrzywione ofiarne noże, którymi składano ofiary bogini na ołtarzu pod potężną pękniętą kopułą. Nie sądził jednak, że można ich użyć w podobny sposób. Kapłanka musiała być kiedyś piękna. To, co jej uczyniono, wykraczało poza zwyczajne okrucieństwo Lelki.

– Jaką wiadomość?

– Ja jestem wiadomością – uśmiechnęła się i w potwornie zmasakrowanej twarzy błysnęły drobne zęby. – Nasza pani Lelka jest nazbyt subtelna, by wypowiedzieć słowa, więc rozkazała posłanie wypisać na mojej skórze. Ofiarnym nożem, kniaziu. Kazała lać moją krew na ołtarz z czarnego kamienia, zupełnie jakby szlachtowali owcę. Miałam kiedyś imię, kniaziu… – Jej głos załamał się na chwilę. – Imię i twarz, która była jak oblicza świątobliwych księżniczek na wiekach sarkofagów. A kiedy w refektarzu ktoś szepnął o kniaziowskim dziedzicu zesłanym na pokutę do świątyni, zaśmiałam się, że będzie mój. Ale nasza pani Lelka nie rozumie żartów. I dlatego w tę samą nockę, kiedy was wojownicy odebrali ze świątyni, mnie pachołkowie wywlekli z dormitorium. Za dwa słowa niebaczne. A może i nie. – Zaśmiała się cierpko.

Wark wciąż patrzył na jej twarz, policzek przeorany szkarłatnymi bruzdami, wykrzywiony koślawo kącik ust. Zaczynał pojmować.

– A może i nie – zgodził się Wark.

– Może nie, kniaziu. – Przeciągnęła się leniwie i złotorude włosy opadły na jej twarz. – A może dlatego, że mają w treglańskiej świątyni waszego dziedzica. Kapłanki nie cofną się teraz, Lelka zbyt długo przędła tę nić. Chcecie o niej posłuchać, kniaziu?

Krobak i Lelka, pomyślał, podobni do siebie niczym bliźniaczy władcy, z których jednego poświęcano bogini, kiedy nastał czas nieurodzaju. Jednakowe szare oczy, rysy wyostrzone jak u pustułki. Podczas uczt nie mówili wiele, nawet nie spoglądali ku sobie zbyt często. Z rzadka tylko pojawiały się pomiędzy nimi raptowne, porwane słowa czy gesty. Potem na nowo zapadało milczenie. Wark dostrzegał jedynie kręgi na wodzie, jak wówczas, kiedy ryba muśnie grzbietem powierzchnię: drgnienie Krobakowych ust pod nawisem wąsiska, palce Lelki drobiące chleb i zagniatające go w małe kulki. Wiedział, że toń kryje znacznie więcej, ale nie umiał tam sięgnąć.

Przy Lelce zawsze czuł się bękartem, a urodzenie nie miało nic do rzeczy. Bał się tej siostry o twarzy z suchego pergaminu i bezbarwnych ustach. Zasiadała obok jego ojca niby łowny sokół. I naprawdę była drapieżnym ptakiem, który poluje dla Krobaka gdzieś poza kręgiem światła bijącego od pochodni.

Na koniec zaś Krobak zaufał córce o jeden raz za wiele. Kiedy skrytobójcy przyszli go zabić, nie szukał schronienia w bojarskim dworze, nie ściągał z koszar drużynników, nie próbował się ukryć za gobelinem, jak jego dziadek, zasztyletowany u podnóża ołtarza, pod który usiłował się wczołgać. Nie pomyślał o żadnej z tych rzeczy. Tylko o niej. O nocnym kruku, który przez te wszystkie lata zabijał z jego rozkazu. I za to też Wark jej nienawidził, może nawet bardziej niż za całą resztę.

Bo Lelka nie otworzyła wrót świątyni.

Oczywiście było jeszcze coś, jakkolwiek mocno usiłował o tym zapomnieć. Zawsze jest.

Wark spędził tamtą noc na hulance w gospodzie, pijąc czerwone skalmierskie wino w towarzystwie ladacznic, żonglerów i trefnisiów. Posłaniec, który przyniósł wieść o mordzie, szmat czasu musiał czekać pod bramami karczmy, zanim Wark ocknął się na tyle, by pojąć wagę przyniesionych wieści.

Zabójcy zostawili trupa Krobaka na gościńcu. Gołego, jakby razem z szatą mogli zedrzeć całą kniaziowską godność. A przecież nikt nie odważył się tknąć ścierwa. Kiedy następnego ranka Wark szedł ku ojcu, niemal oszalały z wściekłości i rozpaczy, trup wciąż tkwił na przesiąkniętym krwią piasku przed świątynną bramą.

– Zamyśliliście się, kniaziu – odezwała się miękko kapłanka.

Wark drgnął. Pod powałą zamtuza pojedyncza mucha bzyczała monotonnie.

– Widać niemiła wam moja kompania – ciągnęła z lekką drwiną kobieta. – Pewnie wolelibyście mówić z Firlejką. Z waszą kuzynką, którą po wielu zimach wezwano z klasztoru w Dolinie Thornveiin. Specjalnie dla was.

Lelka nie bez przyczyny posłała Firlejkę właśnie tam, pomyślał. Do źródeł pieśni wyrosłej z pogorzeliska, pieśni, która po śmierci oplotła ich jak powój – Thornveiin, samotną i szaloną na dworze spichrzańskich książąt, kopiennickiego księcia, który pożeglował jej śladem poprzez północne morze, by sprowadzić w swoje władztwo zdradę i ojcobójstwo, a także Vadiioneda, bluźniercę zasieczonego pośrodku żalnickiej puszczy.

– Kiedy nadeszła wieść o powrocie Koźlarza – ciągnęła kapłanka – wiedźmy poczęły skowytać w podziemiach pod świątynią niczym potępieńcy. Czy zgadujecie, kniaziu, co takiego wołwy rzekły waszej siostrze, że w końcu wymordowano je co do jednej?

Potrząsnął głową.

Na dziedzińcu przed zamtuzem kurwigospodyni zaniosła się piskliwym śmiechem.

– Potem nasza dobra pani Lelka przywołała z wygnania waszą kuzynkę.

– I wrzeciona bogini zaczęły się kręcić bardzo szybko. – Wark skrzywił się z niechęcią. – Dla mojego ojca i dla mnie. Jakże sprytne.

– Nasza dobra pani Lelka zakręciła dla was wrzecionem, kniaziu – rzekła szeptem kapłanka. – Jak wiła, która podnosi kurzawę pośrodku gościńca i chwyta chłopców w śmiertelne wirowanie, co jeśli raz człeka ogarnie, to nie wypuszcza do zgonu. A ja zaplątałam się, kniaziu, w waszym tańcowaniu. – Widział prośbę w jej oczach, tym bardziej rozpaczliwą, że nie wypowiedzianą.

Jednak nie miało to żadnego znaczenia, nie po tym, jak pod bramą świątyni Kei Kaella owinął trupa ojca we własny płaszcz i niósł go coraz wyżej krętymi ulicami, aż do bramy cytadeli. Wiele rzeczy zmieniło sens tamtego poranka. Zniknął gdzieś złoty książę, który zeszłej wiosny kazał przebierać ladacznice za sorelki, aby wylegiwały się na skałach portu i śpiewem przywabiały żeglarzy. Sam Wark nie był pewien, kto zajął jego miejsce.

– Pozwoliłaś mi wierzyć, że jesteś Firlejką – odezwał się ze zniecierpliwieniem, gdyż zaspokoił już ciekawość i kapłanka zaczynała go nużyć. – Rozsiewałaś półsłówka i uśmiechy, aby mnie tu zwabić. Dlaczego?

– Bo ja także chcę się zemścić! – wysyczała. – Mam do tego prawo.

Roześmiał się.

– Nie masz żadnych praw, kapłanko. Nie tutaj.

– Byłam przez tuzin lat służką Kei Kaella. – Kobieta uniosła się lekko na łokciach. – Śpiewałam hymny przed posągiem bogini, poiłam wiedźmy czarną ofiarną krwią i znam każdy z podziemnych korytarzy, które prowadzą do najświętszego przybytku w sercu świątyni. Tej wiedzy nie można wyciąć z mojego umysłu ofiarnym nożem, kniaziu. Przydam wam się.

– Po co? – Wark wzruszył ramionami. – Zanim mrozy zelżeją, kapłanki same nam otworzą bramy. Nie wyczarują chleba z kamienia.

– Ale zrobią coś innego. – Kapłanka oblizała wargi. – Kniaziu, nie pojmujecie potęgi Kei Kaella.

– Także boginię można zabić – powiedział oschle – co się bardzo wyraźnie pokazało zeszłej wiosny, w czas spichrzańskiego karnawału.

– Tyle że do tego trzeba czegoś więcej niż żelaza, kniaziu – rzekła, zanim zdążył ją wykpić i odepchnąć niby sparszywiałego psa, którym w istocie była. Sięgnęła pod siennik i w jej dłoni błysnęła słabo buteleczka w srebrnej obejmie. – I dlatego chciałam z wami mówić.

Potrząsnęła naczyniem. Mleczny trunek podniósł się, wzburzył gwałtownie i Warkowi wydało się nagle, że cała komnata zawirowała wraz z nim.

– Co to? – zapytał słabo.

– Woda ze źródła Ilv. – Zielone oczy kapłanki połyskiwały w zmasakrowanej twarzy jak dwa szlachetne kamienie. – Sok ziemi, zaczerpnięty na dalekiej Północy, spomiędzy żeber martwych żmijów. Kilka kropel tego napitku niweczy wszelką moc boga i łamie każdy czar, choćby najpotężniejszy. Czy rozumiecie, kniaziu, dlaczego musiałam was zobaczyć?

Bez słowa wpatrywał się we flaszeczkę w jej dłoni. Trunek wciąż buzował jak młode wino, lecz przybrał ciemniejszą barwę i w poświacie kaganka Wark widział wyraźnie, jak na jego powierzchni z wolna tworzy się brunatnokrwawa szumowina.

– Chcę patrzeć, jak rozbijecie świątynne bramy – ciągnęła kobieta – a potem pod pękniętą kopułą przybytku będziecie im po kolei odbierać świątynne szaty, ziemskie władztwo, moc bogini, a na końcu życie. Wszystko, czym są. Wszystko, czego mnie pozbawiono z rozkazu Lelki. Później możecie mnie zabić, nie dbam o to. Ale wcześniej chcę zobaczyć kres zakonu treglańskiej bogini. Tak samo jak wy, kniaziu.

Загрузка...