ROZDZIAŁ SZESNASTY

Szarka ocknęła się przed świtem. Kiedy otworzyła oczy, jej źrenice były złote, pełne ciekłego ognia. I wiedźma od razu zrozumiała, że coś poszło nie tak. Zupełnie nie tak, jak należało.

Iskra podniosła się płynnym ruchem. Nie spojrzała nawet ku żalnickiemu księciu, który usnął na ziemi, z głową na skraju jej posłania.

– Moje odzienie – rzuciła bezbarwnym głosem, ściągając suknię przez głowę.

Wiedźma nie odważyła się dłużej zwlekać. Podbiegła do skrzyni, podniosła wieko i spod zwałów rozmaitych szat wydobyła nabijany żelazem kubrak norhemnów, spódniczkę i wysokie buty. Wyciągnęła ku Iskrze strój południowych wojowników, modląc się, aby Szarka nie postanowiła jej dotknąć i nie pociągnęła w nowe szaleństwo. Jednak rudowłosa nie dostrzegła jej wcale. Stała pośrodku komnaty, wysoka i smukła jak ostrze miecza, a złotorude pasma włosów unosiły się wokół niej jak płomienie.

– Miecze – zażądała i wiedźma pospiesznie podała jej pakunek.

Ruchy Iskry były wprawne, bez cienia zawahania. Dociągnęła rzemienie i zapięła sprzączki. Głowice jej zakrzywionych mieczy połyskiwały słabo, kiedy zapinała pas na biodrach. Właśnie taką wiedźma zobaczyła ją pierwszy raz, konającą na Przełęczy Skalniaka. Niebieskooka niewiastka pomyślała wówczas, że jest jedną z południowych wojowniczek w służbie spichrzańskiego księcia. Potem jej dotknęła. I wszystko się odmieniło.

Żalnicki książę również się obudził. Zamrugał powiekami, jakby nie mógł sobie przypomnieć, co się wydarzyło poprzedniego wieczoru. Ale Sorgo leżał tuż obok na kamiennej posadzce i kiedy palce Koźlarza napotkały chłodną rękojeść, mężczyzna poderwał się gwałtownie i wyciągnął ramię ku dziewczynie.

Szarka nic nie spostrzegła. Odwrócona do niego tyłem, mocowała nóż w cholewie buta.

– Nie! – wykrzyknęła wiedźma, odtrącając jego dłoń, zanim musnął skraj kubraka Iskry. – Popatrz! – pokazała skrzynię, na której rudowłosa oparła rękę.

W miejscu, gdzie spoczywała dłoń Szarki, żelazne okucia roztopiły się jak wosk i spłynęły z wieka, ryjąc w drewnie głębokie, ciemne bruzdy.

Książę odskoczył gwałtownie.

– Co to?

– Nie wiem – odparła głucho wiedźma. – Zdołaliśmy ją przywołać z głębi śmierci. Ale nie potrafię zgadnąć, kim wróciła.

– Ogniem – rzekł bez zawahania książę. – Taką ją widzę, z twarzą wichrowej sevri i płomieniem wplecionym we włosy. Po prostu odpowiedziała na moje pragnienie. Niech bogowie się nad nami zlitują.

– Nie tej nocy. Tę noc przyszykował Zird Zekrun, a on nie jest skłonny do miłosierdzia.

Książę uczynił krótki, pytający ruch brodą w kierunku Szarki, która wkładała na głowę srebrną obejmę, dar Suchywilka. Wiedźma przypomniała sobie, że wcześniej rudowłosa nosiła obręcz dri deonema, ale zeszłej jesieni rzuciła ją w odmęt Wewnętrznego Morza.

– Moc Pomortu jest w niej – wyjaśniła szeptem wiedźma. – Na razie słaba, zduszona, ale rychło wybuchnie świeżym płomieniem. I będzie gorzeć, póki Iskra nie wejdzie w głąb Hałuńskiej Góry. Tego właśnie pragnie Zird Zekrun. Mieć ją dla siebie i sprawdzić, jakim sposobem znalazła się w Krainach Wewnętrznego Morza.

– Czy można to zatrzymać?

Wiedźma potrząsnęła głową.

– Wtedy umrze.

Książę zacisnął zęby.

– Więc nie pozwoliliśmy jej otruć, aby należała do Zird Zekruna.

Szarka podeszła do drzwi i z głową przechyloną na ramię wsłuchiwała się w odgłosy walki.

– Nie, nie tylko po to – odrzekła wiedźma.

Nie mogła jednak przerażać go jeszcze bardziej i wyjaśniać, jakie tropy i ślady widziała tej nocy w ogniu i popiele. Czas się kończył, a każde wędrowało tej nocy inną ścieżką – i nie wszystkie z nich wyznaczył pan Hałuńskiej Góry.

Iskra odsuwała sztaby, którymi zaparto drzwi. Koźlarz uczynił gest, jakby chciał ją odsunąć w bok, ale bezradnie zatrzymał się w pół kroku. Wiedźma podała mu bukłak z wodą, sakwę i płaszcz, przez moment szczęśliwa, że może mu odpłacić za tamtą noc, gdy otulił ją własną opończą.

– Po co? – zdziwił się.

Szarka otworzyła drzwi i ku wiedźmie buchnął odór świeżej krwi. Zakręciło się jej w głowie.

– Wyprowadź ją na morze – odezwała się chrapliwie. – Fale przytłumią ogień. I nie pozwól jej płynąć na Pomort. Za żadną cenę nie pozwól.

A cena będzie wysoka, dodała w myślach, patrząc, jak zapina pas. Wyższa, niż możesz przypuszczać.

Szarka stanęła na progu, oparła się lekko o ościeżnicę. Drewno dymiło pod dotykiem jej palców.

Koźlarz spojrzał na wiedźmę jeszcze jeden ostatni raz – jego oczy były siwe jak żelazo i poważne – po czym krótko skinął głową.

Iskra zaczęła zbiegać po schodach.


* * *

Kiedy Wark zobaczył Iskrę na szczycie zrujnowanych schodów, miał wrażenie, że słońce zaświeciło mu znienacka w oczy. Omal nie przypłacił tego życiem, bo zwajecki wojownik uderzył błyskawicznie, wymierzając niski, podstępny cios w podbrzusze. Wark sparował uderzenie, strącił Zwajcę kilka stopni w dół i przez moment nie widział córki Suchywilka. Inni jednak musieli ją dostrzec, ponieważ szczęk żelaza przycichł. Wojownicy wahali się, spoglądając niepewnie ku ciemnej postaci w obramowaniu drzwi do komnaty. Zza jej pleców biło światło – odblask ognia z paleniska albo jej włosy, Wark nie był pewien.

Dopiero gdy się poruszyła, ujrzał, że zastąpiła jasną suknię barbarzyńskim południowym strojem. Wark znał go bardzo dobrze. Kiedyś skalmierski doża podarował jego ojcu Servenedyjkę. W Sinoborzu niewiasty nie chadzały pod bronią ani w sukniach bezwstydnie odsłaniających kolana. Krobak nie był nawet pewien, czy wojowniczka jest człowiekiem – sine tatuaże i ostro spiłowane zęby przeraziły go bezmiernie. Nie zwykł jednak przyznawać się do strachu. Rozkazał zamknąć dzikuskę w klatce i zawiesić u powały w wielkiej sali posłuchań treglańskiego dworca, innym niewiastom na przestrogę. Wreszcie zagłodzono ją jak wiele rozmaitych dziwadeł przed nią.

Wark pamiętał pokrytą tatuażem twarz Servenedyjki, kiedy miotała klątwy zza żelaznych sztab, z każdym dniem cichsze i słabsze. Chyba dlatego strój zwajeckiej kniahinki wstrząsnął nim bardziej, niż był skłonny przyznać. Owszem, pamiętał plotki, jak pokonała dri deonema na placu przed wielką świątynią Traganki i została kochanką bogini. W tawernach treglańskiego portu wiele mówiono, że wędrowała poprzez Krainy Wewnętrznego Morza w obręczy Zaraźnicy. Jej rozpuszczone włosy również były wyzwaniem, bo nawet sinoborskie ladacznice nosiły się skromniej. Jednak Szarka była Iskrą i wybaczano jej więcej niż innym. Nie sądził wszakże, aby jego wojownicy kiedykolwiek zapomnieli, że stanęła przed nimi półnaga, z dwoma nagimi mieczami.

Nie sądził, aby sam zdołał to zapomnieć.

Wtedy przypomniało mu się, że kapłanka otruła ją sokiem ze źródła Ilv, który niweczy wszelkie moce. Córka Suchywilka nie była już Iskrą, widmową towarzyszką kohorty Org Ondrelssena od Lodu, tylko śmiertelną kobietą. Wreszcie mógł ją pochwycić.

Iskra odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się, zupełnie jakby usłyszała jego myśli. Jej głos był zmieniony, matowy i ciemny jak dym.

Przez większość nocy Sinoborzanie zmagali się w półmroku, wyrąbując sobie poprzez Zwajców kilka stopni w górę, zanim ci znowu ich odepchnęli w dół. Wark nie wiedział nawet, ile czasu minęło, odkąd Irys podała Szarce kielich trucizny. Nie chciał myśleć ani o zdradzie kochanki, ani o tym, że treglańskie kapłanki zabawiły się nim jak kuglarze kukiełką w jarmarcznym teatrze. Walka pochłonęła go bez reszty. A teraz stał na skrwawionych schodach z wielkim sinoborskim pałaszem w ręku, dysząc ciężko. Rany od Sorgo otworzyły się i czuł, jak opatrunki pod kolczugą powoli pęcznieją od krwi. Nie dbał o rany. Było za późno. Teraz chciał Iskry – tym lepiej, że na końcu okazała się żywa – i nie zamierzał pozwolić, aby powstrzymała go garść zwajeckich wojowników.

Wciąż nie widział jej twarzy. Na schodach pozostało zaledwie kilka pochodni, zatkniętych na ścianach w żelaznych obręczach, a światło zza jej pleców biło mu w oczy. Poruszyła się. Płomienie pochodni zamigotały. Niewiarygodnie szybko Iskra sięgnęła ku rękojeściom mieczy. Zalśniły zakrzywione ostrza, a ona mknęła już w dół po schodach, lekko przeskakując ponad trupami.

Jakiś wojownik obok Warka chrapliwie wciągnął powietrze. Jemu zaś przypomniało się, że córka Suchywilka pokonała siedmiu zwajeckich kniaziów, którzy przybyli prosić o jej rękę. Nigdy wcześniej w to nie wierzył.

Najbliższy z Sinoborzan, siwobrody wojownik jeszcze z drużyny Krobaka, nie zdołał się poruszyć. Po prostu stał, gapiąc się z rozdziawioną gębą, kiedy jeden z zakrzywionych mieczy musnął jego pierś i samym piórem rozpłatał brygantynę. Cios nawet nie szarpnął jej ramieniem. Wyglądało, jak gdyby nie napotkała żadnego oporu.

Siwobrody stęknął głucho. Spróbował wczepić się w mur. Potem upuścił miecz i charcząc, upadł w mrok pod ścianą.

Szarka odsunęła się lekko. Blask ognia padł na jej twarz, gdy ponad umierającym wojownikiem spoglądała prosto na Warka.

Zwajcy i sinoborska drużyna wciąż stali jak zaklęci, bez zrozumienia wpatrując się w rudowłosą kobietę.

Drobiąc kroki, niemal tanecznie, zbiegła kilka kolejnych stopni. Rudowłosy Zwajca cofnął się pod ścianę, osłonił ułamkiem tarczy. Być może sądził, że rozpozna go pomiędzy obcymi. Pomylił się. Cięła nisko, w rękę zaciśniętą na stylisku topora. Zwajca zawył – ból w jego głosie mieszał się z niedowierzaniem – ale jednocześnie uderzył, mierząc ostrym kolcem umba prosto w jej nieosłoniętą twarz. Zbyt wolno. Uchyliła się ze śmiechem i cięła go z półobrotu w bok. Ostrze weszło głęboko. Z paskudnym chrupnięciem rozcięło kolczugę. Nie zwalniając, wyrwała miecz z rany i potężnym kopniakiem rzuciła konającego Zwajcę na kolana. Buty miała podkute.

– Oszalała – odezwał się ktoś kilka kroków za Warkiem.

Rozpoznał głos Czarnywilka, doradcy i krewniaka zwajeckiego kniazia. Jakiś czas temu widział go w bitwie, kiedy Zwajcom udało się na kilka chwil odepchnąć sinoborską drużynę aż na dziedziniec. Czarnywilk trzymał się blisko zwajeckiego kniazia. Walczyli ramię przy ramieniu – wielcy, w rogatych szłomach, z brodami posklejanymi od krwi i potu – osłaniając się wzajemnie i wyłuskując ofiary spomiędzy sinoborskich wojowników. Wark wiedział, że prędzej czy później przyjdzie mu zmierzyć się z jednym z nich.

Na razie jednak jego myśli zaprzątała Iskra. Znów przystanęła. Wciąż z mieczami w obu dłoniach, oparła się o mur i przekrzywiwszy głowę, przyglądała się Warkowi. Na jej ustach igrał słaby uśmiech. Wydało mu się, że z niego szydzi.

Strząsnęła posokę z ostrza. Pochodnia zasyczała, kiedy kropelki krwi wpadły w płomień.

Najbliżej miała do zbrojnego w brunatnej przeszywanicy i kapalinie, spod którego wystawały dwa płowe warkocze. Był synem drobnego bojara i dopiero zeszłej wiosny przystał do kniaziowskiej drużyny. Wark nie umiał przypomnieć sobie jego imienia. Niezmiernie powoli wojownik uczynił krok do tyłu. Oczy utkwił w głazie, o który oparła się Iskra. Cofał się. Nie więcej niż pięć stopni dzieliło go od Szarki.

Pojedynczy, drobny kamień wysunął się spod jego obcasów i ze stukotem potoczył się po schodach.

Wystarczyło.

Szarka drgnęła. Jej uśmiech poszerzył się i przeszedł w grymas.

Zakrzywione miecze mignęły jak dwa srebrnołuskie żmije, kiedy wznosiła je do ciosu. Chłopak w kapalinie nie czekał dłużej. Na oślep rzucił się do ucieczki. Ale Wark wiedział już, że na próżno. Iskra nie próbowała go ścigać. Jeszcze raz zaśmiała się gardłowo, niemal z czułością – tak jak kobieta śmieje się do kochanka, gdy ten zakrada się do jej komnaty pod letnim czerwonym księżycem – i jej głos znów przeniknął Warka do głębi. Potem wyskoczyła w powietrze. Jak żar – ptak. Jasna smuga włosów uniosła się nad nią jak wachlarz.

Nie wierzył, że to możliwe.

Wylądowała pewnie, na przygiętych kolanach, o dwa stopnie przed chłopakiem. Ten pędził przed siebie w obłąkańczym przerażeniu, byle dalej. Wystarczyło, że nadstawiła miecz. Niedbale, nie mierząc. Po prostu pozwoliła, aby nadział się na ostrze.

Gdzieś ponad wieżą wrzasnął jadziołek.

Ostrze weszło w szyję, z paskudnym chrupnięciem przecięło kręgi.

Wark poczuł na języku krew. Przygryzł wargę – jakby ból mógł przywrócić przytomność i stłumić wrzask przerażenia, który powoli podchodził mu do gardła.

Iskra nie wyrwała miecza. Stała na wąskim podeście w połowie schodów, patrząc przed siebie niewidzącym spojrzeniem. Przez moment sądził, że ostrze się zakleszczyło. Uniósł ramię, dając znak, aby ją pojmano. Wreszcie miał szansę dostać ją żywą, a pomimo wszystkiego, co zobaczył na tych mrocznych schodach, nie zamierzał pozwolić jej umrzeć. Nawet w szaleństwie wydawała mu się cała złota, roziskrzona. Podobna do błyskawic, które zeszłej nocy rozrywały się na burzowym niebie ponad jej okrętem.

Trzech wojowników, których wiele lat temu przyprowadził jeszcze z Czerwienieckich Grodów, z ociąganiem ruszyło naprzód.

Iskra czekała z ramionami opuszczonymi wzdłuż ciała. Na ostrzu jednego z mieczy wciąż tkwił zewłok chłopaka, który przestał już nawet kopać kamienie.

Wark poczuł rozpaczliwą, irracjonalną nadzieję, że ocknęła się z szaleństwa.

Jednak oczywiście tak się nie stało.

Dwóch wojowników szło ku niej po prawej, tuż przy murze. Pierwszy miał wielki pałasz, ten nieco z tyłu dzierżył w ręku bojowy topór o wydłużonej brodzie. Stąpali ostrożnie, zasłaniając się kałkanami. Wark skrzywił się ironicznie. Nie sądził, aby miały im się przydać.

Z lewej powoli skradał się jeden z najstarszych wojów w sinoborskiej drużynie, wielki pleczysty chłop, który był zausznikiem Krobaka i zasłynął przy tłumieniu bojarskich buntów. Nie wziął tarczy. Wiedział, że Iskra jest zbyt szybka i że trafi mu się tylko jedna szansa, bo nie zdąży się zasłonić, jeśli pierwszy cios chybi celu. Ale dopiero kiedy stary się pochylił, Wark dojrzał jego gizarmę o paskudnie zakrzywionym haku. Mimowolnie wyobraził sobie, jak ostrze wchodzi w Szarkę, rozrywa nabijany żelazem kaftan, druzgocze żebra i sięga ostrym szpikulcem aż do serca. Wojownik miał dość siły, aby przebić ją na wylot i martwą wlec na gizarmie aż na dół schodów. W Tregli wojownicy często ku uciesze kniazia i jego świty unosili po egzekucji nadziane na haki ścierwa buntowników.

Stary rzucił półgłosem komendę, nadstawiając ostrze. Zbrojny z pałaszem wysunął się jeszcze bardziej do przodu. Tylko trzy stopnie dzieliły go od Iskry. Wark zrozumiał, że wojowie nie będą próbowali wytrącić jej ostrzy. W ogóle nie zbliżą się bardziej niż konieczne. Dlatego przodem puszczono człeka z pałaszem, dłuższym od jej mieczy. Wystarczy jeden cios. Jeśli chybi pałasz, gizarma dokończy dzieła. Topornik był jedynie po to, aby ją dobić, zarąbać na skrwawionych schodach jak świnię.

Nie mógł ich powstrzymać. Wiedział, że teraz nikt go już nie posłucha.

Ale to Iskra zaatakowała pierwsza. Zwinęła się w miejscu jak kot, wyrwała miecz spomiędzy kręgów martwego chłopaka. Wypadem w prawo zmyliła woja z pałaszem. O włos ominęła głownię i w jednej krótkiej chwili, kiedy zbrojny nie mógł się zatrzymać, cięła go przez ręce. Pałasz z brzękiem upadł na podest.

Jakby nie rozumiejąc, co się stało, zbrojny zatrzymał się i zamachał kikutami ramion, odrąbanych na wysokości łokci. Krew padła na twarz Iskry i czarny kaftan norhemnów. Wark bezwiednie zatrzymał oddech. Włosy Iskry wirowały jak złocista przędza, kiedy skręciła w piruecie i znalazła się za plecami rannego. Ten nie krzyknął już. Gizarma kamrata zagłębiła się w jego piersi, przyszpilając do kolczugi pojedynczy kosmyk złotych włosów. Stary uczynił rozpaczliwy wysiłek, aby wydobyć broń. Przez mgnienie oka Wark sądził, że mu się uda, lecz pchnięcie było silne i hak utkwił pomiędzy kośćmi. A Iskra już wynurzyła się z lewej strony. Cięła od góry, przez pierś od obojczyka. Nie miał się czym zasłonić.

Topornik cisnął broń pod ścianę i runął w dół, potykając się o trupy zamordowanych wcześniej.

Iskra go nie goniła. Znów stała pośrodku podestu, z rękoma wyzywająco opartymi na biodrach. Okrwawione pasemko włosów przylgnęło jej do policzka. Potem rzuciła jeden z mieczy na ziemię. Wark aż podskoczył. Brzęk był głośny jak uderzenie dzwonu.

Szarka sięgnęła do pasa. Coś zalśniło w jej palcach. Nie zdążył spostrzec, co. Dopiero kiedy topornik zwalił się na ziemię o dwa kroki przed nim, ze srebrną gwiazdką wbitą w tył czaszki, przypomniał sobie, od czego wzięło się jej imię. Tak samo zabiła zeszłego roku kochanka Zaraźnicy. Śpiewali o tym wszyscy minstrele Krain Wewnętrznego Morza.

Przełknął ślinę. Wiedział, że wojownicy oglądają się na niego i powinien wydać rozkaz, aby ruszyli na nią wszyscy razem. Była niewiarygodnie szybka, ale wciąż mogli przyprzeć ją do muru i rozsiekać. Straciłby najwyżej kolejnych ludzi. W potyczce u wieży zginęło już tylu, że kilku więcej nie czyniło różnicy. Tyle że wciąż nie potrafił się na to zdobyć.

Ostatecznie Szarka przemówiła pierwsza. Podniosła miecz, złożyła mu niezgrabny, szyderczy parat, jakim w Sinoborzu rozpoczynano święte pojedynki na placu przed świątynią bogini. Potem uśmiechnęła się dziwnym krótkim uśmiechem, który przejmował grozą.

– Chciałeś wiedzieć, czym jesteś, mój książę – powiedziała, a jej oczy wciąż były podobne do dwóch złotych monet. W Sinoborzu kładziono je na powieki zmarłych, aby mieli się czym wykupić na ścieżce do Issilgorol. – Czy teraz, kiedy zatańczyłam dla ciebie, czujesz się uhonorowany moim tańcem? Czy nadal pragniesz mnie zatrzymać?

Nie odpowiedział. Mówiła prawdę, lecz jego ludzie nie powinni tego słuchać. Nie po tym, jak zamordowała pięciu z nich.

Szarka zrobiła naprzód kilka szybkich kroków, przesuwając ostrzem po murze. Miecz zagrzechotał na okopconych głazach, a kniaź zobaczył wreszcie, co przeraziło młodego wojownika tak dalece, że zginął.

Kamienie topiły się jak wosk w miejscu, gdzie musnął je czubek miecza.

– O bogini – szepnął ktoś przejmująco obok Warka. – Bogini, ocal nas, zachowaj nas od złego.

Szarka potrząsnęła przecząco głową. Miała rację. Dzisiaj bogowie nie słuchali modłów.

– Nie należy rozpalać ognia, którego nie umie się okiełznać, mój książę – choć mówiła bardzo cicho, Wark słyszał wyraźnie każde słowo. – Nie należy przyzywać mocy, których imię jest zagładą. Jednak obudziłeś mnie i teraz chcę tańczyć. Chcę zatańczyć z tobą, mój słodki książę. Teraz. Tej nocy. Tak, jak pragnąłeś.

– Nie dostaniesz go, wiedźmo! – wykrzyknął heretycki kapłan, wysuwając się zza zbrojnych. Wark zobaczył, że prowadzi czterech wojowników z wielkimi sinoborskimi łukami. – Zastrzelimy cię jak psa. Jak zasługujesz, dziewko.

Wark uciszył go niecierpliwym gestem.

– Jak pragnąłeś, mój książę – powtórzyła Iskra. – Tylko ty i ja. Na dole, na dziedzińcu. Tak, żebym słyszała śpiew morza.

Nie wątpił już, że sok źródła Ilv bezpowrotnie popchnął ją w szaleństwo. Ale nagle zrozumiał również, że odgadła jego pragnienie. Chciał z nią walczyć, poczuć ją na wyciągnięcie ostrza, całą złotą, roziskrzoną, i słyszeć przy twarzy jej oddech, zadyszany od wysiłku. Nawet jeśli miałaby go przy tym zabić.

– Kniaziu! – Kapłan pociągnął go za rękaw. – Nie zrobicie chyba tego, kniaziu?

Wark odepchnął go szorstko. Wahał się jednak. Była bardzo szybka i tak szalona, że nie dbała o nic. Wtedy podniósł wzrok i na szczycie schodów napotkał wysoką sylwetkę Koźlarza. Żalnicki książę stał, oparty o ościeżnicę, i Wark był całkowicie pewien, że widział całą walkę. Nieoczekiwanie wściekłość uderzyła mu do głowy. Koźlarz walczył z Iskrą na Przełęczy Skalniaka i niemal ją zabił. I nawet jeśli żalnicki książę miał Sorgo, ostrze pozostaje ostrzem, choćby nie wykuto go w kuźniach Kii Krindara od Ognia.

– Dajcie jej przejście! – rzucił ostro.

Najbliżsi wojownicy, Zwajcy i Sinoborzanie jednako, usłuchali. Rozstąpili się z trwogą i niedowierzaniem. Gdy Szarka przeszła pomiędzy nimi, Wark ruszył za nią, z uniesionym mieczem, aby nikt nie spróbował znienacka ugodzić jej w plecy.

– Panie! – Siwobrody wojownik, jeszcze z drużyny jego ojca, wczepił mu się w ramię. – Pozwólcie ją ustrzelić, kniaziu. To wiedźma, ona was za…

Nie dokończył. Ostrze Suchywilkowego topora wbiło mu się w czerep, aż wszystkie soki, mózg i krew, prysnęły Warkowi w twarz.

– Zabije was – dokończył spokojnie najwyższy kniaź Zwajców. – Ale w uczciwej walce. A jeśli chybi, ja was dorżnę. Nie za moich wymordowanych ludzi ani nie za okręty spalone na brzegu morza. Tylko za to, coście obudzili w mojej córce sokiem Ilv. I niech bogowie wam wybaczą. Bo ja tego nie uczynię.

Wark chciał roześmiać mu się w twarz i oznajmić, że nie potrzebuje wybaczenia. Ale stali już w bramie wieży i pośrodku dziedzińca zrujnowanego klasztoru zobaczył Iskrę z dwoma zakrzywionymi mieczami w dłoniach. Ćmy zlatywały się i wirowały wokół niej, jakby była pochodnią.

Pacholik przyniósł Warkowi kawałek płótna. Zrazu nie wiedział, dlaczego. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że twarz ma obryzganą posoką. Otarł ją niecierpliwie i odepchnął sługę.

– Powiedz mi jedno, mój książę. – Miękko jak kot Szarka podeszła bliżej. Miecze trzymała przed sobą, skrzyżowane ostrzami na wysokości kolan. – Czy nie żałujesz? Bogowie zadrwili z ciebie tej nocy. A ja cię pokonam.

Poczekała, aż podadzą mu pałasz i lewak do parowania ciosów. Miał wrażenie, że przygląda się tym przygotowaniom z pobłażliwością, prawie tkliwie. Mimo to wciąż nie pragnął jej zabić. Nawet jeśli była szalona, w Krainach Wewnętrznego Morza rzadko zdarzało się tyle piękna, ile dostrzegał w jej smukłej, pełnej gracji sylwetce, kiedy jeszcze raz uniosła miecz i pozdrowiła go, ceremonialnie rozpoczynając pojedynek.

Już w pierwszym zwarciu zrozumiał, że bawi się nim tylko. Z łatwością sparowała uderzenie. Miał przewagę dwóch dłoni w długości miecza, lecz nie potrafił jej sięgnąć. I wciąż nie chciał jej zranić. Nazbyt wyraźnie widział jej źrenice, wyzłocone od ognia, i usta, które poruszały się nieznacznie, jakby wciąż szeptały jego imię.

Ciosy następowały po sobie tak szybko, że nie mógł ich prześledzić wzrokiem. Nawet nie próbował. Z trudem uniknął finty wymierzonej w udo. Jego ramiona parowały uderzenia, lecz nie umiał zebrać myśli. Tańczyli na podwórcu zrujnowanego klasztoru, Wark zaś wciąż się cofał, boleśnie świadom utkwionych w nim oczu wojowników. Nie mógł się zdecydować.

Jej riposty były tak prędkie, tak doskonałe, że wzbudzały zachwyt. Czuł, jak zmienia się nastrój ludzi stojących wokół dziedzińca. To już nie była plugawa rąbanina na ciemnych schodach. Wojownicy potrafili docenić sztukę, nawet najbardziej śmiercionośną. Ich podziw nie miał nic wspólnego z miłosierdziem. Wark dobrze rozumiał, że jeśli tylko da im szansę, rzucą się na Iskrę i rozniosą ją na ostrzach. Lecz ich zachwyt nie był przez to mniej prawdziwy.

Nieoczekiwanie potknęła się, upadła na jedno kolano. Ktoś krzyknął.

Nie wypuściła mieczy i Wark nie był pewien, czy zdołałby jej dosięgnąć. Jednak nie spróbował. Wyhamował ostrze i zatrzymał się, dając jej czas, aby wstała.

Podniosła głowę i poprzez zasłonę rudozłotych włosów spojrzała na niego.

– Och, mój złoty książę – powiedziała, lekko rozbawiona. – Należało uderzyć. Nie jestem tym, czym sądzisz. Pomyliłeś się.

W jej głosie nie było zmęczenia, zupełnie jakby przed chwilą nie zamordowała sześciu ludzi.

– Być może ty również się pomyliłaś – rzekł, choć rozumiał, że powinien oszczędzać oddech.

Pytająco uniosła brew.

– W tym, czym jesteś – dokończył, wiedząc, że nie zostawi mu już wiele czasu.

Nie omylił się. Poderwała się. Zamarkowała uderzenie z lewej strony, jednocześnie godząc prawym mieczem w jego brzuch. Przechwycił cios i aż cofnął się pod jego naporem. Przez moment trwali w zwarciu. Czuł na twarzy jej oddech i dopiero teraz zdał sobie sprawę, jaka jest wysoka. Wychyliła się ku niemu, jakby zamierzała go pocałować. Na policzku miała rdzawe cętki zaschniętej krwi, a rozszerzone jak u wiedźmy, złote tęczówki były przerażające i nieludzkie. Jednak kiedy była tak blisko, krew tętniła mu w skroniach i zupełnie nie umiał rozpoznać własnych pragnień.

Wreszcie zdołał ją odepchnąć. Smuga złotych włosów smagnęła jego twarz jak ognisty bicz. Krzyknął, czując, jak skóra kurczy się i pęka od żaru. A ona roześmiała się tylko.

Wtedy coś usłyszał. Nieco z boku, spomiędzy obłamów zrujnowanej kolumnady. Znajomy szczęk zwalnianej cięciwy.

– Nie! – wykrzyknął z rozpaczą, pewny, że jest zbyt późno.

Jednak nie było. Nigdy potem nie umiał zrozumieć, jakim cudem udało się jej przeciąć strzałę w locie. Podobne rzeczy były po prostu niemożliwe. Nawet jeśli naprawdę była wichrową sevri z orszaku boga.

Odwróciła się do Warka. Pierwszy raz widział w jej twarzy złość.

– Dosyć – powiedziała. – Nie mam więcej czasu, mój słodki książę.

– Co chcesz zrobić? – spytał, dotykając policzka, aby się upewnić, że naprawdę oparzyła go samym dotykiem włosów.

Rana był prawdziwa. Ból też.

– Zabić cię. – Uśmiechnęła się. – Jak obiecałam.

Uwierzył jej od razu. Tym razem nie było zabaw i zwodów, tylko szybka, prosta palestra. Przechwycił ją bez trudu i wtedy poczuł potężne uderzenie w pierś. Przewrócił się, runął plecami na kamienie, czując głuchy ból w płucach. Miecz wypadł mu z dłoni. Ale nie było krwi. Zrozumiał, że najpewniej walnęła go rękojeścią. W chwilę potem zobaczył ją nad sobą. Przyklęknęła nad nim. Jej włosy opadły, otoczyły ich jak zasłona z płomieni.

W ręku trzymała miecz. Ostrzem w dół. Piórem dotykała punktu tuż pod jego mostkiem.

Więc jednak jej się udało, pomyślał bezsensownie, bo przecież od pierwszego starcia wiedział, że nie zdoła jej pokonać. Była ogniem. Wichrową sevri, ściągniętą z nieboskłonu, aby go zabiła.

– Oszczędź go, Llostris – usłyszał nad sobą głos Koźlarza. – Było już dość śmierci.

Iskra zmrużyła oczy.

– Dlaczego miałabym to zrobić?

– Ponieważ jest moim bratem.

– Zabiłam już kiedyś twojego brata. A ty nie masz prawa o nic mnie prosić – odparła Iskra z wściekłością, obracając się ku żalnickiemu księciu.

Jej ogniste włosy znów omiotły twarz Warka. Chciał krzyknąć z bólu, lecz kiedy otworzył usta, dobył się z nich jedynie nieartykułowany skrzek.

– Wyrzekłeś się mnie – ciągnęła coraz głośniej, nie dbając o wojowników, którzy przysłuchiwali się uważnie. – Przeszłam dla ciebie przez siedem bram piekła, a ty mnie nie rozpoznałeś! – dokończyła, krzycząc. – Nie rozpoznałeś mnie!

– Więc może mnie powinnaś ukarać. Nie jego.

Ręka Iskry drżała, lecz miecz nie cofnął się ni odrobinę. Wark był pewien, że zaraz uderzy.

– Zdążę to jeszcze uczynić – syknęła przez zaciśnięte zęby. – Mam prawo.

– Nie zamierzam ci go odmawiać.

Zacisnęła zęby. Jej twarz była kredowobiała.

– Och, dosyć – zdecydowała nagle i podniosła się. – Wystarczy tych głupot.

Wark ze świstem wciągnął powietrze i poczuł, jak jego mięśnie rozluźniają się. Wciąż nie wierzył, że zdołał przeżyć.

– Zabiorę cię na morze – powiedział cicho Koźlarz. – Już czas.

– Już czas – powtórzyła jak echo Iskra.

Wark zobaczył, że Koźlarz ujmuje dłoń rudowłosej kobiety, zupełnie jakby nie czuł bijącego z niej ognia, i pociąga ją ku szczelinie w murze i stromej ścieżce, która prowadziła na brzeg.

– Zatrzymajcie ich! – wykrzyknął Zbiegun. – Zabiła kniazia i nie może uciec.

Wark spróbował zaprzeczyć, osadzić wojowników rozkazem w miejscu, bo żył przecież i rozumiał, że tamci dwoje powinni odejść, aby ta upiorna noc dobiegła wreszcie kresu. Tyle że z jego gardła nie dobywał się żaden dźwięk. Bezradnie patrzył, jak sinoborska drużyna sięga po broń. A potem spostrzegł jeszcze Suchywilka, który staje tuż przed wyrwą w murze z wielkim zwajeckim toporem w garści i zasłania przejście.


* * *

Z pogruchotanych blanków wieży jaśminowa wiedźma patrzyła, jak Koźlarz prowadzi Szarkę stromą ścieżką na brzeg. Na klasztornym dziedzińcu na nowo rozgorzała walka i błękitnooka niewiastka nie potrafiła zgadnąć, czy Iskra oszczędziła w końcu sinoborskiego kniazia. Na rozkaz kapłana wojownicy unieśli go do zrujnowanego refektarza. Wydawało się jej, że poczułaby jego śmierć. Jednak nie była pewna. Tej nocy przelano bardzo wiele krwi. I jeszcze więcej miano rozlać.

Zwajcy trzymali się blisko muru, wciąż broniąc wąskiej wyrwy, która prowadziła na dróżkę do przystani. Nie pozostało ich wielu, najwyżej półtora tuzina. Zbili się ciasno, porąbanymi tarczami osłaniając rannych. Na samym przodzie wiedźma wciąż widziała rogate szłomy obu Wilków. Musieli wiedzieć, że nie uda się im uciec. Nigdy nie przebiją się na brzeg, do sinoborskich okrętów. Próbowali jedynie kupić odrobinę czasu dla tamtych dwojga.

Wiedźma poczuła, jak łzy napływają jej do oczu. Ale dla Zwajców nic nie mogła już zrobić.

Wicher przywiał do niej znad morza zapach szlamu i krwi. Poruszyła się niespokojnie. Długą chwilę wietrzyła w powietrzu, usiłując odszukać niebezpieczeństwo. Wreszcie jej się udało. Krzyknęła ze zgrozy.

Nikt wprawdzie nie zdołał wyrąbać sobie drogi przez Zwajców, ale kapłan był sprytny i nie zamierzał czekać. Poprowadził wojowników bokiem, drogą, którą niegdyś podjeżdżały wozy z przystani. Spieszyli się. Niemal biegli, aby zatrzymać Iskrę na samym skraju morza.

Jeszcze tylko kilka skrętów ścieżki dzieliło Szarkę i Koźlarza od sinoborskich okrętów. Wark nie spodziewał się, aby ktokolwiek wydostał się z klasztornego dziedzińca, i nikogo nie pozostawiono na straży. Ale ludzie kapłana wpadali pomiędzy wilgotne kadłuby, które na drobnym żwirze Przychytrza wyglądały jak ciała monstrualnych bestii z głębin Wewnętrznego Morza. Wiedzieli dobrze, skąd nadejdzie Iskra. I tym razem nie zamierzali dać jej żadnej szansy. Nie spodziewała się zasadzki. Nie zdążyłaby nawet obnażyć mieczy.

Jaśminowa wiedźma uśmiechnęła się krótkim złym uśmiechem.

Wicher rozpędził na chwilę chmury. Czerwony letni księżyc wisiał tuż nad wieżami klasztoru flagellantów, wielki i spęczniały od posoki.

Gdyby to nie było Przychytrze i gdyby tej nocy nie rozlano tyle krwi, zapewne nie umiałaby się zdobyć na coś podobnego. Jednak dzisiaj jej umysł był czysty jak zwierciadło, a konanie kolejnych wojowników, zarąbanych na dziedzińcu, wyostrzało jej wzrok. Moc była wszędzie wokół. Pulsowała, tętniła, jakby ta wyspa była olbrzymim, krwawym sercem, które wciąż biło, choć żywcem wyrwano je z piersi.

Obnażyła maleńki nóż, dar Suchywilka, który zazwyczaj nosiła na szyi na łańcuszku, ukryty pod suknią. Wąskie ostrze błysnęło jak język żmii. Jego dotyk nie niósł bólu. Tylko chłód.

Nacięła nadgarstki głęboko, na krzyż, i krew trysnęła wartko. Uniosła ręce do góry, pozwalając, by spływała wzdłuż ramion, na włosy, na policzki, na błękitną suknię. Dopiero kiedy woń posoki otoczyła ją ze wszystkich stron, słodka i kusząca, wykrzyczała wezwanie w ciemność ponad klasztorem.

Zwierzołak nie usłuchał od razu. Zobaczyła go na resztkach południowej wieży, jak leży zwinięty w kłębek na kolanach szalonego flagellanta. Mruczał i wysuwał pazury, a dłoń mnicha nie przestawała delikatnie gładzić jego futra. Obaj – człowiek i potwór – nie odrywali wzroku od wojowników, mordujących się u podnóża wieży. Jaśminowa wiedźma wiedziała, że zwierzołak będzie całą noc ucztował na ścierwie. Nie umiała jednak odgadnąć myśli człowieka, który niegdyś był przywódcą tego konwentu i patrzył na śmierć swoich współbraci.

Krew wciąż płynęła, jasna i spieniona. Spomiędzy wszystkich innych woni ryży kociak wyczuwał ją bardzo dobrze. Ostatecznie był zwierzołakiem, wiedźmią bestią, połączoną ze swoją panią potężną więzią. Silniejszą niż strach, duma i gniew. Jednak wciąż zwlekał. Tylko wściekłość wzbierała w nim coraz bardziej. Wiedźma nigdy wcześniej nie próbowała go naginać do swojej woli. Kiedyś będzie musiała zapłacić i za to. Ale jeszcze nie teraz. Nie tej nocy.

Szarka i Koźlarz dobiegali do brzegu. Połyskiwały ostrza sinoborskich mieczy.

A krew płynęła obficie i wiedźma naprawdę mogła umrzeć.

– Teraz! – wykrzyczała, wkładając w ten krzyk wszystkie swoje siły. – Rozkazuję ci. Teraz!

Zwierzołak wyprysnął w powietrze z kolan flagellanta jak wielki, skołtuniony kłąb futra. Jego ślepia zapłonęły jak dwa ogniste węgle, a całe ciało wydłużyło się i rozrosło w locie. Kiedy zatrzymał się na klasztornym murze i zaryczał – potężny, wygięty w łuk kształt na tle czerwonawej tarczy księżyca – wojownicy na dziedzińcu zmylili rytm bitwy i opuścili na moment ostrza. Wiedźma zobaczyła Suchywilka, rannego w ramię, jak z pochyloną głową klęczy na okrwawionych głazach, a Czarnywilk osłania go własną tarczą. Potem zwierzołak skoczył w dół, ku brzegowi morza. Przestrzeń i czas przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Był wiedźmią bestią, wysnutą z krwi, magii i mroku. Zabijanie leżało w jego naturze.

Obraz rozmywał się przed jej oczami. Nie poczuła, jak się osunęła na wilgotne kamienie wieży. Upłynęło bardzo wiele krwi, ale po prostu nie znała innego sposobu. Choć daleki od wszelkich bogów, zwierzołak był jednym z przedksiężycowych i jak oni został stworzony do wolności. Sam sobie wybierał towarzyszkę i nie pozwalał się zmuszać do niczego. Usłuchał dopiero, kiedy zrozumiał, że wiedźma jest gotowa się wykrwawić dla ocalenia tamtych dwojga. Ale była pewna, że jej nie wybaczy.

Spadł na wojowników z wysoka. Pierwszego zgruchotał uderzeniem łapy. Cisnął nim o kadłub statku, miażdżąc już w zębach czaszkę kolejnego. Pozostali z wrzaskiem rozbiegli się po plaży. Zwierzołak ścigał ich, przeskakując po wystających głazach, by ominąć połacie mokrego żwiru. Nie lubił wody. Ale wojownicy byli zbyt głupi i zbyt przerażeni, aby wejść głębiej w morze i zanurkować.

Szarka i Koźlarz spychali już łódź na fale.

Wiedźma chciała unieść rękę i zamachać im na pożegnanie. Zabrakło jej siły.


* * *

Kiedy ponad klasztorem rozległ się ryk zwierzołaka, Suchywilk opadł na kolana, czując, jak krew zalewa mu oczy. Jego wojownicy opuścili miecze i topory, wdzięczni za chwilę wytchnienia. Sinoborzanie jednak szybko otrząsnęli się z przestrachu. Kniaź z wysiłkiem podniósł się i stanął obok Czarnywilka. Uderzył toporem, zaczepił brodą o skraj sinoborskiej tarczy i szarpnął potężnie, odchylając ją ku sobie. Jego kuzyn skorzystał natychmiast. Siekł w odsłonięty korpus i cofnął się za mur z tarcz. Kolczugę miał poszarpaną i skrwawioną na boku. Całą noc walczyli ramię przy ramieniu, a Suchywilk nie umiał sobie przypomnieć, kiedy kuzyna raniono.

Kolejny Zwajca potknął się i upadł na ziemię. Kątem oka kniaź dojrzał sinoborskie ostrze, wbite głęboko u nasady jego ramienia. Zwajców zostało już nie więcej niż tuzin. Jeden z Warkowych wojowników wychylił się zbyt daleko ponad krawędź tarczy. Suchywilk z westchnieniem opuścił topór na głowę osłoniętą kapalinem. Ostrze ześlizgnęło się jednak, a Zwajca był zbyt powolny i zmęczony, aby je poderwać i poprawić cios. Krew z rany na czole znów przesłoniła mu oczy. Otarł ją niecierpliwie, lecz przez chwilę mógł jedynie dyszeć ciężko, oparty na stylisku topora i osłonięty murem tarcz.

Walka dobiegała końca. Rozumiał to bardzo dobrze.

Nie wiedział, czy Szarce udało się dobiec do brzegu. Po tym, co zobaczył na schodach wieży i jeszcze później, kiedy walczyła z Warkiem na klasztornym dziedzińcu, nie był pewien, czy ta istota, utkana z ognia i śmierci, nadal jest jego córką. A teraz posyłał swoich ludzi kolejno na śmierć, aby dać jej szansę. Być może gdyby na samym początku rzucił wojowników na brzeg, gdzie stały sinoborskie okręty, zdołałby ich jakoś wyrwać z tej przeklętej wyspy. Jednak Zwajcy zmitrężyli większość nocy, broniąc dostępu do komnaty, w której spała Iskra. Później zaś umierali kolejno z jej powodu. Nie sądził, aby w ogóle zauważyła ich śmierć. Utracił ją. Znów mu ją odebrano, tak samo jak wówczas, gdy skalmierska łódź porwała ją sprzed wrót ojcowskiego dworca. Ale teraz przynajmniej odchodziła wolna. Nie mógł dać jej nic więcej.

Czarnywilk otarł się lekko o jego ramię. Kiedy bitwa rozgorzała na dobre, wszystkie ich spory, kłótnie i przymówki straciły nagle znaczenie. Znów było jak dawniej, kiedy użyczali swoich mieczy skalmierskim dożom i prowadzili zbrojne wyprawy na południowe wyspy. Znali każdy swój ruch. Wyćwiczone uniesienie topora, nagły wyskok spoza zasłony tarczy, cios i odskok. Tyle że dzisiejszej nocy obaj wiedzieli bardzo dobrze, że nie opuszczą brzegów tej wyspy.

Był zmęczony. Tak potwornie zmęczony, że niemal pragnął, aby następny cios dosięgnął go wreszcie i aby ta upiorna walka dobiegła kresu. Jasnowłosy chłopak w sinoborskiej karacenie mignął mu w wąskiej szczelinie pomiędzy brzegami tarcz. Nie mógł mieć więcej lat niż trzej synowie Suchywilka, kiedy wsiedli na okręty i pożeglowali pomiędzy Żebrami Morza, aby odnaleźć swoją siostrę, a Wewnętrzne Morze pochłonęło ich na dobre. Przez moment kniaź pomyślał, że jest w wieku najmłodszego z jego synów, tego, który zbuntował się przeciwko ojcu i którego imienia nie można było wymieniać na Wyspach Zwajeckich. Podobno pływał teraz razem z piracką Skwarną na smoczej łodzi, wykradzionej własnemu rodzicowi. I spomiędzy wszelkich rzeczy, które Suchywilk utracił i które miały przeminąć tej nocy, najbardziej żałował, że jego syn dorastał z dala w obcym kraju i przepełniony nienawiścią do swego rodu. Ale teraz było zbyt późno, aby to zmienić. Było za późno na wszystko.

Czarnywilk wymierzył spokojny, flegmatyczny cios w szczyt sinoborskiego kapalinu i jasnowłosy chłopak upadł z głuchym charkotem. Kniaziowi wydało się nagle, że patrzy na to z wielkiej odległości. Wokół pozostało jeszcze czterech ludzi, tak znużonych, że ledwie mogli utrzymać tarcze. Nie robili już wypadów, jedynie parowali ciosy, czekając, aż ktoś da znak, by zakończono bitwę. Suchywilk wiedział jednak, że znak nie nadejdzie. Wark najpewniej nie żył, zamordowany przez rudowłosą dziewczynę, która była Iskrą. I nikt nie zamierzał tej nocy hamować jego drużyny.

Czarnowłosy Zwajca z brodą zaplecioną w dwa cienkie warkocze zwalił się pod nogi kniazia. Tarcza wojownika upadła, odsłaniając ich całkowicie na sinoborskie ataki. Suchywilk w rozpaczliwym wysiłku poderwał topór, odtrącając czyjś wielki kopiennicki miecz. Zakręcił toporzyskiem w powietrzu, lecz nie zdążył już zadać ciosu. Nie poczuł uderzenia. Po prostu ciemność rozprysła mu się przed oczami, pochłaniając wszystko.


* * *

Szarka poderwała się w łodzi, która rozkołysała się niebezpiecznie pod jej ciężarem. Książę rzucił wiosła na dno łodzi. Próbował ją pochwycić i ściągnąć na dół, lecz odepchnęła go z całej siły.

– Nie – powiedziała cicho.

Wicher pochwycił jej włosy i uniósł wysoko wokół głowy jak języki żywego ognia.

Lecz z Przychytrza nie nadeszła żadna odpowiedź.

Przez moment Koźlarz miał wrażenie, że wszystko poszło na darmo, ponieważ ona zaraz skoczy w morze i popłynie z powrotem na wyspę. Ale wtedy Iskra odwróciła znów się do niego. Jej oczy wciąż były wyzłocone od magii.

– Zabili mojego ojca. – W jej głosie nie było smutku, tylko niedowierzanie. – Przekłuli go oszczepem jak odyńca. A teraz będą chcieli odebrać mu jego królestwo. Wszystko, czym był.

Książę potrząsnął głową. Nie był pewien, czy Szarka mówi o Suchywilku. Nigdy wcześniej nie nazwala go ojcem. Jednak coś z pewnością wydarzyło się na Przychytrzu, ponieważ na klasztornych murach coraz obficiej pobłyskiwały ogniki łuczyw i latarni. Być może Wark zdołał wreszcie zakończyć rzeź. Jednak Szarka zraniła go dotkliwie. Jeśli leżał nieprzytomny, sinoborska drużyna mogła wyrżnąć Zwajców co do nogi.

– Nie chciałby, abyś z jego powodu utopiła się w morzu – rzekł łagodnie i wyciągnął do niej rękę.

– Fale mnie nie pochłoną – odparła, odtrącając go z niecierpliwością. – Fale poniosą mnie tak daleko, jak będę chciała. Poza Przychytrze. Poza ból. Ale najpierw… – Rozrzuciła szeroko ramiona. Wiatr targał jej suknią, plątał włosy. – Najpierw im zapłacę.

Zobaczył, że trzyma w ręku sztylet – proste zwajeckie ostrze z kościaną rękojeścią – i przestraszył się, że znów uczyni coś równie szalonego, jak tamta przerażająca walka na schodach wieży. Jednak w tej samej chwili kolejny podmuch zawiei zakołysał łodzią i nie zdołał pochwycić dziewczyny. Deszcz sieknął go po twarzy, a niebo było czarne od chmur i nie widział już czerwonego księżyca w pełni. Nadciągała burza, jeden z letnich sztormów, który zmieniał Wewnętrzne Morze w śmiercionośną kipiel. Nie umiał zgadnąć, na jaki brzeg pchnie ich burza. Jeżeli przeżyją.

Szarka wciąż stała pewnie w rozchybotanej łódce. Przynajmniej nie śpiewała. Po wszystkim, co zobaczył tej nocy, obawiał się jej pieśni bardziej niż sztormu. Schwyciła w lewą dłoń kłąb swoich włosów i odcięła je jednym pociągnięciem ostrza. Lśniły w ciemności jak złota przędza. Uniosła je i rzuciła na wiatr. Podmuch pochwycił je chciwie i uniósł ku Przychytrzu.

Pomyślał, że to jakiś rytuał – na południu kobiety często obcinały włosy w żałobie po zmarłych. Miał nadzieję, że Szarka usiądzie teraz, pozwoli nakryć się płaszczem i uśnie pomimo rozbryzgów piany i słonej wody, która coraz obficiej wpadała do łodzi. Musiała być śmiertelnie wyczerpana. Znał wystarczająco dobrze istotę magii, by wiedzieć, że trawi ją niczym gorączka, pożera wszystkie siły. Jednak Szarka była uparta. Osłaniając dłonią oczy, wpatrywała się w mrok, który przesłaniał brzegi Przychytrza. Nie pojmował, dlaczego.

Zrozumiał, kiedy zobaczył w oddali pierwszy rozbłysk ognia. Zresztą powinien był zgadnąć wcześniej. Ostatecznie znał legendy o wichrowych sevri, wysnutych z żywego ognia i magii. Tyle że bardzo trudno było w nie uwierzyć.

Sinoborskie łodzie płonęły. Pomimo deszczu buzowały ogniem, oświetlając brzeg i poszarpane mury klasztoru. Szarka zemściła się. Była przecież Iskrą. Jej włosy przeniosły nasiona żaru ponad morzem i rozsiały go po okrętach. Koźlarzowi wydało się, że widzi na brzegu drobne figurki wojów. Nie wierzył jednak, aby udało im się coś ocalić z pogorzeliska. Kiedy Iskra gorzała, nic nie mogło ugasić jej ognia. Wiedziano o tym na obu brzegach Wewnętrznego Morza.

– Przeklinam ich – odezwała się znowu. – Przeklinam ich, aby nigdy nie wydostali się z tej wyspy i aby sczeźli na niej marną śmiercią, w zapomnieniu i bez sławy. A jeśli bogowie rozsądzą inaczej i postanowią ich uwolnić, niechaj odpłyną pohańbieni i na cudzej nawie.

Bez słowa potrząsnął głową. Cóż mógł powiedzieć? Wybuch wyczerpał ją doszczętnie. Powoli opadła na dno łodzi i skuliła się, dygocząc z zimna.

– A teraz zabierz mnie do domu, Eweinren – poprosiła jak dziecko. – Jestem zmęczona.

– Dobrze – odparł, otulając ją opończą wiedźmy. – Zabiorę cię do domu.

Загрузка...