Jesienne słoty zaczęły się na dobre, kiedy Twardokęsek doturlał się wreszcie do Książęcych Wiergów.
– No, no! – Zacmokał z podziwem, spoglądając na potężne wały usypane wokół miasta, ostrokoły, strażnice, świeże widać, bo drewno na nich jeszcze nie pociemniało, i zaczątki kamiennych murów obronnych. – Mieszczankowie się zbroją, ani chybi pobogacieli ostatnimi czasy. Ale dobrze. Zda się nam odrobina wytchnienia i strawy dobrej – dodał z nadzieją, bo podczas wędrówki wychudł tak, że żebra mu przez skórę sterczały niby ości.
Siedział na koźle w przetartej chłopskiej opończy, która wprawdzie nie chroniła przed chłodem, przesłaniała jednak krwawe pręgi od kańczuga, których się nabawił, gdy nazbyt opieszale pokłonił się żalnickiemu wielmoży. Na nogach miał łapcie z łyka, na głowie wieśniaczy kapelusz, ozdobiony rzędem drobnych muszelek. Ponad wózkiem unosił się potworny smród zatęchłej kapusty i przegniłej rzepy. Twardokęsek wszakże jechał radośnie i podśpiewywał skoczną piosenkę. Pozwolił nawet Nieradzicowi wdrapać się na tył wózka, żeby dzieciak nie musiał dreptać po błotnistych miejskich uliczkach.
Męczarnia wreszcie dobiegła końca, a w podwójnym dnie beczki z kiszoną kapustą wciąż mieli książęce złoto.
Wózek zachybotał się na wielkim kamieniu, który niecnie wystawał z błota. Nieradzic bez namysłu zeskoczył w środek bajorka i podparł furę ramieniem. Twardokęsek skinął głową, kryjąc pod wąsem uśmiech. Udał mu się chłopak, udał się jak złoto, choć na Półwyspie Lipnickim ani śmiał przypuszczać, że taką będzie miał pomoc i wyrękę. Przeciwnie, był pewien, że Koźlarz przysposobił smarkacza na szpiega i zawalidrogę.
Z czasem musiał jednak przyznać, że dzieciak okazał się grzeczny, pokorny i łatwy w obejściu. Bez żadnych kaprysów oporządzał woły, warzył strawę, wóz przez błoto popychał. Znać było, że nie pierwszyzna mu po trakcie wędrować. A bez barwionych skórzanych trzewików i pańskiego kubraka z guzami nie złościł już zbójcy jak wcześniej. Powoli Twardokęsek porzucił więc zamysł, aby go na południu sprzedać handlarzom za uczciwe srebrne grosze. Za młodego zdrowego niewolnika wiele płacono. Jednak zbójca uznał, że stać go na drobną rozrzutność. Niech se chudzina pożyje, postanowił i machnął ręką.
Z prześwitu pomiędzy drewnianymi budami wytoczył się wóz, po brzegi wyładowany dębowymi beczkami i ciągniony przez dwa wielkie perszerony. Na widok zbójeckiej fury woźnica uczynił rozpaczliwy wysiłek, aby powściągnąć zaprzęg, ale nadaremno.
– Na bok, na bok! – krzyknął z przestrachem.
Zbójca zeskoczył z kozła i pospiesznie pociągnął woły pod ścianę folusza. Wóz przemknął obok z turkotem, chybocząc się i podskakując na wybojach. Woźnica odwrócił ku zbójcy czerwoną z wysiłku twarz.
– Niechże bogowie wam w dzieciach wynagrodzą, ziomku! – krzyknął. – Znarowiły się, ścierwa.
Twardokęsek poprawił kapelusz, kryjąc uśmiech. To właśnie lubił w Książęcych Wiergach. Może były nieco zgrzebne i pospolite, ale po ulicach nie włóczyły się żadne wypindrzone dwórki w lektykach, książęcy drabanci, gotowi poturbować porządnego człowieka, jeśli im się jego gęba nie spodobała, ani dworzanie w szatkach wyszywanych srebrem. Przy tym obywatele Książęcych Wiergów na swój sposób byli tak samo zachłanni jak zbójca z Przełęczy Zdechłej Krowy i równie zajadle acz w nieco inny sposób grabili nieostrożnych. A w każdym razie tak postępował człowiek, którego Twardokęsek zamierzał odwiedzić.
Zbójca nie umiał sobie przypomnieć, ile lat minęło, odkąd ostatni raz tutaj popasał. Jednak ulice wciąż tonęły w cuchnącym błocie, rynsztokami płynęły strugi burych ingrediencji i nad szopami, które wyglądały, jakby za chwilę miały się rozpaść, wisiał ten sam ciężki opar przemieszany z mżawką. Właściwie, przypomniał sobie zbójca, w Książęcych Wiergach zawsze padało. Prawie jak w Żalnikach.
Nie znalazł chłopskiej gospody, w której niegdyś zwykł bawić. Roztropnie zawrócił więc ku przystani, pomiędzy kanały, gdzie gnieździły się ladacznice. Wprowadził wóz na dziedziniec zamtuza krytego wypalaną dachówką, kupił miskę strawy i przykazał Nieradzicowi na krok nie odchodzić od fury.
– Znajomka szukam – zagadnął odźwiernego, potężnego draba, który tkwił w sionce lupanaru z morgensternem w garści. – Wielkiej zacności człowiek, choć lichwiarz. Kościejem go wołali i kiedyś w przystani miał kantor. Nie słyszeliście o nim? – Znacząco zagrzechotał kilkoma miedziakami.
Drab oczy wytrzeszczył, po czym posiniał na gębie i jął ustami powietrze chwytać, jakby mu coś w gardzieli utkwiło. Zbójca trochę się strapił. Jednak w tejże chwili zza kotary w głębi sionki wypadła tłustawa niewiasta w sukni z bordowego aksamitu. W ręku trzymała ożóg, którym zapewne poprawiała węgle w kominie, bo czubek narzędzia żarzył się wciąż, rozgrzany do czerwoności.
– A o co się rozchodzi? – zawołała piskliwie, unosząc nieznacznie spódnice i sadząc ku zbójcy wielkimi susami.
Gdy była tuż – tuż, Twardokęsek zrozumiał, że to ani chybi sama kurwigospodyni. Mimo wystawnego stroju baba była bowiem w leciech posunięta, a pod maską bielidła i barwiczki widział twarz brzydką i pomarszczoną niczym zeszłoroczne jabłko.
– Czy ja podatków nie płacę i domu wedle wilkierza od ognia nie oporządzam? – pokrzykiwała rozsierdzona niewiasta. – Rajcom na borg nie daję i dziwek do ratusza nie posyłam, gdy proszą? Wszystko robię, co trzeba, jak jaśnie panowie rada rozkazali. I starczy! A ty mi nie będziesz, szpiclu, po kątach węszył i ludzi straszył, bo łeb pogrzebaczem utrącę. No, co się tak gapisz, Panienka? – huknęła groźnie na draba, który istotnie zapłonił się jak panna i cofnął o krok przed gniewem pryncypałki. – Grzbiet mu kijami obić, łachmycie, i więcej za próg nie puszczać. I to już!
Nie czekając na dalszy obrót wypadków, Twardokęsek wypadł z zamtuza. Poganiały go gromkie pomstowania gospodyni, która wciąż wyrzekała na bezczelność rajców oraz głupotę i opieszałość własnych sług. Każde słowo było podkreślone głuchych dźwiękiem uderzenia ożoga w grzbiet nieszczęsnego Panienki.
Zbójca przebiegł majdan, ale tuż za bramą poślizgnął się na zdechłym szczurze i runął jak długi. Szczęściem nikt go nie gonił.
– Ależ nieużyte tu ludzie! – sarknął, zbierając się powoli z błota.
– E, skądże – odpowiedział pogodnie żebrak, który siedział ukryty przy posążku Jałmużnika we wnęce pomiędzy dwoma parkanami i pożerał czarny chleb z serem. Kikut nogi, owinięty brudnymi szmatami, dla wygody oparł o postument figury. – Jeno wcześnie jeszcze, więc nie trza im w oczy leźć i głowy zaprzątać.
Twardokęska znienacka tknęła pewna myśl.
– A może ty byś mi, dobry człowieku, pomógł? – Potrząsnął monetami, których mimo prędkiej ucieczki nie wypuścił z dłoni. – Znajomka szukam.
– A co bym miał nie pomóc? – Żebrak oblizał wargi, drapieżnie wpatrując się w miedziaki. – Ja wszystkich w mieście znam, co do jednego. Któż to, łaskawy panie?
– Wysoki suchy chłop – wyjaśnił zbójca. – Kościejem go wołali.
Nim jeszcze skończył mówić, jałmużnik poderwał się, schwycił owinięty szmatami kikut, a spod jego łachmanów pokazały się dwie całkiem zdrowe nogi.
– Tylko żem na moment przysiadł! – wrzasnął na odchodnym. – Śniadanie zjeść, nie żebrać. A jeśli wam kto nagadał, że staremu Kulasowi miejsce podbieram, tedy zapamiętajcie sobie, że łajdak jest i kłamca.
Coraz bardziej zadziwiony miejskimi obyczajami, zbójca powędrował dalej. Odnalazł zaułek, w którym dawnymi czasami Kościej parał się lichwą i spekulował drewnem. Ale po znajomym kantorze nie został ani ślad, a dokoła pobudowano porządne drewniane składy i warsztaty.
Zbójca zagadnął bednarza, który stał oparty o drewniany płot tartaku. Jednak na dźwięk imienia Kościeja rzemieślnik splunął mu pod nogi i kazał się co prędzej zabierać. Twardokęsek zafrasował się, czy przypadkiem znajomek nie popadł w jakąś kabałę. Pożyczanie pieniądza na procent było zajęciem niepewnym i nie przysparzało przyjaciół. Zresztą Kościej parał się także bardziej niebezpiecznym procederem, skupując od grasantów zrabowane dobra. Może się staremu łajdakowi powinęła noga, pomyślał Twardokęsek i ze znużeniem poczłapał pod szopę grododzierżcy, gdzie, jak pamiętał, wystawiano przed kaźnią w dybach co większych zbrodniarzy.
Zdumiało go, że zamiast starej drewnianej budy zobaczył solidną wieżę z jasnego łupku, z wyglądu bardzo świeżą. Ale tam również nie znalazł kamrata, choć długo łaził po placu i przepatrywał skazańców. Na koniec w desperacji począł zaglądać w gęby wisielcom, którzy kołysali się smętnie na dusienicy. Jednak żaden z nich nie okazał się Kościejem.
Usiadł posępnie na głazie, tuż przy kracie więzienia. Był zły i głodny. Miał wprawdzie za pazuchą mieszek pełen złota, ale nie śmiał wysupłać ani jednej monety. Wiedział, że każdy piekarz bez namysłu doniesie pachołkom o wieśniaku płacącym szczerym złotem. Nie miał ochoty zawisnąć za kradzież.
Przechodnie przypatrywali się ukradkiem potężnemu czarnobrodemu chłopu, który, wyraźnie zafrasowany, tkwił na głazie u więziennej bramy, za nic sobie mając towarzystwo wisielców i łotrów zakutych w dyby. A zbójca coraz bardziej żałował durnego pomysłu, aby jechać po pomoc do Książęcych Wiergów.
Ani zauważył, jak podszedł do niego jeden z więziennych strażników.
– Może wam w czym, dobry człowieku, pomóc? – odezwał się z troską. – Widać, żeście nie z naszych i coś wam okrutnie doskwiera.
– E, gdzie byście mogli pomóc? – Zbójca prychnął pogardliwie. – Ot, nieszczęście. Był niegdyś chłop jak się patrzy, kantor miał i skład zacny. Nawet się w końcu ożenił z jakąś tutejszą mieszczanką. I co? Ledwie parę roków przeszło, a jak gdyby się pod ziemię zapadł. Pół dnia po mieście krążę i nic. Jakby go nigdy nie było.
– A jak się ten wasz znajomek zwał?
– Kościej – burknął Twardokęsek. – Aleście na pewno ani o nim słyszeli.
Strażnik milczał długą chwilę. Kiedy zbójca podniósł łeb, napotkał jego badawcze spojrzenie.
– Ile was lat w Książęcych Wiergach nie było, ziomku? – zapytał w końcu drab.
Twardokęsek zaczął rachować na palcach, ale wnet mu ich zbrakło.
– Z tuzin albo i więcej – przyznał wreszcie niechętnie, zadziwiony, jak szybko czas umyka.
– Takem sobie myślał. – Pokiwał głową. – I dzionek cały po mieście krążycie, ludziska wypytując?
Twardokęsek przytaknął.
– Prawdziwie macie szczęście, że nikt wam karku nie skręcił. – Strażnik zacmokał wargami. – No, ale ja was pocieszę. Idźcie w tamtą stronę – pokazał w kierunku rzeki – póki nie napotkacie wielkiego domu z żółtego piaskowca. Łacno go rozpoznacie, bo zasobniejszy od innych i lwie łby ma na nadprożu, a na bramie herb, takoż z lwem kroczącym. I tam się zapytajcie o waszego znajomka. – Uśmiechnął się dziwnie i nim zbójca zdążył jeszcze o coś zapytać, zniknął za kratą więzienia.
Zbójca poskrobał się w łeb. Usłużność zawsze wzbudzała jego podejrzliwość, nie wierzył bowiem, by ludzie z natury byli skłonni pomagać bliźnim. Nadto z dawien dawna zwykł był nie ufać strażnikom prawa. Ale nie miał co stracić, poczłapał zatem na poszukiwanie lwów z żółtego piaskowca.
Ani się spostrzegł, jak spomiędzy drewnianych bud i magazynów wyszedł na najbogatszą ulicę w mieście, która rozciągała się od przystani aż po wielki plac z ratuszem i dworem rajców. Bruk był tutaj równy i gładko ociosany, zapewne dla wygody kupców, którzy przechadzali się dostojnie, przystając co kilka kroków przy kramach i kantorkach, by pogawędzić ze znajomkami. Tłoczno było jak na jarmarku. Zasobni rzemieślnicy w cechowych kapeluszach rozprawiali przyciszonymi głosami w podcieniach kamienic. Grupki robotników portowych powracały z portu w spłowiałych sinych koszulach. Mali chłopcy w barwach kupieckich domów, zapewne posłańcy, biegiem przebijali się przez ludzką ciżbę. Ale Twardokęsek wnet wyczuł, że w powietrzu wisi coś całkiem niedobrego. Ludzie patrzyli na siebie spode łba. Nikt nie śmiał się hałaśliwie. Większa część kramów była zaparta na głucho, za to na rogach kamienic i w podcieniach stali zbrojni.
Zbójca czuł, jak drobne włoski na karku powoli podnoszą mu się z niepokoju. I dopiero kiedy minął ze dwa tuziny kupieckich kamienic, zrozumiał, co mu przypominają Książęce Wiergi.
Spichrzę o poranku dnia, który teraz we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza nazywano krwawym spichrzańskim karnawałem.
Aż się wzdrygnął.
I wtedy właśnie zobaczył dom z żółtego piaskowca i herb z lwem kroczącym, odlany kunsztownie pośrodku panoramy miasta na wielkich drzwiach. Kamienica istotnie była ogromna, kryta cenną błękitną dachówką. Framugi, attyki i szczyt miała misternie rzeźbione w kwietne motywy, w oknach zaś drobne szybki w ołowianych obejmach.
Twardokęsek poskrobał się po głowie. Przez myśl by mu nie przeszło, że się Kościej najmie u rajcy na służbę. Lichwiarz zawsze kupcom złorzeczył, mając ich za ostatnich łotrów i pijawki. Cóż, czasy się zmieniają, a i my nie ci sami, westchnął sobie w duchu zbójca. Przed laty ani mu się roiło, że sam będzie za pan brat z książętami i żalnicką rebelią.
Tymczasem wrota kamienicy uchyliły się i z ciemnego przedsionka wychynęła grupka wyrostków w czarnych kubrakach i okrągłych czapeczkach pisarczyków. Zbójca skorzystał z okazji i wślizgnął się w przedproże. Strażnik z halabardą zbyt się zdumiał podobną bezczelnością, by go w porę pochwycić za kaftan.
Sień była wysoka, ogromna i pełna ludzi. Pod ścianami ustawiono dwa stoły z dębowego drewna, wsparte na nogach rzeźbionych w kształt lwich łap. Za blatem zasiadali agenci w czarno – złotych szatach i dwaj rachmistrzowie, strzegący żelaznych skrzynek z gotowizną. Przyciszonymi głosami konferowali z gośćmi, dwiema grupami kupców, którzy rzucali sobie przez całą szerokość sieni podejrzliwe spojrzenia i usiłowali wzajemnie podsłuchiwać rozmowy.
Po izbie krążyli nieustannie czeladnicy kupieccy i pisarczykowie w czarnych kubrakach ze stosami pergaminów i abakusami w rękach. Szukali czegoś w księgach rachunkowych albo odnosili je do wielkich inkrustowanych szaf w rogach. Pod ścianami na niskich stołkach kulili się uczniowie, oczekujący, aż ktoś ich pośle z listem czy wiadomością w miasto lub do portu. Służący w kubraku z czarno – żółtego sukna przycinał knoty świecom w kandelabrach, zwieszających się z kasetonowego sufitu na potężnych wolich rogach. Inny właśnie nalewał szczeżupińskim kupcom piwa w kubki. Uwagę zbójcy jednak najbardziej zaprzątał strażnik, który otrząsnąwszy się z osłupienia, zmierzał ku niemu żwawo przez salę.
Nie zwlekając dłużej, pochwycił za łokieć najbliższego czeladnika.
– Kościeja szukam – burknął, nie siląc się na uprzejmość.
– A po co? – spytał obojętnie chłopak. – Jeśli masz wiadomość, siadaj pod ścianą, między innymi. – Pokazał długą ławę, na której tkwił rządek pomniejszych interesantów, czekających, aż agenci uporają się z kupieckimi poselstwami. – Trzaska cię przepyta, jak przyjdzie twoja kolej, i za trud wynagrodzi, jeżeli mu się wiadomość przyda. Pan Kościej rzadko do sieni schodzi. A dzisiaj insze zgoła ma sprawy na głowie.
Zbójca wysłuchał przemowy, z lekka tylko zezując ku strażnikowi, który wciąż zastanawiał się z mozołem, czy gość, choć obszarpany i brudny, nie jest aby w prawie, by włazić do sieni.
– Do Kościeja mam sprawę – syknął zbójca, mocniej przytrzymując łokieć chłopaka – nie do jego sługi!
Rozmowy przy stołach ścichły jeszcze bardziej i kupcy zaczynali na nich znacząco spozierać.
– To se na niego czekajcie! – Chłopak wyszarpnął się. – Jeno na progu, nie tutaj. Bo w izbie burd nie będzie! Hej, Złostnik, mało razy mówilim, żeby żebractwo na progu trzymać? Pokażcie mu jego miejsce.
Na gębie pachoła z halabardą odbiło się szczere rozradowanie. Jednak zanim zdążył zrobić kilka kroków, Twardokęsek w pełni pojął sens słów chłopaka.
– A ty ścierwo kupieckie! – rozdarł się, bo choć był w chłopskim przebraniu, ani przez myśl mu nie przeszło, że go wezmą za proszalnego dziada i wyrzucą na zbity pysk. – Już ja cię uprzejmości nauczę! – Po czym porwał karło inkrustowane macicą perłową i migiem roztrzaskał je na łbie niefortunnego młodziana.
Stołek rozpadł się z trzaskiem, pacholik legł jak długi. Zbójca pochwycił za wielki srebrny lichtarz i począł się nim oganiać przed pisarczykami, którzy ruszyli w sukurs poturbowanemu koledze. Najbezczelniejszemu przypalił świecami czuprynę. Cofał się ku wyjściu, nie bacząc na pisk i rwetes, który się podniósł w sieni. W zamęcie schwycił jednego z kupców i zasłonił się nim niczym pawężą przed razami. Byłby zapewne uszedł, gdyby się niecnie nie potknął i nie przewrócił jak długi. Zdążył jeszcze dojrzeć, jak drab z halabardą znacząco wyłamuje palce, a z głębi domu nadbiegają kolejni pachołkowie. Potem ktoś potężnie kopnął zbójcę w bok. Raptownie pociemniało mu przed oczami.
Razy ustały nagle.
– Won poszli, psubraty! – rozległ się znajomy głos. Twardokęsek potrząsnął głową i rozejrzał się wokół. Krew z rozbitego czoła kapała mu na oczy.
W głębi sieni, w drzwiczkach, których wcześniej zbójca nie dojrzał, bo je kryły kręcone schody, stał wysoki mężczyzna w kubraku z czarnego sukna i złotym łańcuchu na szyi. Palce zatknął za pas ze srebrnych ogniw. Kołysał się na obcasach butów ze srebrnymi klamerkami i śmiał tak, że mało mu się chuda pierś z uciechy nie rozpękła.
– Precz, powiadam, niecnoty! – krzyknął. Łzy biegły mu po policzkach jak groch. – Przestańże jeden z drugim, bo precz przepędzę. Przecie to jest mój krajan i przyjaciel serdeczny, jeno że w przebraniu dla bezpieczeństwa. No, niech mu który pomoże dźwignąć się z ziemi.
– Nie trza. – Zbójca odepchnął rękę, wyciągniętą z wahaniem przez tego samego pisarczyka, któremu osmalił kudły. – Sam wstanę – dodał, gramoląc się niezdarnie, bo w boku wciąż go rwało i ledwie mógł dech złapać.
– No, nie krzyw się więcej. – Gospodarz otarł załzawione od wesołości oczy i szybkimi kroczkami pobiegł ku niemu przez izbę. – Przednio udała się szutka.
Zbójca spojrzał ku niemu spode łba.
– Chodźże prędzej. – Kościej uśmiechnął się podstępnie i ujął go pod ramię. – Wieczerza czeka.
– Szutka? – upewnił się zbójca.
– Ano z samego rana przydyrdał żebrak Weszka, żeby się poskarżyć, że go za niewinność ganią, bo jako żywo miejsca Kulasowi nie podebrał i kłamstwo jest, jakoby go zeszłej nocy gracą poturbował. I kiedym usłyszał o tym czarnobrodym, który po mieście łazi i o mnie rozpytuje, cosik mnie tknęło. – Popchnął zbójcę ku drzwiczkom. – Ostrożnie aby, bo nisko – dodał dokładnie w tej chwili, gdy Twardokęsek walnął czołem o powałę.
– Niech ci wszyscy bogowie wynagrodzą – syknął zbójca ze złością.
– A nagradzają, nagradzają. – Gospodarz zaśmiał się. – Grzech byłoby narzekać. Tobie co? – udał niepokój. – W ziemię wrosłeś?
Zbójca istotnie stał w progu i gapił się z rozdziawioną gębą. Mały wewnętrzny alkierzyk wydał mu się bowiem dalece wspanialszy od sieni. Ściany wyłożono trzema rodzajami drewna o różnych odcieniach, które dziwnym sposobem układały się w kwietne wzory. Strop był kasetonowy, bogato złocony, a wnętrze każdego kasetonu ozdobiono rzeźbą. Twardokęsek w oszołomieniu patrzył na główki kupców, majstrów i rzemieślników, śliczne panny w mieszczańskich czółkach, z warkoczami upiętymi w precelki przy uszach, i dostojne matrony w wysokich czepcach, na szpetnych żebraków, mnichów i zamorskich żeglarzy z kolczykami w uszach. Wielka witrażowa latarnia rzucała na nie żółte, purpurowe i rude plamy światła.
Jednak kiedy wzrok zbójcy padł na długi stół na krzyżakach, obficie zastawiony misami z ciężkiego srebra, wszelkie wspaniałości wiergowskiej snycerki przestały go obchodzić.
– Takem sobie pomyślał, że pewnieś znużony i głodny. – Kościej podsunął gościowi wysokie dębowe krzesło. – I kazałem przygotować niewielką przekąskę.
Zbójcy mało oczy nie wyszły z orbit. Chwilę wodził wzrokiem po pieczonych półgęskach, ozorkach w sosie chrzanowym, rozmaitych pasztetach pokrajanych w plastry, galaretkach mięsnych przystrojonych cudnie oliwkami i zielonym pieprzem, kiełbaskach pieczonych z cebulką i boczkiem. Obok w dzbanuszkach stał chrzan utarty z octem, sos śmietanowy z koprem i kwaśny mus jabłeczny. W srebrnych koszyczkach piętrzyły się pajdy razowego chleba, pulchne białe bułeczki, precelki z anyżkiem i kminkiem. Z waz buchała tak intensywna woń polewki rybnej, żuru i barszczu, że zbójcę kręciło w nosie.
– Niewielką przekąskę? – powtórzył chrapliwie i sięgnął ku misie z plastrami wędzonki przełożonej owczym serem.
Kościej uśmiechnął się, obracając w palcach ciężkie ogniwa łańcucha. Usiadł po drugiej stronie stołu, wziął z półmiska kurzęcą nóżkę i, wyraźnie niegłodny, jął ją przez grzeczność skubać.
– Piwo? – Zbójca wychylił się przez pół blatu ku pękatemu dzbanowi.
– Zacne, spichrzańskie ciemne. – Gospodarz podniósł się lekko. – Jak lubisz.
– Ja wam, panie, usłużę. – Od stoliczka pomiędzy dwiema ciężkimi przeszklonymi szafami podniosła się szczupła dziewczyna.
Zbójca przyzwalająco wyciągnął kubek. Kiedy służąca nalewała trunek, oszacował szybko jej suknię z prostej szarej materii i solidny skórzany pas, na którym zawiesiła różne niewieście sakiewki. Ani chybi zaufana ochmistrzyni, zdecydował zbójca, bo za młoda jeszcze, aby sama nosiła klucze w podobnym domu. Była jednak wcale ładna ze szczupłą buzią i warkoczami upiętymi przy uszach na wzór zasobnych mieszczek. Szybko wychylił kubek i obłapił ją w pasie.
– Nalej jeszcze jeden, panna – zażądał.
Kościej zmarszczył brwi, ale zaraz dobrodusznie powiedział:
– Lepiej dzban cały zostaw, Złociszko.
– Jak każecie. – Panna dygnęła, a potem tak wdzięcznie skłoniła główkę przed Twardokęskiem, że po prostu musiał serdecznie klepnąć ją w tyłek.
Na twarzy Kościeja znów pokazał się grymas niezadowolenia.
Dziewczyna zwinnie uniknęła wyciągniętych łap zbójcy, który zamierzał ją sobie usadzić na kolanach. Nie wyszła jednak z komnaty. Przycupnęła na niskim stołeczku i spokojnie ujęła tamborek do wyszywania.
– Daleka stąd droga do Czerwonej Bramy – zagaił zbójca z ustami pełnymi wybornego pasztetu z gęsich wątróbek.
– Ano daleka – przytaknął pogodnie Kościej, który nawet nie udawał, że je. Wparł łokcie w blat, splótł palce i z zadumą przypatrywał się zbójcy. – Ale z Przełęczy Zdechłej Krowy do obozowiska żalnickiego wygnańca takoż niekrótka.
Zbójca zaśmiał się krótko.
– A o czym gadać, skoro wszystko wiesz, stary capie? Jeszcze w tamtym kantorku słomą krytym wszystkoś wiedział.
Gospodarz uśmiechnął się, wyraźnie przypochlebiony.
– Biedny człowiek musi wywęszyć, gdzie jego korzyść leży.
– Biedny? – żachnął się zbójca. – Nie grzesz, kozichwoście, bo nie jestem głupcem i wiem, co ten łańcuch znaczy. Jakim sposobem do podobnych bogactw przyszedłeś?
Kościej uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Rąk własnych uczciwą pracą – odparł nie bez kpiny. – Prosty handlarz jestem. Kudy mnie do książąt i Iskier nieśmiertelnych?
– Czym? – Zbójca aż się zachłysnął ozorkiem w chrzanowym sosie. – Jednegoś dnia uczciwie nie przepracował, stary kpie. Całe twoje bogactwo pochodzi z lichwy, spekulanctwa drewnem i spławu żalnickiej pszenicy, coś ją pokątnie od pomorckich komendantów kupował.
– I powodzi, co siedm lat temu Żalniki nawiedziła. – Lichwiarz bawił się ogniwami złotego łańcucha. – Ludzie z głodu korę z drzew darli, a ja miałem spichrze pełne zboża. Oraz z rozrzutności jaśnie księżnej Egrenne, którą wspomogłem w potrzebie, gdy jej gotowizny zbrakło na opatrzenie murów w przygranicznych zameczkach. A także za przyczyną wypędzenia sług Zaraźnicy z żalnickiej dziedziny.
Zbójca popatrzał nań pytająco znad miski.
– Przecież Wężymord razem z nimi kredytu z państwa nie wygnał. – Gospodarz skrzywił się z kpiną. – A czasy trudne, niespokojne. Ani sobie wykładasz, jak w dyrdy przybiegali do moich kantorków jaśnie panowie szlachta, rodowych sreber, majątków ani karabel po przodkach pod zastaw nie szczędząc. A coś ty sobie myślał? Że mnie do zasobności przywiodło zrabowane dobro, com je od zbójców skupował?
– Ależeś nim nie gardził – powiedział sucho zbójca.
– Bo ja niczym nie gardzę! – prychnął Kościej i nalał sobie kubek piwa. – Beczki, woły, łój, popiół, smoła – mnie wszystko sposobne, byle zyski niosło. Lecz ze zbójami więcej nie kupczę. To było dobre w porcie, gdzie mi było trzeba na dzień fasoli dwie garście i do kaszy omasty od święta. Ale nie teraz.
– Za wysokoś urósł?
– Za mała korzyść. – Lichwiarz pochylił się ku niemu nad stołem. – Po co się narażać? Dla tych kilku maneli srebrnych, co je się przytrafi zbójcom ze szlachcianki na trakcie zedrzeć? Nie, jak karku nadstawiać, to za większą cenę. Zgadujesz, stary druhu, dlaczego w mieście nastroje zwarzone jak mrozem, a kiedy kto o mnie wspomni, majstrowie za noże chwytają? Twardokęsek pokręcił głową, ocierając z wąsów resztki żuru.
– Bo, widzisz – Kościej poprawił się na ławie i znów sięgnął po dzban z piwem – nie tylko farbiarnie, mydlarnie i kuźnie mamy tutaj sławne, ale i rzeźnie przezacne. Tutaj właśnie szlak zakręca, co się nim skalmierskie woły na południe przepędza. Albo dawniej pędzono, bo od dobrych lat paru w Górach Żmijowych kotłuje się i kipi, jakoby kto żuru war na węglach postawił. Więc teraz się te woły w Książęcych Wiergach zarzyna, ćwiartuje, soli i spławia w dół rzeki aż do morza. Całe setki wołów. Dlatego na nabrzeżu i wedle murów jatka na jatce pobudowana. Szlachetny cech rzeźników tak się pobogacił na owym procederze, że całym miastem trzęsie. Albo trząsł raczej. Bo tak się parszywie złożyło, że łońskiego roku nowego burmistrza rada niecnie obrała. – Pogładził się z lubością po złotym łańcuchu, oznace swej godności. – Twego pokornego sługę, lichwiarza Kościeja.
Przepił do zbójcy. Na policzkach wystąpiły mu już czerwone plamy. Twardokęsek pamiętał, że lichwiarz nigdy nie miał mocnej głowy do trunków.
– Zacząłem się przyglądać panów rzeźników zyskom i rychło wyrozumiałem, skąd się bogactwo ich bierze. Bo mięso i łój bez taksy z miasta płyną i wszystkie zarobki w kasie rzeźników zostają, a do miejskiej szkatuły ni szeląg złamany nie trafia. Tedym nielekko się wkurwił! – Trzasnął kubkiem o blat. – Bo co to jest? Jak myszy pod miotłą tu siedzą, pana nad sobą nie mają, nikt ich za gardło nie trzyma i podatkami nie gniecie ponad miarę. I jak się, ścierwa, za dobroć wypłacają? Ano tak, że się na pospólnym dobru do woli pasą i jeszcze na dodatek współziomków własnych łupią?
– Tak, zawsześ był człek cnotliwy i łupieniu ubogich wielce niechętny – zauważył sarkastycznie zbójca.
– Trza ubogich łupić! – Kościej pochwycił za dzban. Ręce tak mu się trzęsły, że więcej pociekło na blat niż do kubka. – Po to, ścierwa, są! Ale to moje miasto i ja tu będę łupił, nie byle rzeźnik moczymorda. A mieliśmy w radzie dwóch rzeźnickich mistrzów, wielkich otłuszczonych matołów. Zapytałem ich grzecznie, skąd owe niedomiary się biorą. Zrazu się jeden z drugim zapierali okrutnie. Mówili, że mnie jaki ladaco w błąd wprowadził rozmyślnie, by dobre imię cechu zohydzić i opluć. Potem zasię orzekli, że pergaminy mają, świętej naszej panienki ręką podpisane, że mogą własną miarą mięso i łój rozdzielać. – Potrząsnął pustyni dzbanem.
– Przynieśże panna piwa! – krzyknął przez ramię zbójca, doceniwszy roztropność gospodarza, który zadbał, aby służebna została pod ręką.
Wiergowska polityka była mu obojętna, ale rad był niezmiernie, że się Kościej rozgadał i zmiękł od trunku.
– I prawdę gadali? – spytał, gdy dziewczyna znikła za drzwiami.
– A gdzieżby tam? – Kościej roześmiał się piskliwym pijackim śmiechem. – Nasza święta panienka była niezgorsza cholera i w rozumie nietęga. Jednak dobro pospolitego człowieka bardzo miała na sercu i nigdy by na podobną niesprawiedliwość nie przystała. Ze cztery niedziele wadzilim się jako psy bure nad kością. Wreszcie rzeźnicy rzekli, że żadnych przywilejów nie przyniosą, bo zaufania nie mają, iż pism nie zagubimy ku ich wieczystej niedoli. Mogą, owszem, przepisać i na kopii poświadczyć, że rychtyk w rychtyk tak stoi w oryginalnym pisaniu. No to żem się zeźlił i też im powiedziałem, żeby se pergaminy w zadek wrazili głęboko. Napisać i ja mogę, że są ścierwa, łajdaki i oczajdusze plugawe – i gównem przypieczętować, że wszystko szczera prawda. Strasznie się oburzyli. – Z zadowoleniem odął wargi. – Nadęli się jak gąsiory, kpy durne, i gardłowali, co sił w płucach. Że jestem chamstwo, przybłęda, z motłochem się sprzymierzam i w ratuszu panoszę, zacnych wiergowskich rajców do złego przywodząc. Ja tymczasem chłopca do grododzierżcy pchnąłem, cośmy są w komitywie, bo człek rozsądny i czujny, wie dobrze, skąd wiatr wieje. – Czknął rozgłośnie. – Bo wszystko teraz na jego głowie. Servenedyjki precz z miasta odesłałem. Zimą w Spichrzy do wielkiej potęgi doszły, aż mnie lęk zdjął, żeby się nasze z pobratymkami nie dogadały i miasta po cichu nie wydały księciu Evorinthowi.
Dziewczyna wsunęła się bezszelestnie do izby. Zmarszczyła nieco brwi na widok coraz bardziej podchmielonego Kościeja. Bez słowa jednak postawiła przed zbójcą niewielki dzbanek i znów schroniła się przy stoliczku.
– Jatki pozamykali i zwierząt bić nie chcieli, masz wyobrażenie? – ciągnął Kościej. – Ani chybi wymyślił sobie jeden z drugim, że miasto głodem wezmą. Niedoczekanie! Nie chcą mistrzowie pracować? To niech bykiem leżą. Tu wolny kraj.
– Coś uczynił?
Kościej uniósł znacząco palec i po chwili milczenia wyrzucił triumfalnie:
– Targ wolny na mięso ogłosiłem!
Zbójca w milczeniu potrząsnął głową. Nie pojmował.
– Kazałem radzie zaprosić do miasta partaczy, rzeźników z osad pobliskich i nawet niewolnych chłopów, byle w rzeźniczym fachu wprawnych i doświadczonych. Niech se na rynku kupczą i swobodnie handlują, skoro inaczej się nie da. Dla lepszej zaś zachęty uradzilim w ratuszu, że jeszcze tego miesiąca rada wybierze spośród przybyłych trzy tuziny najprzedniejszych majstrów i ziemię im w mieście przydzieli i do obywatelstwa przyjmie.
– I co na to cechowi mistrzowie?
– Listy rozesłali po całej okolicy, by żaden człek uczciwy, do cechu należący, na targ do nas nie jechał – odparł kwaśno gospodarz. – Ale się przeliczyli, ścierwa nieobyczajne. Na wieść o wolnym targu zleciała się taka chmara ludu, że aż się zadziwiłem. Powiadam ci, roili się na rynku jak muchy na trupie. A wszyscy grzeczni, usłużni i nierozpaskudzeni jak tutejsi majstrowie. Naszym cechowym od razu skwasiły się humory. Jest taki szynk przy targu, co w nim rzeźnicy piją… Tam sobie siedzieli, majstrowie pospołu z czeladnikami i wszelaką młodą hałastrą, pijąc na pohybel radzie, grododzierżcy, burmistrzom i mnie przede wszystkim. A tymczasem dokoła handelek szedł, aż furczało! – Zarechotał radośnie. – Wreszcie koło południa cechowi nie zdzierżyli. Wypadli z szynku jak stali, jęli kramy tratować i dobytek niszczyć.
– Można się było spodziewać – zauważył zgryźliwie zbójca. – Jak psa kopniesz, to kąsa. Taka psiej juchy natura.
– Ci sobie nie pokąsali – Kościej mlasnął błogo i znów nadstawił kubek – bośmy na nich z mości grododzierżcą czekali. Nawet niedługo zeszło. Rzeźnicy pili od rana, więc jak ich otoczyło ze sześć tuzinów drabantów, dali się grzecznie powiązać i do ciemnicy powieść. Onegdaj to było…
Westchnął ciężko, z zadumą wpatrując się w dzban.
Zbójca obrócił się lekko ku panience, która spokojnie wyszywała na tamborku. Na jej ustach igrał nieznaczny uśmiech. Chrząknął więc nagląco, by przywołać służbę do porządku, ale ubiegł go Kościej.
– Złociszko, serce moje – uniósł się lekko z krzesła – miejże bogów w sercu i przynieś jeszcze trunku. Aby większy dzbanek. Wstyd gościa o suchym pysku trzymać. A i gęba drętwieje, jak człek dużo gada. Trza ją piwem spłukać.
Panna podniosła się posłusznie, ale zbójcy wydało się, że rzuca mu spod zmarszczonych brewek nader nieprzychylne spojrzenie. A brewki miała śliczne, jak maźnięte cieniutkim węgielkiem. Złociszka, powtórzył w myślach, obiecując sobie, że się potem o nią dobrze w czeladnej wypyta.
– Onegdaj… – powtórzył lichwiarz. – Powiadam ci, szczęśliwy byłem, że się zawierucha skończyła. Majstrów mieliśmy pod kluczem, przestraszą się, myślałem, zgłodnieją i otrzeźwieją. Co tu gadać, głupi byłem jak but. Rzeźnicy kiejby baranki siedzieli w ciemnicy, a na ratusz ich baby przyszły. Rajców pod kolana brały, zawodząc jak na pogrzebie, by je do mężów dopuszczono. Pomiękły serca radzie i zgodzili się, głupi. – Splunął ze złością na pawiment akuratnie w tym momencie, kiedy do komnatki weszła panna służebna.
Dziewczyna zatrzymała się w progu. Widać miała w tym domu osobliwe prawa, bo zamiast w dyrdy dzban przynieść i panu usłużyć, gapiła się na pryncypała z mieszaniną niedowierzania i przygany. Nie wywarła jednak większego wrażenia na Kościeju. Machnął tylko ręką i zbył ją dobrotliwie:
– Nie burczże dzisiaj, Złotko. Jutro na mnie poburczysz. Rzadko się trafia okazja ze starym kompanem napić, dawne sprawki przypomnieć.
Twardokęsek z mimowolnym uznaniem spojrzał ku dziewczynie. Musiała być zaiste sprytna, skoro lichwiarz, człek kuty na cztery nogi i skryty jak rzadko, przypuścił ją do komitywy i zadurzył się w niej tak jawnie.
Zbójcy majaczyło, że dawnymi czasy kręciła się po obejściu pani Kościejowa. Widział nad kominkiem portret niewiasty obleczonej w ciemny, zasznurowany aż po szyję strój. Jednak szmat czasu minął, pomyślał zbójca kąśliwie, i mogła się baba zużyć lub też nie pasowała do burmistrzowskiej godności. Pewnikiem się jej Kościej pozbył, jak między możnymi bywa. Prawowitą panią odesłał do ustronnej posiadłości, aby cicho a przystojnie więdła i się starzała. Tymczasem pan, niby młody, zabawiał się i korzystał z resztki sił, co mu ją miłosierni bogowie raczyli pozostawić.
– O czym to ja…? – Kościej zająknął się. – A, że onegdaj się rzeźnicy na wolność wyrwali. Bo gdy baby w ciemnicę wpuszczono, okazało się, że wcale nie zamierzają łajać majstrów za bunt przebrzydły przeciwko zwierzchności. Przeciwnie. Każda majstrowa ma między halkami sztylet ukryty czy pałkę. Baby były jak rzepy, mocarne i mężowskim uwięzieniem rozjątrzone okrutnie. Poturbowały pachołków, klucze im odebrały…
– Nie trza było puszczać – mruknął zbójca. – Ech, wstyd powiedzieć, ale strasznieś na tym urzędzie zdziadział.
– Prawda, dałem się podejść jak kiep – przyznał cierpko Kościej. – Rzeźnictwo prosto do ratusza pobiegło, chwytając po drodze, co się nawinęło. Topory, haki i kije. Szczęściem doszła nas zawczasu wiadomość o rebelii. W radzie niezgoda powstała. Część rajców chciała wyjść na rynek i układami próbować gniew ludu ułagodzić.
– Nie lepiej się było od razu na krokwi obwiesić?
– Po co? – odparł flegmatycznie lichwiarz i nalał sobie piwa, nie oglądając się na zbójcę. – Tu wolny kraj i każdy może wedle swej woli łeb pod topór podłożyć. Chcieli pójść, tedy poszli. Ale jak jednego pospólstwo rozerwało, pozostali jęli pod drzwiami błagać, żeby ich nazad wpuścić. No, ale było za późno, bo wrota żeśmy zamknęli i dobrze od środka podparli. Tumult nastał wielki, a po prawdzie bitwa nieledwie pod ratuszem rozgorzała. Czterech pachołków ubito, majstrów trzech zasieczono i baby trzy z bachorami na śmierć zatratowano w zamęcie. Choć tych akurat nie żal, bo czemu głupie lazły tam, gdzie ich nikt nie prosił? Ale dobra pomarnowanego wręcz nie sposób policzyć. Sam wiesz, jak w tumulcie bywa…
– Niejedną małą pieczeń da się w pożarze usmażyć. – Zbójca pokiwał głową.
– Pożarów samych mieliśmy zeszłej nocy pięć. – Kościej ze znużeniem przetarł oczy. – Od ostatniego ćwierć rzeźnickiej dzielnicy zgorzała. Czeladnicy zabarykadowali się w jatce, więc drabowie umyślili sobie ogniem ich z ukrycia wykurzyć. I chyba się któryś zanadto do pracy przyłożył…
Zwiesił głowę, zamyśliwszy się nad czymś głęboko i raczej smutno, bo wzdychał co rusz żałośnie. Twardokęsek na wszelki wypadek dolał mu piwa. Lichwiarz pochwycił kubek, ożywiając się wyraźnie.
– Zresztą dobrze, postrach w narodzie być musi! – huknął, rozlewając większą część trunku na paradny kaftan z czarnego aksamitu. – Odkąd miasto stoi, podobnych brewerii nie było. I więcej nie będzie! – Walnął pustym kubkiem w blat. Podskoczyły misy i talerze, prawie już przez zbójcę do cna opróżnione. – Tak mi nadojedli, że wczoraj w samo południe trzech najzajadlejszych majstrów na rynku kazałem powiesić. Na postrach.
Zapadła cisza. Jasnowłosa panna skuliła się na krzesełku.
– Zmieniłeś się – odezwał się wreszcie z cicha Twardokęsek. – Dawnymi czasy oczy odwracałeś, jak który z kamratów miał płaszcz okrwawiony na grzbiecie. Kiedy się ktoś zająknął o mordach czy pohulankach, uszy zatykałeś, krzycząc, żeś człek łagodny i bożych praw przestrzegasz. A teraz sam ludzi wieszasz i jeszcze się szczycisz własną surowością.
– Ano zmieniłem się – przyznał szorstko lichwiarz. – I rzeknę ci, dlaczego. Pomnisz tę wielką powódź, co pół Żalników zalała, siedm zim temu? Z wylewem zaraza przyszła. Miasto było natenczas pełne wszelakiej nędzy. Dziatki, niewiasty, starcy, wszystko w łachmanach i głodne. Niewiasta moja litowała się nad ubogimi, ukradkiem chleb im wynosząc i chorych nawiedzając. Aż sama od zarazy zległa. – Obrócił na zbójcę mętne, zeszklone spojrzenie.
Dziewczyna przy stoliku westchnęła niemal bezgłośnie.
– Nie poskąpiłem datków na mnichów i dla lekarzy, ale żaden nie znalazł ratunku ani nie potrafił nazwać choroby. – Kościej potrząsnął głową. – Nielekko umierała, choć wszystkich bogów prosiłem, aby mnie zamiast niej wzięli. Na ziemi w świątyni leżałem, prosząc ocalenia. A kiedy umarła – dokończył szeptem – poszedłem sam do spichrza, nabrałem w garść pszenicy i patrzyłem, jak mi się między palcami przesypuje niby struga złota. I coś się we mnie zmieniło. A wiesz co?
Zbójca nie odpowiedział.
– Zrozumiałem, że śmierć każdemu ta sama. Wszystkich po równo zabiera, łotrów i mnichów, starców i dzieci. Nikt nie wie, co nas po śmierci czeka, co ukryte za siedmioma bramami Issilgorol. A może tam nic nie ma? – Roześmiał się gorzko.
Panna poruszyła się niespokojnie na podobne bluźnierstwo.
– Wiesz, dziwna rzecz. – Kościej z natężeniem wpatrywał się w swoje dłonie, zaciśnięte wokół kubka. – Grosz do grosza ciułałem w znoju i uporczywie, bo mi się wydawało, że po tych srebrnych groszach przejdziemy jak po kładce przez błoto tego świata. Byłem ostrożny, rozważny, nieskłonny do brawury. A w czas pomoru przestało mi zależeć. Ani zyski liczyłem, anim się ryzykiem frasował. – Zasępił się i znów zamilkł.
Drzwi do komnaty otworzyły się cicho i w szparze pokazała się ryża czupryna jednego z uczniów z kantorku.
– Poszedł precz! – Zbójca ze złością cisnął w niego pustym dzbanem, lecz chłopak schował się szybko. – Jaśnie państwo piją! – wrzasnął za nim Twardokęsek. – A będziesz pod drzwiami słuchał, uszy poobrywam.
Kościej nie drgnął nawet. Nadal uśmiechał się posępnie do własnych myśli.
– Ale został mi talent do handlu – odezwał się po chwili. – I spichrze pełne zboża. Kiedy przyszedł wreszcie kres zarazy, miałem też więcej grosiwa niż wcześniej w całym moim życiu. Tylko nie wiedziałem, co dalej począć. Toteż nim obracałem, pomnażając po dwakroć, po trzykroć i po dwunastokroć. Tak mi się wiodło, aż ludzie szeptać poczęli, że duszę własną sprzedałem dla zysku. Inni zasię gadali, że bogowie dotkliwie za podobne szczęście karzą, więc żonę mi odebrali. Im większe brednie prawili, tym bardziej mi się wiodło. I wiesz, co jeszcze, zbójco?
Zbójca nie wiedział.
– Ja się całe życie frasowałem srodze. Pożarem, chorobą czy zbirem, co gardło mi w nocy poderżnie. A po zarazie całkiem mi strach odjęło. Nie bałem się, kiedy mnie majstrowie na haku obiecywali wieszać za moje własne wątpia. Ani zeszłej nocy, jak mi się do sypialni dwóch skrytobójcow wdarło, zapewne najętych przez jaką rzeźnicką wdowę. Jeden mnie porządnie po żebrach sztyletem zmacał. I nic nie czułem. Nawet bólu. Tylko chłodną ciekawość, czy jeszcze tym razem się uda, czy też bogowie każą wreszcie długi płacić.
– Et, breszesz – wtrącił Twardokęsek, po trochu zeźlony, że Kościej spił się jak świnia.
Nie był wcale ciekaw lichwiarskich zwierzeń, nie dbał też zupełnie o los wiergowskich rzeźników. Chciał jedynie dostać listy zastawne i ruszać precz przed siebie.
– Spiłeś się – rzekł z niechęcią – i głupoty gadasz.
– Może być – potaknął spokojnie lichwiarz. – Lecz zdaje mi się, że jak bogowie raz człowieka dotkną, jak mu w duszę zajrzą, ze szczętem się odmieni. Może się miotać, udawać, lecz przed losem nie umknie, choćby najbardziej próbował. Na północy gadają, że jeśli kogo zawoła wodna panna, nigdy już nie będzie taki jak wcześniej. Mnie moja zawołała siedm lat temu, w zarazę…
Zbójcę z nagła aż zatchło. Przed oczami stanęła mu wysoka, smukła postać Szarki. Stała na dziobie, kiedy smocze okręty odbijały od brzegu w Urocznej Przystani, lecz poprzez kłęby mgły i wicher nie widział jej wyraźnie. A potem zaczęła śpiewać. Jej głos przebił opar i ugodził go w pierś jak wąski srebrny sztylet.
Kościej podparł brodę na rękach i przypatrywał mu się z uwagą.
– Takem się zastanawiał – rzekł, bełkotliwie wymawiając wyrazy – kogo spróbujesz oszukać. I przyznam, żeś mnie zaskoczył. Jak cię poprzednim razem fantazyja naszła kamratów obrabować, toś do mnie nie zawitał, tylko na Szczeżupiny zemknął.
Zbójca drgnął. Nie sądził, żeby wieść o jego przeniewierstwie dotarła aż tutaj.
– Co, dziwisz się, skąd wiem? – parsknął lichwiarz. – Mroczek tu z nowiną przydyrdał. Bardzoś im musiał za skórę zaleźć, bo dwakroć tyle, co ważysz, złota obiecywał, jeśli cię w loszek wrzucę i żywego im odstąpię. – Wyszczerzył zęby. – Cóż, nie zdarzyło się wtedy, teraz się może zdarzyć.
– Wydałbyś mnie Żalnickim?
– A co ci się zdawało? – Kościej odął policzki. – Że Koźlarz nie dojdzie, u kogo szukałeś pomocy? Nie łudź się. Kapłani mu dopomogą, na całym pograniczu szpiegów trzymają. A może sobie ubrdałeś, że karku nadstawię dla kilku marnych sztuk złota? I na dodatek zrabowanych dziecku z kohorty boga?
– Nie zrabowanych – syknął przez zęby zbójca. – Niczegom księciu nie zabrał, co mi się nie należało za moje trudy a krzywdę. Czy ja się prosił Szarce na kompaniona? Nie, osiedlić się chciałem, wreszcie posmakować bezpiecznego żywota. Do nijakich bogów, Iskier i przepowiedni mnie nie ciągnęło. Ani do żalnickiego wypędka. Biorę, co moje. Nie więcej, niż na Tragance straciłem – dodał z przekonaniem, nie pamiętając zupełnie, że kapłani Zaraźnicy odebrali mu zrabowany dobytek, zanim pierwszy raz zobaczył Szarkę.
– Boś głupi! – roześmiał się lichwiarz. – Ileś księciu ukradł? Sakiewkę? Worek złota?
Twardokęsek przez chwilę mocował się z własną dumą. W końcu rozsądek przeważył. Wyjął spod łachmanów trzos i cisnął go lichwiarzowi przez stół.
Kościej rozsupłał rzemień i zaczerpnął w dłoń złota.
– Wiesz, ile tego musiało w ukryciu pozostać? – zapytał, a jego głos stał się mocny i trzeźwy. – Powiadają, że kapłani Bad Bidmone zdołali wynieść skarb bogini z płonącej Traganki. Ukryli go, czekając na powrót prawowitego kniazia.
– To co mam zrobić? – wybuchnął Twardokęsek. – Wrócić i dać się zabić dla żalnickiego obłędu? Bo tobie się od nieszczęścia w rozumie namieszało i głosy bogów słyszysz?
– Głupiś jak cep, powiadam. – Lichwiarz bez złości pokręcił głową. – Kto ci doradza, byś się brał do wojowania? Przecież nie jesteś rycerz, ale, z przeproszeniem, rabuś i złodziej. Ja mam do handlu talent, ty do grasantki na trakcie. A w bożym świecie tak wszystko sprytnie urządzono, że najlepiej, gdy człowiek potrafi z własnych zdolności korzystać. Dlatego mówię, żeś głupi albo strach cię omamia.
Twardokęsek chwilę sapał ciężko, coraz bardziej czerwieniejąc na gębie.
– Przecie to jest ochłap – wysyczał przez zęby i dźgnął baranią kością trzos pełen książęcego złota. – Książę postanowił się mnie pozbyć. Łatwo i bez hałasu. Ot, dał trzosik na drogę, jeszcze przewodnika znalazł, bym się przypadkiem nie zagubił. A że o broni gadał, co ją mam niby dla rebeliantów sprowadzić? Co miał rzec? Bo prawda taka, że ani jaśnie książę wygląda mego powrotu, ani się go spodziewa. Precz mnie zwyczajnie wypędził.
– Chybaś do cna zdurniał. – Kościej splótł palce na piersi i przyglądał mu się z uwagą. – A na cóżeś miał nadzieję? Że cię za pazia weźmie?
– Precz mnie wypędził, powiadam! – Zbójca huknął kubkiem w blat. Misy i dzbany zagrzechotały. – Owszem, psami nie poszczuł. Znalazł lepszy sposób, aby mię z Żalników wygnać, i bardziej hańbiący. Dał mi trzos złota, wiedząc, że nie wrócę. A teraz mnie zdrajcą okrzyknie, co zaufanie zawiódł i w największej potrzebie precz uciekł. I cała żalnicka hołota będzie próbowała mnie zabić.
– To nie zdradzaj – rzekł lichwiarz.
– Co? – Zbójca aż podskoczył na stołku.
– Nie zdradzaj, powiadam – powtórzył flegmatycznie. – Niby po co? Zysk mały, wielki hazard.
– Ale ja chcę go zdradzić. – Twardokęsek pochylił się nisko nad stołem i jął mówić przyciszonym, pełnym wściekłości głosem: – Chcę, żeby mu się ta rebelia na zatracenie obróciła. I żeby z całej tej powstańczej hałastry ni łba Pomorcy nie oszczędzili. Żeby musiał patrzeć, jak po kolei traci wszystko, aż do ostatniego kęsa chleba i do ostatniej kropli krwi. Żeby zdechł marnie, nędzną, przygodną śmiercią bez chwały i ludzkiej pamięci. I żeby nawet po zgonie nie znalazł spokoju, żeby go psy i kuny rozwłóczyły, niepogrzebanego. Tego mu z całego serca i szczerze za moję krzywdę życzę.
Wyprostował się i umilkł, wyczerpany i po trochu przestraszony własnym wybuchem. Jasnowłosa panienka odłożyła robótkę i patrzyła prosto na niego. Jej niebieskie oczy były szeroko rozwarte ze zdumienia.
– Et, z wami zawsze jednako. – Kościej wykrzywił wąskie wargi w uśmiechu. – Tyle potraficie, co pogardłować, złością się własną podjudzić i wymownością nacieszyć. Ale gdy do czynu przyjdzie, wnet się okazuje, że wszyscy się pogróżkami napaśli do sytości. Jakaż się krzywda księciu stanie, gdy mu trzos, choćby tłusty, ukradniesz? Ochłap ci rzucił, powiadasz? Co więc z tego wyniknie, że niby pies z ochłapem umkniesz? Że go oszczekasz pokątnie przed znajomkiem starym? – Rozłożył ręce. – A bo to kogo obchodzi? A czy w ogóle ktoś spyta, jakie są sprawki między tobą a księciem?
– Lepiej nie pytaj – wtrącił sucho zbójca.
– Tyle tylko rzeknę – ciągnął gospodarz – żeś i ty się odmienił. Musiałeś przez te lata zgrzybieć i do cna skapcanieć. Herszt z Przełęczy Zdechłej Krowy nie żebrałby o resztki z pańskiego stołu i nie powarkiwał nad kością. On by się przyczaił, wyczekał sposobnej chwili. A potem by uderzył i gardło wrogowi rozszarpał. Po cichu i bez parady. Wtedy, gdy nikt się nie będzie spodziewał. Skutecznie.
Oczy Twardokęska zalśniły.
– Spiliście się, tatku. – Jasnowłosa dziewczyna podtrzymała Kościeja, gdy chwiejnie wspinał się po kręconych schodach ku sypialni. – I dużo gadaliście. Nieostrożnie.
– Tak trzeba, Złotko. – Spróbował ją pogładzić po głowie, ale tylko zatoczyli się niebezpiecznie na poręcz. – Trzeba grunt przygotować, łgarstwa z prawdami przemieszać. Bo kłamstwem pustym nie zmamisz człeka. Nie takiego, jak ten. Nazbyt chytry. Nie starczy się przypochlebić, zażyłość dawną przypomnieć. Trza się odsłonić. Głęboko, aż do kości. A potem powoluśku szczerość z oszustwem mieszać. Mówić, co chce usłyszeć, odgadywać pragnienia, lecz własnych zamysłów nie odsłaniać…
– Naprawdę sądzisz, że to zrobi, tatku? – przerwała dziewczyna, z wysiłkiem wciągając Kościeja na ostatni stopień. – Usłucha?
– Dlaczego nie? – Lichwiarz zaniósł się ostrym, suchym śmiechem. – Właśnie tego pragnął. Zemsty na żalnickim księciu. Ja tylko podsunąłem mu sposób. Bardzo dobry sposób.