14

Ione Saldana stała przed drzwiami do wagonika kolejki, denerwując się, że jeszcze nie są otwarte.

— Nie mogę go przyspieszyć — żachnęła się osobowość habitatu, kiedy resztka emocji rozwiała się w kanale więzi afinicznej.

— Wiem. Wcale cię nie obwiniam. — Zacisnęła piąstki, przestępując z nogi na nogę. Gdy wreszcie wagonik zaczął zwalniać, podniosła rękę w górę, aby uchwycić się jednej ze stalowych klamer. Wspomnienia chwil spędzonych z Joshuą odżyły w jej pamięci. Nigdy już nie będzie w stanie korzystać z wagoników i o nim nie myśleć. Uśmiechnęła się.

Nutka dezaprobaty przemknęła w jej umyśle.

— Zazdrosny — zganiła Tranquillity.

— Niespecjalnie — padła chłodna odpowiedź.

Rozsunęły się drzwi wagonika. Ione wyszła na wyludniony peron i wspięła się pędem na schody. Sierżant, jej ochroniarz, biegł z tyłu ciężkim krokiem.

Była to stacyjka przy zatoczce pod południową czapą biegunową, oddalona o dwa kilometry od zabudowań instytutu badawczego. Zatoka długości sześciuset metrów wrzynała się łagodnym półksiężycem w plażę, na której wśród biało — złotych piasków sterczały tu i ówdzie granitowe głazy. Wzdłuż brzegu ciągnął się sznur sędziwych palm kokosowych; niektóre się przewróciły, wyrywając z podłoża wielkie bryły piachu i korzeni; trzy przełamane w pół drzewa nadawały okolicy trochę dziki wygląd. Pośrodku zatoczki, sześćdziesiąt metrów od brzegu, znajdowała się maleńka wysepka z kępą wysokich palm — uroczy zakątek dla miłośników pływania. Z tyłu zaś, za piaskami, pięła się w górę obsadzona trzciną żwirowa skarpa, która zlewała się z pierwszym i najszerszym tarasem czapy.

Nad krawędzią skarpy, gdzie na trawiastych łąkach rosły grewille, stało sześć niskich polipowych kopuł o średnicy czterdziestu metrów, które wyglądały, jakby częściowo były zakopane w ziemi.

Były to rezydencje Kiintów, przystosowane specjalnie do wymagań ośmiu wielkich ksenobiontów, które brały udział w badaniach nad cywilizacją Laymilów.

Skłonienie ich do współudziału w badaniach było największym osiągnięciem Michaela Saldany. Bo nawet jeśli Kiintowie nie budowali statków translacyjnych (utrzymywali, że z powodów natury psychologicznej nie interesują ich międzygwiezdne podróże), to jednak byli najbardziej rozwiniętą technologicznie rasą w Konfederacji. Przed przyjęciem zaproszenia Michaela stronili od wszelkich przedsięwzięć naukowych z udziałem pozostałych członków Konfederacji. Tym niemniej Michaelowi powiodło się tam, gdzie wielu innych nic nie wskórało. Zaproponował Kontom przystąpienie do programu badawczego o charakterze pokojowym, który nawet dla ich olbrzymich zdolności mógł stanowić wyzwanie. Intelekt Kiintów, jak również dostarczona przez nich aparatura badawcza znacznie przyspieszyły badania. Poza tym już sama ich obecność w tamtych trudnych dniach bardzo podnosiła prestiż Tranquillity.

W żadnym innym habitacie czy świecie — jeśli nie liczyć Avon, stolicy Konfederacji — nie przebywało naraz aż ośmiu przedstawicieli rasy Kiintów, co dawało Michaelowi pewną satysfakcję; nawet w Kulu gościła jedynie para ambasadorów.

Kiintowie byli w równym stopniu wyizolowani w obrębie Tranquillity co ich rasa w Konfederacji. Mimo że utrzymywali dobre, przyjacielskie stosunki z pozostałymi naukowcami, to nie zadawali się z resztą społeczności habitatu, a Tranquillity dość rygorystycznie strzegło ich prywatności. Nawet lone odbyła z nimi tylko kilka formalnych spotkań, podczas których obie strony ograniczyły się do wymiany stosownych grzeczności. Spotkania te męczyły ją prawie tak samo jak „przyjmowanie” istnych rzesz ambasadorów, gdy musiała spędzać godziny na rozmowach z na wpój zgrzybiałymi nudziarzami…

Ione nie odwiedzała nigdy domów Kiintów i pewnie by tego nie zrobiła, gdyby nie pewna okoliczność, która w jej mniemaniu usprawiedliwiała tak poważne naruszenie etykiety.

Stanąwszy na szczycie skarpy, popatrzyła w dół na białe, zwaliste cielska kąpiących się na mieliźnie ksenobiontów. Rozlegały się głośne pluski i chlapnięcia.

Trzydzieści metrów dalej prowadziła na plażę szeroka, kamienista ścieżka. Ione ruszyła w dół.

— W jaki sposób docierają codziennie do instytutu? — zapytała z ciekawością.

— Chodzą pieszo. Tylko ludzie potrzebują mechanicznych środków lokomocji, gdy chcą przejść z pokoju do pokoju.

— Rany, ależ dziś rano jesteś cięty.

— Przypominam raz jeszcze, że gwarancje życia w odosobnieniu stanowiły część umowy, jaką Kiintowie zawarli z twoim dziadkiem.

— Dobrze, dobrze — odparła niecierpliwie. Dotarła do końca ścieżki, po czym zdjęła sandałki i weszła na piasek. Narzutka z frotte, która okrywała jej bikini, opadła luźno na ziemię.

Trzech Kiintów taplało się w wodzie: Nang i Lieria, para pracująca na wydziale fizjologii Laymilów, oraz dziecko. Gdy tylko Ione się obudziła, osobowość habitatu doniosła jej o pojawieniu się maleństwa, aczkolwiek odmówiła pokazania samego momentu narodzin, które nastąpiło w nocy.

„A czy ty udostępniłabyś ksenobiontom nagrania swoich bólów porodowych tylko dlatego, że są chorobliwie ciekawi?”

W końcu dała za wygraną.

Mały Kiint miał około dwóch metrów długości, przy czym korpus — nieco bielszy i bardziej okrągły niż u dorosłych osobników — dźwigały metrowe nogi, przez co czubek głowy znajdował się na tej samej wysokości co twarz Ione. Najwidoczniej spodobało mu się w wodzie. Traktamorficzne ramiona w fantastycznym tempie zmieniały kształty: najpierw szufle i wiosła młóciły fale, wzbijając deszcze kropel, potem z gruszkowatych tworów tryskały strumienie wody. Dziób otwierał się i zamykał energicznie.

Rodzice poklepywali go i głaskali, a ten wyprawiał dzikie harce. Dopóki nie spostrzegł Ione.

— Panika. Alarm. Zdumienie. Rzecz nie ma dość nóg. Idzie chwiejnie. Nie upada. Czemu czemu czemu? Co to?

Ione zamrugała gwałtownie powiekami wobec tej nawały sprzecznych emocji i trwożnych pytań, które niczym wrzask rozległy się w jej umyśle.

— To cię nauczy, żeby się nie podkradać do obcych istot, skomentowała oschle osobowość habitatu.

Mały Kiint przypadł do boku Lierii, kryjąc się przed Ione.

— Co to? Co to? Dziwności się boję.

Ione przechwyciła krótką, wręcz migawkową wymianę mentalnych obrazów, które dorosły Kiint skierował do dziecka — strumień informacji bardziej złożony niż wszystko, z czym się dotąd zetknęła. Prędkość była oszałamiająca, cały przekaz urwał się zaraz po tym, jak się zaczął.

Przystanęła ze stopami zanurzonymi w ciepłej, przejrzystej wodzie, po czym przywitała dorosłych lekkim pokłonem.

— Nang, Lieria, przychodzę pogratulować wam szczęśliwych narodzin i dowiedzieć się, czy wasze dziecko nie ma jakichś szczególnych wymagań. Wybaczcie, jeżeli przeszkadzam.

— Dziękujemy, Ione Saldana — odparła Lieria. W mentalnym głosie zadźwięczała nuta jakby pobłażliwej wesołości. — Twoje zainteresowanie i troskę przyjmujemy z zadowoleniem, przeprosiny są zbyteczne. A to Haile, nasza córka.

— Witaj w Tranquillity, Haile — zwróciła się Ione do dziecka, usiłując przy tym emanować jak najwięcej ciepła i otuchy.

Przyszło jej to z łatwością, ponieważ nowo narodzony Kiint był taki słodziutki. Wyraźnie się odróżniał od poważnych rodziców.

Haile wysunęła komicznie głowę zza szyi Lierii, wielkie fioletowe oczy spojrzały uważnie na Ione.

— To się porozumiewa! Żywe myślę.

Jeden z dorosłych nadal kolejny wartki komunikat. Dziecko obejrzało się na Nanga, potem przeniosło wzrok na Ione. Zgiełk emocji wlewających się do kanału więzi afinicznej zaczął słabnąć.

— Nieprawidłowość formalnego zwrotu. Moja duża przykrość. Zaraz dochowanie rytualnego powitania. — Nastąpiła cisza w myślach, takie mentalne nabranie oddechu. — Cześć Ione Saldana. Prawidłowość?

— Całkowita.

— Człowiek jesteś?

— Tak.

— Ja Haile jestem.

— Cześć, Haile, miło cię poznać.

Haile zatańczyła w podnieceniu, wokół ośmiu nóg spieniła się woda.

— Lubi mnie! Dużo szczęścia czuję.

— Cieszę się.

— O funkcję człowieka zapytanie: część tego wokół?

— To mnie ma na myśli — podpowiedziało Tranquillity.

— Nie, nie jestem częścią tego wokół. Jesteśmy po prostu dobrymi przyjaciółmi.

Haile rzuciła się do przodu, rozbryzgując wodę na boki. A ponieważ nie opanowała jeszcze do perfekcji sztuki chodzenia, poplątały jej się dwie tylne nogi, co omal nie skończyło się upadkiem.

Tym razem Ione doskonale zrozumiała przestrogę dorosłych Kiintów.

— Pomału!

Haile zatrzymała się metr przed dziewczyną. Ciepłe powietrze wydychane z otworów w twarzy Kiinta miało nieco ostry zapach, traktamorficzne ramiona kołysały się szybko. Ione wyciągnęła rękę, rozkładając szeroko palce dłoni obróconej spodem w stronę dziecka. Haile spróbowała skopiować kształt ręki, lecz efekt jej wysiłków przypominał nadtopiony model z wosku.

— Niepowodzenie! Smutek. Pokaż jak, Ione Saldana.

— Nie mogę, moja ręka zawsze tak wygląda.

Haile wysłała falę zdumienia.

Ione zachichotała.

— Nic nie szkodzi. Cieszę się z tego, jaka jestem.

— Istotnie?

— Istotnie.

— Tyle dziwności w życiu — stwierdziła Haile filozoficznie.

— Masz rację.

Haile niemal wykręciła szyję, aby popatrzeć na rodziców. Potoczysta afiniczna wymiana, która teraz nastąpiła, wywołała w Ione przykre uczucie niższości.

— Jesteś mój przyjaciel, Ione Saldana? — zapytała Haile niepewnie.

— Myślę, że tak, mogłabym nim być.

— Pokażesz mi to wokół? Ono ma ogrom. Nie chcę chodzić samotnie. Samotności się boję.

— Z przyjemnością — odparła Ione, zaskoczona.

Ramiona Haile uderzyły kilka razy w wodę, tworząc gigantyczne rozbryzgi. Ione natychmiast przemokła. Odgarnęła znad oczu mokre włosy, wzdychając żałośnie.

— Wody nie lubisz? — zapytała Haile niezdecydowanie.

— Musisz wiedzieć, że pływam lepiej od ciebie.

— Duża przechwałka!

— Ione — odezwało się Tranquillity. — „Lady Makbet” wynurzyła się właśnie po skoku translacyjnym. Joshua prosi o zezwolenie na wejście do doku.

— Joshua! — wykrzyknęła Ione. Poniewczasie zorientowała się, że Kiintowie posiadają zmysł słuchu.

Haile zamachała gwałtownie ramionami.

— Panika. Strach. Radość wspólna. — Odskoczyła od Ione i zaraz się przewróciła.

— Och, wybaczcie. — Ione podbiegła do niej, rozchlapując wodę.

Nang i Lieria wsunęli ramiona pod brzuch Haile, podczas gdy mały Kiint owinął wokół ręki Ione koniuszek swego ramienia. Pociągnęła.

— Kto taki Joshua? — spytała Haile, kiedy wreszcie stanęła chwiejnie na nogach.

— Inny mój przyjaciel.

— Więcej przyjaciół? Mój przyjaciel? Ja go poznani?

Ione otwierała już usta… lecz zmieniła zdanie. Tranquillity wyraziło spokojną dezaprobatę. Zamknęła usta.

— Chyba z tym poczekamy, aż lepiej zrozumiesz ludzi.


* * *

Uważano powszechnie, że jeśli człowiek chce być edenistą, musi mieszkać w habitacie i posługiwać się więzią afiniczną; bezsprzecznie każdy edenistą wracał pod koniec życia do habitatu albo przekazywał mu po śmierci swoje myśli. Z fizycznego punktu widzenia, technobiotyczne urządzenia sprzężone na stałe ze społecznością edenistów zapewniały im wysoki standard życia przy małych nakładach pieniężnych, tych związanych głównie z kosztami kierowania odłamków asteroid do paszczy habitatu czy z utrzymaniem wewnętrznych systemów mechanicznych: wind w drapaczach gwiazd, sieci kolejek tunelowych. Jednakże pod względem kulturowym symbioza była jeszcze ściślejsza. Z wyjątkiem tak zwanych węży w populacjach edenistów nie notowano problemów o podłożu socjologicznym, bo chociaż podlegali wszelkiego rodzaju stanom emocjonalnym, to jako jednostki mieli zawsze na względzie dobro wspólnoty. Świadomość, iż po śmierci ciała możliwa jest dalsza egzystencja w ramach osobowości habitatu, stanowiła potężny czynnik stabilizacyjny i uwalniała ludzi od wielu nękających ich lęków. Tego rodzaju komfort psychiczny dawał im poczucie wyższości i pewności siebie, w którym adamisci dostrzegali najczęściej przejaw nieokiełznanej arogancji.

Dysproporcje w zamożności obu kultur czyniły z edenistów niejako arystokrację ludzkości.

Edenizm opierał się więc na habitatach, a technobiotyczne habitaty spotykało się jedynie na orbitach gazowych olbrzymów: tylko w ich rozległych magnetosferach mogły czerpać energię. Fotosynteza byłaby ze wszech miar niepraktyczną metodą zaspokajania energetycznych potrzeb habitatu, wymagałaby bowiem rozkładania ogromnych liściopodobnych błon, co wiązałoby się z szeregiem trudności w przypadku obracającej się konstrukcji, poza tym narażałoby je na szkodliwe działanie promieniowania kosmicznego i zderzenia z krążącymi w przestrzeni cząsteczkami pyłu. Z tego względu edeniści ograniczali się w Konfederacji do polonizowania gazowych olbrzymów.

Istniał wszakże jeden wyjątek, jedna terrakompatybilna planeta, którą z powodzeniem zasiedlili: Atlantyda. Nazwali ją tak, ponieważ stanowiła gigantyczny ocean słonej wody. Eksportowano stąd sławne w całej Konfederacji morskie przysmaki. Różnorodność życia w głębinach była tak wielka, że nawet po dwustu czterdziestu latach od odkrycia planety sklasyfikowano jedynie trzecią część występujących tam organizmów. Zewsząd przybywali kupcy, zarówno niezależni, jak i ci zrzeszeni, nic więc dziwnego, że i Synnx wybrała się na Atlantydę po zakończeniu czynnej służby we Flocie.

Zaraz po przejściu do cywila Syrinx postanowiła wejść do branży kupieckiej. Nie chciała tracić życia, rozwożąc hel. Wielu dowódców jastrzębi adaptowało swoje statki na zbiornikowce, podpisując lukratywne, długoterminowe kontrakty (sama przewoziła paliwo, kiedy „Oenone” zaczął latać), lecz ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę, to ponowne zaprzęgnięcie się w jarzmo monotonnej rutyny, która tak ją znużyła we Flocie. Reszta załogi podzielała jej odczucia; oprócz Chi, oczywiście — ten musiał opuścić statek wraz ze sprzętem bojowym z dolnego kadłuba. Wciąż jednak dręczyły ją pewne wątpliwości: szczegółowo rozplanowane życie, jakie dotąd wiodła, miało się teraz całkowicie zmienić.

Aby uwolnić córkę od rozterek, Athene najpierw zwróciła jej uwagę, że Norfolk wkrótce znajdzie się w koniunkcji, a następnie przez cały wieczór rozpamiętywała własne loty po ładunki osławionych „Łez”. Gdy w trzy dni później „Oenone” opuszczał dok stacji serwisowej w Romulusie, posiadał już nowe regały towarowe, nowy wpis w cywilnym rejestrze urzędowym, licencję Komisji Astronautycznej na przewóz ładunku i dwudziestu pasażerów, odnowiony toroid załogi oraz samą załogę w wojowniczym nastroju.

Statek wynurzył się z terminalu tunelu czasoprzestrzennego sto piętnaście tysięcy kilometrów nad Atlantydą, niemal dokładnie nad strefą świtu. Syrinx czuła, jak reszta załogi przygląda się planecie poprzez pęcherze sensorowe jastrzębia. Widok budził ogólny podziw.

Jak okiem sięgnąć, Atlantyda była błękitnym globem, nad którym przesuwały się postrzępione spirale śnieżnobiałych chmur. Burze zrywały się tu rzadziej niż na zwykłych planetach, gdzie morskie i lądowe wiatry powodowały wieczny zamęt w dolnych i górnych warstwach atmosfery. Tutejsze burze, występujące najczęściej w strefach tropikalnych, powstawały przede wszystkim zgodnie z regułami Coriolisa. Obydwie okrągłe, prawie identyczne czapy polarne cechowała zadziwiająca wręcz regularność linii brzegowych.

Ruben, który siedział obok Synnx w dopasowującym się do ciała fotelu, odrobinę mocniej zacisnął palce na jej dłoni.

— Doskonały wybór, kochanie. Niezwykle ciekawy początek naszego nowego życia w cywilu. Wiesz, że nigdy tu nie byłem?

Wciąż jeszcze po każdym manewrze translacyjnym Synnx okazywała nerwowość, spodziewając się spotkania z wrogimi statkami. Czysty obłęd. Spróbowała zapanować nad odruchami, uspokoić myśli tym, co widziały jej oczy. Ocean mienił się bajecznym szafirowym kolorem.

— Dzięki. Chyba wyczuwam już sól.

— Bylebyś nie piła tu wody jak na Uighurze, pamiętasz?

Zaśmiała się na wspomnienie tamtych chwil, kiedy uczył ją windsurfingu w cudownej, pustej zatoczce na wyspie wypoczynkowej. Cztery… nie, pięć lat temu. Jak ten czas zleciał!

„Oenone” nieprzerwanie narzekał, schodząc na odległość pięciuset kilometrów od powierzchni planety. Siły grawitacyjne wywierały olbrzymi wpływ na okoliczną przestrzeń, naruszały stabilność pola dystorsyjnego jastrzębia, który na niwelowanie jego zaburzeń musiał zużywać dodatkową energię. W miarę zbliżania się do planety wzrastały niedobory energetyczne statku i gdy znalazł się w wyznaczonym mu punkcie na orbicie, mógł wydusić z silników przyspieszenie co najwyżej 0,5 g.

Pojawiło się przeszło sześćset jastrzębi (i trzydzieści osiem czarnych jastrzębi, co Syrinx odnotowała z pewną dezaprobatą) oraz bez mała tysiąc statków adamistów, przy czym wszystkie zajmowały tę samą standardową orbitę równikową. Czujniki mas „Oenone” przedstawiały je Syrinx na podobieństwo błotnistych odcisków w śniegu. Raz po raz promienie słońca błyskały na srebrzystych kadłubach, ujawniając pozycje statków w soczewkach sensorów optycznych. Między pojazdami kosmicznymi a pływającymi daleko w dole wyspami kursowały bez ustanku wahadłowce. Wśród nich znacznie częściej pojawiały się kosmoloty niż nowsze aeroplany z polem jonowym. W paśmie afinicznym panował ciągły szum, jastrzębie prowadziły ożywione rozmowy, aktualizując dane astronawigacyjne.

— Możesz mi znaleźć Eyska? — poprosiła Syrinx.

— Oczywiście — odparł „Oenone”. — Wyspa Pernik znajduje się tuż za widnokręgiem, mają tam teraz południe. Byłoby łatwiej do niej dotrzeć z wyższej orbity — dodał niewinnym tonem.

— Nic z tego. Zostajemy tu najwyżej tydzień.

Poczuła, jak otwiera się łącze afiniczne z Eyskiem. Wymienili cechy tożsamości. Eysk był pięćdziesięcioośmioletnim mężczyzną, głową rodzinnego interesu polegającego na odławianiu ryb, zbieraniu wodorostów i przygotowywaniu ich na eksport.

— Moja siostra Pomona poradziła mi skontaktować się z panem — rzekła Syrinx.

— Sam nie wiem, czy dobrze to, czy źle — odparł Eysk.

— Jeszcze nie zdążyliśmy tu ochłonąć po jej ostatniej wizycie.

— No tak, cała moja siostrzyczka. Zrobi pan, jak zechce, ja w każdym razie tkwię tu z dramatycznie pustą ładownią, którą trzeba czymś napełnić. Najlepiej czterystoma tonami najbardziej wyszukanych i pysznych produktów, jakie tu zbieracie.

Odpowiedział jej mentalny wybuch śmiechu.

— A tak nawiasem mówiąc, nie odlatujecie potem na Norfolk?

— Skąd pan wiedział?

— Tylko się rozejrzyj, Syrinx. Co drugi statek na orbicie bierze towar i szykuje się do odlotu. A oni podpisują kontrakty z rocznym wyprzedzeniem.

— Ja nie mogłam.

— A to czemu?

— Trzy tygodnie temu zakończyliśmy służbę w Siłach Powietrznych Konfederacji. Od tamtego czasu „Oenone” siedział w doku, gdzie wymontowali mu wyrzutnie os bojowych i założyli standardowe systemy wyposażenia ładowni. — Wyczuła, że Eysk się namyśla, raz jeszcze rozpatrując jej prośbę.

Ruben splótł palce z grymasem na twarzy.

— Coś tam może uszczkniemy z zapasów — oznajmił w końcu Eysk.

— Świetnie!

— Ale nie będzie tanio, poza tym zapomnijcie o czterystu tonach.

— Pieniądze nie stanowią problemu. — To wypowiedziane lekkim tonem stwierdzenie wywołało niemałą konsternację wśród załogi. Połączywszy środki z wypłaconych im przez Flotę odpraw, utworzyli wspólny fundusz, a następnie skorzystali z oferty kredytowej Banku Jowiszowego, mając nadzieję doprowadzić do skutku kontrakt na wymianę towarową z pewnym kupcem z norfolskiego zrzeszenia hodowców róż. Wbrew rozpowszechnionemu wśród adamistów przekonaniu Bank Jowiszowy bynajmniej nie rozdawał pieniędzy każdemu edeniście, który o to poprosił. W rzeczy samej, załoga „Oenone” ledwie uciułała kwotę potrzebną na zabezpieczenie kredytu.

— Cieszę się — rzekł Eysk. — Zresztą, czegóż się nie robi, by wyciągnąć z dołka dawnego oficera Floty. A w ogóle to wiecie, czego wam potrzeba?

— Jadłam kiedyś takie kraby unliny, były przepyszne. Tak jak żółte sole, jeśli je macie.

— Fuczi — podpowiedział Cacus.

— I srebrne węgorze — dorzucił Edwin pośpiesznie.

— Lepiej wpadnijcie do mnie i pokosztujcie paru smakołyków — zaproponował Eysk. — Zorientujecie się w naszej ofercie.

— Z przyjemnością. A zna pan jeszcze inne rodziny, które mogą mieć pewne nadwyżki na zbyciu?

— Popytam. A więc do zobaczenia na kolacji.

Połączenie afiniczne wygasło.

Syrinx klasnęła radośnie. Ruben pocałował ją w policzek.

— Jesteś fenomenalna.

— To dopiero połowa wygranej. — Również go pocałowała.

— Wciąż polegam na twoim znajomym z Norfolku.

— Spokojnie, jest łasy na morskie żarcie.

— Oxley! — zawołała. — Wyprowadź aeroplan. Wygląda na to, że zrobimy interes.


* * *

Joshua nie spodziewał się doświadczyć podobnego uczucia.

Żył przecież dla bezkresnych przestrzeni, obcych światów, ryzykownych kontraktów, nieprzebranych zastępów żądnych przygód dziewcząt w miastach portowych. Teraz jednak posępne, rdzawe oblicze Tranquillity, które wypełniało połowę obrazu przesyłanego z czujników „Lady Makbet”, wydało mu się po prostu cudowne.

Hej, jestem w do domu!

Wytchnienie od pełnych tęsknoty za życiem sprzed dwustu lat utyskiwań Ashly’ego, koniec z grymasami Warlowa, ucieczka przed męczącą, bezkompromisową drobiazgowością Dahybiego.

Nawet Sara mu spowszedniała; stan nieważkości nie gwarantował jednak nieskończonej liczby pozycji, a poza seksem niewiele ich łączyło.

O tak, marzył przede wszystkim o odpoczynku. Po wyprawie do Puerto de Santa Maria mógł sobie na niego pozwolić. Rozsadzi bar Harkeya, kiedy wpadnie tam wieczorem.

Reszta załogi, podpięta do komputera pokładowego za pośrednictwem neuronowych nanołączy, podziwiała sprawność, z jaką Joshua prowadził statek wzdłuż wektora otrzymanego datawizyjnie z centrum kontroli ruchu lotniczego na kosmodromie, włączając ciąg jonowych silników sterujących jedynie w chwilach absolutnej potrzeby. Rozkład mas „Lady Makbet” nie krył już przed nim tajemnic — Joshua wiedział, jak statek zachowa się przy zderzeniu choćby z pojedynczym fotonem.

„Lady Makbet” siadła z gracją na platformie, szczęknęły zaciski mocujące. Załoga wydawała radosne okrzyki.

Kiedy przeszli przez obrotowe drzwi komory ciśnieniowej łączącej dysk kosmodromu z habitatem, czekało już na niego dwóch sierżantów. Wzruszył obojętnie ramionami w stronę zdumionej załogi, zanim technobiotyczne serwitory poprowadziły go w stronę podstawionego wagonika kolejki. Gdy wszyscy trzej płynęli w podskokach w dziesięcioprocentowym polu grawitacyjnym, chlebak ze swoją cenną zawartością sunął za nim w powietrzu niby sflaczały balon.

— Zobaczymy się wieczorem! — rzucił przez ramię, nim zamknęły się drzwi.

Kiedy otworzyły się ponownie na stacyjce przy wtopionym w skałę mieszkaniu, na peronie stała Ione. Utrefiła starannie włosy, włożyła czarną sukienkę z wyciętymi bokami i bajecznie obcisłą spódniczką.

Gdy przestał patrzeć pożądliwie na jej nogi i piersi, dostrzegł surowy wyraz twarzy.

— Czekam.

— Ee…

— Gdzie to masz?

— Ale co?

Czarny bucik z ostrym szpicem zastukał niecierpliwie o polip.

— Joshuo Calvercie, rozbijasz się po galaktyce przeszło jedenaście miesięcy i nie przysyłasz mi, co stwierdzam z żalem, choćby jednego fleksu, żebym wiedziała, jak ci się powodzi.

— Masz rację. Przepraszam, byłem strasznie zajęty. — Jezu, ależ go korciło, żeby zedrzeć z niej te ciuchy! Wyglądała dziesięć razy ponętniej niż ostatnio, kiedy przeglądał nagrania w neuronowym nanosystemie. Ponadto gdzie tylko się obrócił, ludzie zawsze mówili o młodym Lordzie Ruin. Postać z ich fantastycznych opowiadań była jego dziewczyną! Tym bardziej jej pragnął.

— A więc gdzie mój prezent?

Omal mu się nie wypsnęło, omal nie powiedział: To ja jestem twoim prezentem. Gdy jednak rozchylał usta w szerokim uśmiechu, poczuł w sercu pewien niepokój. Nie chciał, aby to spotkanie coś zepsuło. Poza tym ona była jeszcze prawie dzieckiem, potrzebowała go. Postanowił darować sobie głupawe dowcipy.

— A, to — mruknął.

Morskie oczy patrzyły twardo.

— Joshua!

Przekręcił zapinkę chlebaka. Ione zajrzała ciekawie do środka.

Sailu, oślepiony, zmrużył powieki, spoglądając na nią oczami, które były czarne jak noc i niewymownie urzekające.

Nazwane przez odkrywców żywymi gnomami, dorosłe sailu osiągały trzydzieści centymetrów wzrostu i miały czarnobiałe futro upodabniające je do ziemskich pand. Na swej ojczystej planecie Oshanko stanowiły taką rzadkość, że nie wypuszczano ich z cesarskiego rezerwatu. Jedynie dzieci cesarza mogły je trzymać w charakterze maskotek. Klonowanie i hodowla były wyklęte na cesarskim dworze, wobec czego ich rozmnażaniem rządziły reguły doboru naturalnego. Żadne oficjalne statystyki nie podawały liczebności sailu, lecz pogłoski mówiły, że zostało ich najwyżej dwa tysiące.

Pomimo dwunożnej budowy ciała miały zupełnie odmienne umięśnienie i kościec niż ziemskie antropoidy. Kończyny bez łokci i kolan zginały się na całej długości, przez co ruchy sailu wydawały się niesłychanie ospałe. Były zwierzętami roślinożernymi oraz, jeśli wierzyć oficjalnym nagraniom AV cesarskiej rodziny, wierne i kochające.

Ione przykryła usta dłonią, kręcąc głową z niedowierzaniem.

Stwór miał około dwudziestu centymetrów.

— To sailu — stwierdziła z zakłopotaniem.

— Owszem.

Włożyła rękę do torby i wyciągnęła palec. Sailu sięgnął ku niemu wdzięcznym, powolnym ruchem; cudowne jedwabiste futerko otarło się o jej skórę.

— Przecież tylko dzieci cesarza mogą mieć coś takiego.

— Cesarza, lorda… co za różnica? Zdobyłem go, bo przypuszczałem, że ci się spodoba.

Sailu prostował się wolno, lgnąc do palca dziewczyny. Obwąchał go swym wilgotnym, płaskim noskiem.

— Ale jak? — zapytała.

Joshua uśmiechnął się perfidnie.

— O, nie — dodała czym prędzej. — Wolę nie wiedzieć.

Słysząc cichutki pomruk, zerknęła do chlebaka, gdzie napotkała zachwycone, miłosne wręcz spojrzenie. — Nieźle narozrabiałeś, Joshua. Chociaż on jest uroczy. Dziękuję.

— Nie jestem pewien, czy to rzeczywiście „on”. Myślę, że są trzy albo cztery płcie. Nie znajdziesz o nich wiele w podręcznej biblioteczce. Na pewno jada sałatę i truskawki.

— Zapamiętam. — Wysunęła palec z uścisku sailu.

— A co z moim prezentem? — spytał Joshua.

Ione zrobiła słodką minkę i zwilżyła wargi językiem.

— Ja jestem twoim prezentem.

Nie dotarli do łóżka. Joshua już w drzwiach zdjął z niej sukienkę, na co lone w odpowiedzi tak mocno szarpnęła za zapinkę jego kombinezonu, że się ułamała. Pierwszy raz zrobili to na jednym ze stołów w alkowie, potem wykorzystali ozdobne żelazne poręcze schodów, na koniec poswawolili jeszcze na brzoskwiniowym dywanie z mchu.

Łóżko również zostało wykorzystane, ale dopiero po prysznicu i butelce szampana. Po kilku godzinach Joshua już wiedział, że ominęła go balanga w barze Harkeya, lecz wcale się tym nie przejmował. Światło za oknem wdzierające się pod wodę przybrało ciemniejszy, brudnozielony odcień; żółte i pomarańczowe rybki przyglądały mu się zza szyby. Ione siedziała ze skrzyżowanymi nogami na przezroczystej gumowej macie, oparta plecami o jedwabną poduszeczkę. Sailu, wtujony czule w jej rękę, zajadał pomarszczone, czerwono — zielone liście sałaty lollo. Spoglądał do góry na dziewczynę, przeżuwając je ze smakiem.

— Czyż nie jest czarujący? — zapytała z radością.

— Gatunki takie jak sailu wykazują wiele cech antropomorficznych, którymi ujmują ludzi.

— Założą się, że byłbyś w lepszym humorze, gdyby nie przywiózł go Joshua.

— Porwanie sailu z jego ojczystej planety nie tylko kłóci się z wszelkimi międzyplanetarnymi konwencjami, ale też stanowi obrazę majestatu cesarza. Joshua postawił cię w kłopotliwym położeniu. Typowo bezmyślne zachowanie z jego strony.

— Niczego nie powiem cesarzowi, jeśli i ty nie powiesz.

— Nie sugerowałem wcale, że powiadomię cesarza czy choćby ambasadora Imperium Japońskiego.

— Tego wapniaka?

— Ione, proszę. Ambasador Ng jest długoletnim, cenionym dyplomatą. To, że objął tu placówkę, dowodzi, jak dużym szacunkiem darzy cię cesarz.

— Wiem. — Połaskotała sailu pod maleńką bródką. Korpus i twarz miał owalne, nieco spłaszczone, połączone krótką szyją.

Nogi ugięły się powoli, przyciskając tułów do jej palca.

— Nazwę go Augustine — oświadczyła.

— To szlachetne imię.

— Świetnie — odparł Joshua. Przechylił się nad skrajem łóżka i sięgnął do kubełka z lodem po butelkę szampana. — Wywietrzał — stwierdził, wlawszy sobie nieco do kieliszka.

— Tylko ciebie nie opuszcza wigor — odparła zalotnie.

Wyciągnął z uśmiechem rękę w stronę lewej piersi dziewczyny.

— Nie, przestań. — Odsunęła się na bok. — Najpierw skończę karmić Augustine’a. Jeszcze byś go wystraszył.

Opadł na łóżko, rozczarowany.

— Jak długo tu zabawisz, Joshua?

— Ze dwa tygodnie. Muszę się jakoś wywinąć z tego kontraktu z Rolandem Framptonem. Nie obchodzą mnie czartery, ale własna dystrybucja. Szykujemy się do wyprawy na Norfolk, Ione Dzięki paru udanym kontraktom odłożyliśmy całkiem sporą sumkę. Teraz dodaj do tego to, co zostało mi z wypadów do Pierścienia, a zobaczysz, że starczy nam na ładunek „Norfolskich Łez”.

Tylko sobie wyobraź! Wypełnić czymś takim ładownię!

— Mówisz serio, Joshua? To cudownie.

— Jasne, tylko czy mi się uda? Późniejsza dystrybucja to już żaden problem. Gorzej z zakupem. Rozmawiałem o tym z innymi kapitanami. Ciężko rozgryźć tych kupców ze zrzeszenia hodowców róż. Nie godzą się na żadne umowy kontraktacyjne, co jest w sumie dość mądre, bo przynajmniej spółki kredytowe z innych planet nie zdominują ich rynku. Człowiek musi pokazać się ze statkiem i forsą i nawet wtedy nie ma pewności, że dostanie choć flaszkę. W tej branży liczą się znajomości.

— Ale ty nigdy tam nie byłeś, nie masz żadnych znajomości.

— Wiem. Ci, co wybierają się tam po raz pierwszy, muszą sprzedać jakiś towar, pójść na częściową wymianę. Jeśli zabiorę z sobą coś, bez czego kupcy nie będą mogli się obejść, to tak jakbym był już jedną nogą w interesie.

— Tylko co weźmiesz?

— I tu zaczynają się problemy. Na mocy konstytucji Norfolk jest światem rolniczym, dokąd nie wolno eksportować nowoczesnych technologii. Większość statków zabiera więc z sobą wykwintne smakołyki, dzieła sztuki antycznej, bogate tkaniny i takie tam rzeczy.

Ione postawiła ostrożnie Augustine’a po drugiej stronie jedwabnej poduchy i położyła się na boku.

— Ale ty wpadłeś na coś innego, prawda? Znam ten ton, Joshua. Wewnątrz aż kipisz.

Uśmiechnął się do sufitu.

— Bo tak sobie myślałem: coś niezbędnego, ale i nowego.

Jednak nic sztucznego. Coś, czego te wszystkie farmy i miasteczka z epoki kamiennej będą potrzebować.

— Mianowicie?

— Drewno.

— Żartujesz? Drewno na budulec?

— Właśnie.

— Na Norfolku mają drewna bez liku. To gęsto zalesiona planeta.

— I o to chodzi, wszystko tam jest drewniane. Przestudiowałem kilka sensywizyjnych programów o tej planecie. Na Norfolku z drewna buduje się domy, mosty, łodzie, Chryste, nawet furmanki! Najprężniej rozwijają się tam zakłady stolarskie. Ja zamierzam dostarczyć im drewno twarde, naprawdę twarde, jak żelazo. Niech sobie robią z niego meble albo trzonki narzędzi, nawet koła zębate w wiatrakach. Wszystko, czego używa się na co dzień, co gnije lub się wyciera. Nie wprowadzę żadnej nowej technologii, lecz dam im surowiec, który w wielu przypadkach pozwoli na znaczne zmniejszenie kosztów produkcji. Tym sposobem wkradnę się w łaski kupców.

— Ale żeby przewozić drewno w przestrzeni międzygwiezdnej! — Pokiwała głową w zdumieniu. Tylko Joshua mógł wpaść na tak cudownie wariacki pomysł.

— Nie inaczej. „Lady Makbet” powinna zabrać prawie tysiąc ton, jeśli dobrze upchamy ładunek.

— Co to będzie za drewno?

— Sprawdzałem w plikach biblioteczki botanicznej, gdy byłem w Nowej Kalifornii. Najtwardszym znanym drzewem w Konfederacji jest majopi. Rośnie na takiej nowo kolonizowanej planecie, Lalonde.


* * *

Aeroplan z wyposażenia „Oenone” miał kształt spłaszczonego jajka, jedenaście metrów długości i purpurowy kadłub, który błyszczał jak chromowany. Skonstruowano go na Kulu w zakładach Brasov Dynamics, ściśle współpracujących z Kulu Corporation w pionierskim przedsięwzięciu wdrażania do produkcji technologu pola jonowego — technologii, która wywołała popłoch wśród pozostałych firm astroinżynieryjnych w całym obszarze Konfederacji. Gdy dotychczasowe kosmoloty stawały się przestarzałe, Kulu wykorzystywało swój technologiczny prymat w rozgrywkach politycznych, udzielając preferencyjnych licencji przedsiębiorstwom w sojuszniczych układach planetarnych.

Standardowe silniki sterujące wyprowadziły go z ciasnego hangaru i pchnęły na orbitę eliptyczną, która ocierała się o górne warstwy atmosfery Atlantydy. Kiedy wokół kadłuba zaczęły gęstnieć pierwsze kosmyki cząsteczkowych oparów, Oxley włączył koherentne pole magnetyczne. Aeroplan otoczyła natychmiast bańka złocistej mgiełki, spowalniająca przepływ mijających go w pędzie gazów.

Oxley chwytał się mezosfery powłoką magnetyczną, hamując aeroplan. Opadali ostrym łukiem ku rozciągniętemu w dole oceanowi Syrinx siedziała w miękkim, głębokim fotelu. W kabinie towarzyszyli jej jeszcze Ruben, Tulą oraz Serina — specjalistka od urządzeń toroidu załogi, która w tej roli zastąpiła Chi. Wszyscy wpatrywali się pilnie w pojedynczy, półokrągły pas przezrocza na przedzie kabiny. Aeroplan został dostosowany do wymagań załogi w stacji przemysłowej Jowisza, gdzie oryginalnie zamontowane krzemowe obwody systemów kontroli lotu wymieniono na technobiotyczny układ procesorowy. Pomimo to obraz uzyskiwany z czujników odznaczał się słabą rozdzielczością w porównaniu z pęcherzami sensorowymi „Oenone”. Prawie to samo zobaczyłyby oczy.

W żaden sposób nie dało się oszacować odległości, a to z braku jakichkolwiek punktów orientacyjnych. Gdyby nie konsultowała się z procesorami aeroplanu, Syrinx nie wiedziałaby nawet, na jakiej znajdują się wysokości. Przestwór oceanu zdawał się me mieć kresu.

Po czterdziestu minutach na horyzoncie ukazała się wyspa Pernik. Porośnięta bujną roślinnością, stanowiła tu kolisty azyl zieleni.

Wyspy, które edeniści wykorzystali do skolonizowania Atlantydy, były odmianą technobiotycznych habitatów. Okrągłe dyski osiągały po dorośnięciu średnicę dwóch kilometrów, a tworzył je polip wypchany na kształt gąbki dla zwiększenia wyporności. Pośrodku rozciągał się park, otoczony w równych odstępach pięcioma wieżami mieszkalnymi, przy których powstała gromada budynków użyteczności publicznej i kopuły zakładów przemysłu lekkiego. Wokół obrzeża wyspy roiło się od pływających przystani.

Podobnie jak drapacze gwiazd w habitatach, tak i apartamenty w wieżach miały dostęp do gruczołów wydzielających zsyntetyzowaną żywność, choć tutaj dostarczały przeważnie soków owocowych i mleka — jakiż byłby sens produkowania czegokolwiek innego, skoro pływa się na czymś, co zasługuje na miano proteinowej zupy? Wyspa korzystała z dwóch źródeł energii potrzebnej do podtrzymania funkcji biologicznych ekosystemu. Pierwszym z nich była fotosynteza, możliwa dzięki gęstym mchom, które porastały prawie każdą zewnętrzną powierzchnię łącznie ze ścianami wież, oraz dzięki potrójnym przewodom pokarmowym, które pochłaniały tony tutejszego odpowiednika kryla, odławianego przy nabrzeżu fiszbinowymi czerpakami. Skorupiaki dostarczały też surowca do odbudowy struktury polipowej. Energię dla przemysłu uzyskiwano natomiast z termicznych kabli potencjałowych — gęstej sieci przewodników organicznych, które wlokły się kilometrami pod wyspą, wyzyskując do wytwarzania prądu elektrycznego różnicę temperatur między chłodnymi głębinami a przypowierzchniową, ogrzaną w słońcu warstwą wód.

Wysp nie przemieszczał żaden napęd: unoszone leniwymi prądami, dryfowały w dowolnym kierunku. Do chwili obecnej zawiązano ich sześćset pięćdziesiąt. Prawdopodobieństwo kolizji było bliskie zeru; gdy w polu widzenia ukazywała się inna wyspa, uważano to za wielkie wydarzenie.

Oxley okrążył Pernika. Po okolicznych wodach snuły się flotylle łodzi. Traulery i drobnicowce zdążały ku łowiskom, pozostawiając za sobą spienione smugi kilwaterów. Za nimi podskakiwały na falach łodzie wycieczkowe, jachty i jachciki, których żagle z zielonej membrany wydymały się silnie na wietrze.

Aeroplan opuścił się w stronę jednego z lądowisk usytuowanych między wieżami a brzegiem wyspy. Sam Eysk w towarzystwie trzech krewniaków przyszedł ich powitać, zaledwie mgiełka zjonizowanego powietrza rozproszyła się wokół aeroplanu, uziemiona metalową kratą.

Syrinx zeszła po wysuniętych ze śluzy składanych schodkach, wciągając w płuca wilgotne, słonawe i dziwnie ciche powietrze.

Pozdrowiła witających ich ludzi, wymieniając się z nimi cechami tożsamości. Miała oto przed sobą Alto i Kildę, małżonków po trzydziestce, którzy nadzorowali przetwórstwo złowionych surowców, oraz Mosula, syna Eyska, dwudziestoczteroletniego młodzieńca o szerokich ramionach i długich, czarnych włosach kręconych jak u Cyganów. Nosił jedynie niebieskie dżinsowe szorty.

Był szyprem na jednym z kutrów.

— Miło spotkać kolegę po fachu — rzekła Syrinx z uznaniem.

— To nie to samo — odparł uprzejmie, gdy wszyscy ruszyli w stronę najbliższej wieży. — Owszem, ale chociaż montujemy kilka technobiotycznych gadżetów na naszych łodziach, są to głównie mechaniczne jednostki. Ja żegluję po morzu, ty po galaktyce.

— Co komu pisane — odrzekła wesoło. Nastąpił niemal słyszalny szum, kiedy ich myśli splotły się na głębszym, intymniejszym poziomie. Przez chwilę czuła słońce na jego nagiej piersi, siłę krzepkiego ciała, zmysł równowagi odpowiadający jej orientacji w przestrzeni. Oraz fizyczny podziw, który odwzajemniała.

— Będziesz się gniewał, jeśli pójdę z nim do łóżka? — zapytała Rubena w trybie jednokanałowym. — Wygląda szałowo.

— Nigdy nie sprzeciwiam się temu, co nieuniknione — odpowiedział, mrugając okiem.

Do Eyska należało obszerne mieszkanie na piętnastym piętrze wieży, pełniące też funkcję apartamentu gościnnego dla odwiedzających go kupców. Urządził je w wykwintnym stylu, łącząc modernistyczne kryształowe umeblowanie z należącymi do wielu epok i kultur dziełami sztuki sprowadzonymi tu z całej Konfederacji.

Jedna ze ścian salonu była przezroczysta, wycięte w niej łukowate przejścia prowadziły na szeroki balkon. Pośrodku pomieszczenia stał długi stół z rzeźbionych, błękitnych kryształów, w których migotały, niczym rój świetlików, błyszczące diamenciki. Na nim umieszczono bogaty zestaw atlantyckich owoców morza.

Ruben przyglądał się kolekcji ozdób i obrazów, szarpiąc w zamyśleniu dolną wargę.

— Połowy muszą przynosić spore zyski.

— Niech cię nie zmyli ten smoczy skarbiec Eyska — rzekła Kilda, podając mu kielich bladoróżowego wina. — Gadra, jego dziadek, rozpoczął ten interes sto osiemdziesiąt lat temu. Pernik to jedna z najstarszych wysp na planecie. Taką wyspę nasza rodzina mogłaby kupić sobie na własność, gdybyśmy nie chorowali na te „inwestycje”. A w dzisiejszych czasach wszystko tak szybko traci na wartości.

— Nie słuchaj tej kobiety, Ruben — odezwał się Gadra spośród wieloskładnikowej osobowości wyspy. — Wiele z tych rzeczy wartych jest dziś dwukrotnie więcej, niż kosztowały. I każda zachowuje swe piękno, jeśli dostrzec w niej cząstkę większego zbioru. Ale tacy już są młodzi ludzie, brakuje im czasu na kontemplację szlachetniejszych stron życia.

Eysk poprowadził Syrinx wzdłuż stołu, prezentując jej kolosalną wręcz rozmaitość potraw: ułożone na liściach białe mięsa, kotlety rybne w sosach, a także jakieś karykaturalne, obdarzone licznymi czułkami i odnóżami stworzenia, które wcale nie wyglądały na ugotowane. Wręczył jej srebrny widelec i pucharek z wodą sodową.

— Zwyczaj każe po każdym skosztowaniu przepłukać lekko usta.

— Jak przy smakowaniu wina?

— Tak, lecz w tym przypadku można się bardziej delektować. Wina są jak wariacje tego samego tematu, tutaj mamy natomiast różnorodność, której nawet osobowość wysp nie umie skatalogować. Zaczniemy od krabów unlinów, skoro ich smak pamiętasz.

Wbiła widelec we wskazany płat miękkiego mięsa. W ustach rozpływał się jak śmietankowy cukierek.

— Pycha! Taki właśnie smak pamiętam! Ile tego macie?

Zaczęli omawiać szczegóły, chodząc dokoła stołu. Wszyscy przyłączyli się w wyśmienitych humorach, doradzali i sprzeczali się co do poszczególnych dań, lecz ostateczne decyzje zapadały zawsze między Syrinx i Eyskiem. Włączony w osobowość wyspy segment Banku Jowiszowego zapamiętywał kolejne transakcje.

W konsekwencji zawarto skomplikowaną umowę, w myśl której Syrinx zgodziła się sprzedawać rodzinie Eyska dziesięć procent każdego ładunku „Norfolskich Łez” w zamian za preferencyjne warunki zaopatrywania się w owoce morza. Owe dziesięć procent miało być sprzedawane po cenie zakupu z doliczeniem kosztów transportu i trzyprocentowej marży, aby Eysk mógł czerpać przyzwoite zyski z dystrybucji trunku między pozostałe wyspy planety.

Syrinx nie była tym szczególnie zachwycona, lecz przybyła na Atlantydę zbyt późno, żeby stawiać twarde warunki swemu jedynemu dostawcy. Zresztą, dziewięćdziesiąt procent i tak przekładało się na wielką masę butelek, „Oenone” miałby co rozwozić po Konfederacji. Cena zwiększała się zawsze wraz z odległością od Norfolku, przy czym przewóz towarów jastrzębiem był nieporównanie tańszy niż statkiem adamistów.

Po dwóch godzinach negocjacji Syrinx wyszła na balkon w towarzystwie Seriny i Mosula. Ruben, Tulą i Alto rozsiedli się na jednej z niskich kanap w salonie, aby popróbować miejscowego wina.

Znajdowali się przy narożniku wieży, skąd mogli podziwiać zarówno park, jak i morze. Delikatna, wilgotna bryza poruszyła włosy Syrinx, kiedy pochyliła się nad poręczą z kieliszkiem miodu pitnego w ręku.

— Chyba przez kilka dni nie włożę niczego do ust — zwróciła się do pozostałej dwójki, dając im znać o rozepchanym żołądku. — Zaraz pęknę.

— Zawsze myślę, że źle nazwaliśmy tę planetę — rzekł Mosul. — Powinna się nazywać Dostatek.

— Masz rację — zgodziła się Serina. — Takim przysmakom nie oprze się żaden kupiec z Norfolku. — Miała dwadzieścia dwa lata, czarną karnację, delikatne rysy twarzy i tylko ona spośród całej załogi „Oenone” była młodsza od Syrinx. Jak na edenistkę, była również dość niska. Z ukrytą wesołością obserwowała Syrinx i Mosula, ubawiona nieco erotycznym posmakiem ich rosnącej zażyłości.

Syrinx uwielbiała jej towarzystwo; miło było mieć na pokładzie kogoś, kto nie kryje się ze swym dziewczęcym usposobieniem. Pierwszych członków załogi wybrała ze względu na ich doświadczenie i profesjonalizm, cieszyła się jednak, że ma przy sobie osobę, przed którą nie musi niczego udawać. Serina wniosła na statek brakującą im wszystkim iskrę życia.

— Nie oferujemy tu szerokiego wachlarza produktów — rzekł Mosul — co nie znaczy, że nam się nie powodzi. Prawie każdy kapitan, który przybywa po raz pierwszy na Atlantydę, u nas też coś kupuje. Jeśli ma trochę oleju w głowie. Wiecie, nawet Saldanowie przysyłają tu statek raz na dwa miesiące, aby zaopatrzyć pałacowe kuchnie.

— Ione Saldana też wysyła tu swój statek? — spytała Serina, nagle zaciekawiona.

— Raczej wątpię.

— Tranquillity nie posiada żadnych statków na własność — dodała Syrinx.

— Byłaś tam może? — zapytał Mosul.

— Pewnie, że nie. To przecież baza czarnych jastrzębi.

— Aha.

Raptem Serina podniosła wzrok, kręcąc wkoło głową.

— Nareszcie! Właśnie zrozumiałam, czego tu brakuje.

— Czego? — zdziwiła się Syrinx.

— Ptaków. Na normalnych terrakompatybilnych planetach zawsze nad morzem słychać ptaki. Dlatego tu tak cicho.

Akurat w tym momencie podniósł się z lądowiska jeden z większych kosmolotów transportowych. Silniki pionowego startu wydały z siebie głośny, metaliczny gwizd, dźwigając maszynę sto metrów nad ziemię. Przechyliła się na prawą stronę i poszybowała nad oceanem, przyspieszając gwałtownie.

Serina buchnęła śmiechem.

— No, prawie cicho!

— Bądź przyjaciółką — poprosiła ją Syrinx prywatnie. — Ulotnij się!

Serina dopiła wino i ściągnęła brwi.

— Pora zatankować. Zostawię was na chwilę samych. — Wróciła do salonu z podejrzanym chichotem.

Syrinx uśmiechnęła się promiennie.

— Moja lojalna załoga — rzekła w trybie jednokanałowym do Mosula.

— W dodatku bardzo atrakcyjna — odparł w tym samym trybie.

— Powtórzę jej, co powiedziałeś. Gdy znajdziemy się bezpiecznie poza układem.

Podszedł bliżej i objął ją ramieniem.

— Muszę ci coś wyznać — powiedziała. — Nie chodzi mi tylko o przyjemności.

— Tak też podejrzewałem.

— Chcę wynająć łódź i odwiedzić wieloryby. Potrzebuję kogoś zdolnego do nawigacji. Czy to się da załatwić?

— Sam na sam z tobą na łodzi? O tak, to się da załatwić, i to z całą pewnością!

— Są tu w pobliżu jakieś stada czy będziemy musieli wypłynąć z innej wyspy? Mam tylko tydzień.

— Sto kilometrów na południe stąd widziano wczoraj stado płetwali. Zaczekaj, spytam delfinów, czy są tam jeszcze.

— Delfinów?

— Tak. Delfiny pomagają nam w połowach.

— Nie wiedziałam, że macie tu takie serwitory.

— To nie serwitory, ale zwyczajne delfiny z wszczepionym genem więzi afinicznej.

Podążyła za jego myślą, gdy zawołał. Nadeszła dziwna odpowiedź, bardziej melodia niż zdania czy emocje. Delikatna harmonia, ukojenie dla duszy. Zaraz też napłynęły falą wrażenia pozostałych zmysłów. Gnała poprzez zwartą szarość, niewiele widząc, słysząc jedynie ostre zarysy dźwięków. Kształty migotały naokoło niczym galaktyka ciemnych gwiazd. Dotarła do powierzchni i wyskoczyła przez efemeryczne lustro w oślepiający blask i pustkę, gdzie zawisła z wyprężonym ciałem.

Poczuła, jak w odpowiedzi jej własne ciało napina się błogo.

Połączenie afiniczne wygasło i westchnęła z żalu.

— Delfiny są zabawne — rzekł „Oenone”. — Dzięki nim dobrze się czujesz. I kochają wolność.

— Takie wodne jastrzębie, co?

— Nie! Hm, właściwie tak. Poniekąd.

Zadowolona, że zdołała zapędzić „Oenone” w kozi róg, Syrinx odwróciła się do Mosula.

— Było naprawdę cudownie, ale nic nie zrozumiałam.

— W wolnym tłumaczeniu ze scherzo oznacza to, że wieloryby są wciąż w naszym zasięgu. Jeśli weźmiemy moją łódź, dotarcie na miejsce zajmie nam dzień żeglugi. Odpowiada ci?

— I to jak! Tylko czy rodzina cię puści?

— Jasne. Przed nami spokojny miesiąc. Od dziewięciu miesięcy wypruwamy tu z siebie żyły, żeby przygotować się do sezonu, więc należy mi się chyba trochę odpoczynku.

— I wydaje ci się, że odpoczniesz sobie na łodzi, co?

— Mam szczerą nadzieję ciężko popracować. Nie wyglądasz mi na kogoś, kto czułby się najlepiej w roli zwykłego turysty. Choć naprawdę warto obejrzeć te wieloryby.

Odwróciwszy głowę ku morzu, Syrinx wpatrzyła się zadumana w biały obłok zawieszony hen, nad widnokręgiem.

— Ktoś mi się właśnie przypomniał… Mój brat.

Mosul wyczuł udrękę wpisaną w tę myśl, więc nie podjął tematu.


* * *

Alkad Mzu wyszła z mieszkania na parterze wieżowca świętego Pelhama i ruszyła do góry po schodach, aż znalazła się w okrągłym holu z falistym sufitem i wysokimi, przezroczystymi ścianami, za którymi widać było parki i błonia habitatu. Kilkanaście rannych ptaszków kręciło się już po holu, czekając na windy przy centralnym filarze lub zdążając w stronę szerokich schodów prowadzących w dół do stacji kolejki tunelowej. Osiowa tuba świetlna zaledwie przed godziną napełniła wnętrze Tranquillity posępnym, bladoróżowym świtem, toteż zwiewne kłębuszki mgły czaiły się jeszcze w zagłębieniach terenu. Błoniom otaczającym hole w drapaczach gwiazd nadano wygląd otwartych łąk, urozmaiconych gdzieniegdzie zagajnikami ozdobnych drzewek i kępami kwitnących krzewów. Mzu minęła rozsuwane drzwi i wyszła na wilgotne powietrze, przesycone zapachem okrytego granatowym kwieciem tytoniu. Kolorowe ptaki śmigały w górze z głośnym świergotem.

Tylko nieznacznie utykając, wybrała się w dół rozdeptaną piaszczystą dróżką w stronę odległego o dwieście metrów jeziora.

Między gęstymi skupiskami białych i niebieskich lilii po mieliznach brodziły flamingi. Wśród nich przemykały się szkarłatne latające jaszczurki; te ksenobiotyczne stworzenia były mniejsze od ziemskich ptaków, miały błyszczące turkusowe oczy i utrzymywały się nieruchomo w powietrzu, aby błyskawicznie dać nura pod gładką jak lustro powierzchnię jeziora. Przedstawiciele obu gatunków zbliżyli się do brzegu, kiedy przechodziła w pobliżu.

Sięgnęła do kieszeni żakietu, wyciągnęła parę czerstwych sucharów i zaczęła im rzucać okruszki. Ptaki i jaszczurki (nigdy nie sprawdzała, jak się naprawdę nazywają) połykały je łapczywie.

Były jej starymi przyjaciółkami, przecież od dwudziestu sześciu lat karmiła je co rano.

Wnętrze Tranquillity pozwalało Alkad odprężyć się psychicznie, już samym swym ogromem gwarantowało bowiem nietykalność. Żałowała, że nie może dostać mieszkania pod powierzchnią.

Mimo upływu lat pusta przestrzeń za oknem wieżowca nadal budziła w niej dreszcze. Osobowość habitatu odrzucała jej wciąż ponawiane prośby o przeprowadzkę do wewnątrz, podobno z powodu braku wolnych mieszkań. Musiała zadowolić się pokojami na parterze, blisko dającej poczucie bezpieczeństwa powłoki, spędzając mnóstwo wolnego czasu na pieszych wędrówkach lub konnych przejażdżkach po błoniach. Po części aby poprawić sobie nastrój, po części dla utrudnienia życia szpiegom z agencji wywiadowczych.

Wokół stojącego dwa metry od dróżki kikuta po starym drzewie, przykrytego teraz kudłatym kożuchem stefanotisa, dreptał bez pośpiechu serwitor ogrodniczy: żółw poddany złożonym modyfikacjom genetycznym, mogący się pochwalić pancerzem metrowej średnicy. Genetycy nie tylko powiększyli ciało żółwia, ale też dodali mu drugi układ trawienny, w którym obumarłe części roślin zamieniały się w bogaty w azot nawóz, wydalany w postaci małych kuleczek. Dołożono mu również parę twardych, okrytych łuską ramion: wychodziły z otworów po obu stronach szyi, a kończyły się pazurami w kształcie szczypiec. Na jej oczach zaczął odcinać i wkładać do ust pomarszczone rurki kwiatów.

— Smacznego! — rzuciła, idąc dalej.

Zmierzała do położonej tuż nad brzegiem jeziora restauracji Glovera. Zbudowano ją z gołych belek, przy czym architekt zadbał o wierne odwzorowanie stylu karaibskich lokali. Stromy dach pokrywała strzecha, a mieszcząca dziesięć stolików weranda na palach wychodziła nad samą wodę. W środku panował ten sam surowy wystrój; stało tam trzydzieści stolików, a w głębi ciągnął się długi barek, gdzie kucharze przygotowywali jedzenie na rozżarzonych rusztach. Wieczorami musieli się uwijać we trzech, aby sprostać zamówieniom; restauracja Glovera cieszyła się dużą popularnością wśród turystów i kadry kierowniczej średniego szczebla.

Kiedy Alkad Mzu weszła do środka, dziesięciu ludzi siedziało przy stolikach. Zwyczajni śniadaniowi bywalcy, typy nieprzywykłe do przyrządzania sobie posiłków w domu. Na barku między dzbankiem do parzenia kawy a termosem bufetowym stała kolumna projektora AV, roztaczając mętną, rozedrganą poświatę. Vincent pozdrowił ją machnięciem ręki, zajęty ubijaniem jajek. Od piętnastu lat był tu kucharzem na porannej zmianie. Alkad również mu pomachała, kiwnęła głową w stronę dwóch znajomych, ostentacyjnie ignorując dziewięćdziesięciosiedmioletniego agenta służb wywiadowczych edenistów, niejakiego Samuela, który także udawał, że jej nie dostrzega. Stolik Alkad stał w kącie, skąd rozciągał się piękny widok na jezioro. Był nakryty dla jednej osoby.

Kelnerka Sharleene podeszła natychmiast z zimnym sokiem pomarańczowym i miską otrębów.

— Co dziś będzie, jajka czy naleśniki?

Alkad zalała otręby mlekiem.

— Poproszę o naleśniki.

— Mamy tu nową twarz — rzekła Sharleene półszeptem. — Jakaś grubsza szycha. — Obdarzyła Alkad tajemniczym uśmieszkiem i wróciła do baru.

Alkad przełknęła kilka łyżek otrębów, po czym zaczęła popijać sok, co dało jej okazję się rozejrzeć.

Lady Tessa Moncneff siedziała samotnie przy stoliku obok barku, gdzie zapach skwierczącego boczku i bulgoczącej kawy był najsilniejszy. Mając czterdzieści sześć lat, służyła w randze majora w ESA i kierowała placówką w Tranquillity. Jej szczupła twarz była wiecznie zmęczona, a płowiejące blond włosy przycięła na niezbyt modnego jeżyka. Biała bluzka i szara spódniczka nasuwały skojarzenie z urzędniczką, która utknęła na swoim szczeblu kariery zawodowej. Co me odbiegało tak dalece od prawdy. Przydział na Tranquillity przyjęła z zadowoleniem przed dwoma laty, kiedy została zapoznana z czekającymi ją obowiązkami i całą sprawą. Na jej ramionach spoczęła ogromna odpowiedzialność, co oznaczało, że nareszcie ugruntowała swą pozycję. Dyskryminowanie arystokracji stało na porządku dziennym we wszystkich oddziałach służb specjalnych Kulu i każdy, kto odziedziczył tytuł szlachecki, musiał harować w dwójnasób, aby dowieść swej wartości.

Służba w Tranquillity okazała się spokojna, co utrudniało utrzymanie ludzi w dyscyplinie. Doktor Alkad Mzu była niewolnikiem przyzwyczajeń, w dodatku bardzo nużących. Gdyby nie jej częste wypady w plener, które mobilizowały zespół obserwatorów do wzmożonego wysiłku, dawno już spadłoby morale.

W zasadzie największe poruszenie w okresie jej pobytu w habitacie nie wiązało się wcale z doktor Mzu, ale z niespodziewanym pojawieniem się Ione Saldany przed niespełna rokiem. Lady Moncrieff musiała wgrać na fleks obszerny raport na temat dziewczyny dla samego Alastaira II. Ciekawa rzecz, ale królewska rodzina cierpiała na ten sam głód szczegółów co pospolici obywatele.

Lady Moncneff gryzła obojętnie grzankę, gdy zatrzymało się na niej spojrzenie doktor Mzu. Wcześniej tylko dwa razy widziała ją na własne oczy. Tego ranka jednak nie zamierzała wysyłać w teren podwładnych, chciała być naocznym świadkiem reakcji tej kobiety. A wszystko dlatego, że dzisiejszy dzień mógł być początkiem końca trwającej dwadzieścia trzy lata misji agentów ESA.

Neuronowy nanosystem Alkad Mzu przeprowadził wizualny test porównawczy, lecz bez powodzenia. Nieznajoma mogła być nowym szpiegiem albo zwyczajnym gościem restauracji. Chociaż ten drugi wariant nie trafiał jej jakoś do przekonania. Sharleene miała rację, otaczała ją pewna aura tajemniczości. Alkad zapisała wizualny obraz kobiety w bardzo już rozrośniętym katalogu o nazwie „wrogowie”.

Kiedy uporała się z otrębami i sokiem, odchyliła się na oparcie krzesła i skierowała wzrok bezpośrednio na stojącą na barku kolumnę AV. Nadawali akurat wiadomości poranne Collinsa. Gdy pochwyciła nerwem wzrokowym skierkę zielonego monochromatycznego światła, momentalnie zmaterializowało się przed nią studio dziennika. Kelly Tirrel zapowiadała kolejne nowiny; ubrała się w zielony kostium i koronkowy krawat, włosy upięła w ciasny kok. Nienagannie profesjonalny wygląd postarzał ją o dziesięć lat.

Najpierw przekazała garść informacji lokalnych z dziedziny handlu i fmansowości, wspominając o przyjęciu charytatywnym, w którym zeszłego wieczoru uczestniczyła Ione Saldana. Następnie podała wiadomości z regionu, ze szczególnym uwzględnieniem polityki sąsiednich układów słonecznych. Nie brakło też krótkiego sprawozdania z sesji Zgromadzenia Ogólnego Konfederacji. W części poświęconej wojskowości Alkad usłyszała:

— Oto raport z Omuty, wgrany do pliku dziewięć dni temu przez Tima Bearda. — Studio znikło, a pojawiła się widziana z kosmosu terrakompatybilna planeta. — W roku 2581 Konfederacja nałożyła trzydziestoletnie sankcje na Omutę za jej uczestnictwo w garissańskim holokauście, zakazując utrzymywania jakichkolwiek kontaktów z objętym embargiem układem słonecznym. Od tamtego czasu 7 Flota stała na straży postanowień Konfederacji.

Przed dziewięcioma dniami jej służba oficjalnie dobiegła końca.

Alkad otworzyła kanał łączności z siecią telekomunikacyjną Tranquillity i poprosiła o dostęp do pełnego sensywizyjnego programu Collinsa. Mogła teraz patrzeć oczami Tima Bearda i słuchać jego uszami. Dotknęła stopami omutańskiej ziemi, wciągając w płuca pachnące sosną powietrze.

Cóż za perfidna ironia losu, pomyślała.

Tim Beard czekał na betonowej płycie rozległego kosmodromu. W dali po lewej ręce widział szarobłękitne ściany kompozytowych hangarów, wyblakłe z upływem czasu, pokryte przy nitach rdzawym nalotem. Przed nim stało pięć potężnych kosmolotów Sukhoi SuAS-686 typu delta; perłowoszare kadłuby lśniły w ciepłych promieniach porannego słońca. Tuż przed rzędem ich szpiczastych nosów oddział żołnierzy prężył się w postawie na baczność.

Po prawej stronie zmontowano tymczasową trybunę dla dwustu osób, przed którą na czerwonym dywanie zebrał się w komplecie gabinet rady ministrów: czternastu mężczyzn i sześć kobiet, wszyscy w oficjalnych, szykownych szaroniebieskich ubraniach.

— Przeżywacie wraz ze mną ostatnie chwile izolacji tej planety — rzekł Tim Beard. — Lada moment spodziewamy się przybycia kontradmirała Mereditha Saldany, który dowodzi eskadrą 7 Floty przydzieloną do zadań w układzie słonecznym Omuty.

Na zachodniej stronie nieba zabłysnął złocisty punkcik, szybko zwiększając swe rozmiary. Implant wzrokowy Tima Bearda zrobił powiększenie, zogniskowany na wojskowym aeroplanie. Matowoszary klinowy kształt długości czterdziestu metrów zawisł lekko nad betonową płytą, kiedy rozkładały się metalowe płozy. Skrzący się obłok zjonizowanych cząsteczek powietrza prysnął niczym bańka mydlana.

— To pierwszy aeroplan z polem jonowym, jaki wylądował na Omucie — oznajmił Tim Beard, pokazując równocześnie scenę powitania kontradmirała przez miejscowego ministra spraw zagranicznych. Meredith Saldana byl równie wysoki i dostojny co jego kuzynowie, miał też ten sam charakterystyczny nos. — Chociaż ekipa dziennikarzy za specjalnym pozwoleniem mogła tu przybyć już zeszłej nocy, to jednak musieliśmy skorzystać z omutańskich kosmolotów, a niektóre liczą już sobie po pięćdziesiąt lat i trudno zdobyć do nich części. Co tylko dowodzi, jak bardzo ucierpiał ten świat w wyniku nałożonych sankcji. Cofnął się w rozwoju zarówno pod względem przemysłowym, jak i ekonomicznym. Przede wszystkim jednak brakuje tu inwestycji. Rząd pragnie dołożyć wszelkich starań, aby nadrobić stracony czas. Zostaliśmy poinformowani, że już wkrótce powstaną tu pierwsze misje handlowe.

Kontradmirał i jego świta podeszli w otoczeniu obstawy do uśmiechniętego prezydenta Omuty, studziesięcioletniego siwowłosego mężczyzny. Nastąpił uścisk dłoni.

— Los bywa przewrotny — ciągnął tymczasem Tim Beard.

Alkad czuła, jak jego wargi układają się do ironicznego uśmiechu.

— Ostatnim razem, kiedy przed trzydziestu laty dowódca eskadry 7 Floty Sił Powietrznych Konfederacji spotkał się z omutańskim prezydentem, cały gabinet rządowy został stracony za udział w ludobójstwie. Dziś trochę inaczej przedstawiają się sprawy. — Implanty wzrokowe pokazały zbliżenie dłoni kontradmirała, który podawał prezydentowi zwinięte w rulon pismo. — Oto oficjalne zaproszenie przewodniczącego Zgromadzenia Ogólnego Konfederacji. Omuta ponownie zabierze głos na forum Zgromadzenia.

A teraz widzimy, jak prezydent wręcza mu swoją akceptację.

Alkad Mzu przerwała połączenie z Collinsem, odwracając wzrok od barku. Polała naleśniki gęstym syropem cytrynowym i zaczęła je kroić widelcem, żując w zamyśleniu. Projektor AV zabrzęczał cicho przy termosie bufetowym, gdy Kelly Tirrel nareszcie skończyła paplać.

Dzisiejsza data była oczywiście wyryta w pamięci Alkad — wiedziała, co ją czeka. Tym niemniej neuronowy nanosystem z trudem uspokajał przeciążony układ nerwowy, aby łzy me popłynęły jej z oczu i nie zaczęły drżeć usta.

Zrozumiała z bólem, że wiedzieć a widzieć to dwie zupełnie różne rzeczy. I jeszcze ta prześmiewcza ceremonia, jakby zorganizowana tylko po to, aby rozjątrzyć ranę w jej duszy. Uścisk dłoni, symboliczna wymiana listów i wszystko poszło w zapomnienie.

Matko Boska, dziewięćdziesiąt pięć milionów ludzi!

Pomimo usilnych starań neuronowego nanosystemu łza wypłynęła z jej oka. Starła ją papierową serwetką, po czym zapłaciła za śniadanie, zostawiając jak zwykle napiwek. Ruszyła wolno w stronę holu wieżowca świętego Pelhama, skąd wagonikiem udawała się zawsze do pracy.

Lady Moncrieff i Samuel spoglądali na nią uważnie, gdy tak szła, powłócząc lekko nogą na żwirowej ścieżce. Wymienili zakłopotane spojrzenia.

Ione odtwarzała sobie w pamięci tę scenę, mieszając łyżeczką w filiżance porannej herbaty.

— Bardzo nieszczęśliwa kobieta.

— Sądzę, że jej reakcje były zadziwiająco powściągliwe — odparła osobowość habitatu.

— Tylko na zewnątrz — stwierdziła posępnie Ione. Męczył ją kac po ostatnim przyjęciu charytatywnym. Popełniła błąd, siedząc przez cały wieczór obok Dominique Vasilkovsky. Dominique była jej dobrą przyjaciółką i na szczęście nie starała się tej przyjaźni wykorzystać… tylko że to dziewczę piło na potęgę.

Ione patrzyła, jak lady Moncrieff płaci i wychodzi z restauracji Glovera.

— Szkoda, że agenci służb wywiadowczych nie dadzą spokoju doktor Mzu. Takie ciągłe przypominanie z pewnością nie ułatwia jej życia.

— Zawsze ich możesz odesłać.

Łyknęła herbaty, rozważając tę możliwość, podczas gdy serwoszympans uprzątał stół po śniadaniu. Augustine siedział na pomarańczach na srebrnej paterze, próbując wyciągnąć owoc. Brakowało mu siły.

— Przynajmniej mamy ich na oku — rzekła z rezygnacją — Chwilami żałuję, że tu w ogóle przyleciała. Z drugiej strony, nie zniosłabym, gdyby kto inny mógł dysponować jej fachową wiedzą.

— Przypuszczalnie kilka rządów myśli podobnie w odniesieniu do mnie i do ciebie. Taka już jest natura człowieka.

— Może tak, może nie. Nikt z nich nie zgłosił się do tej pracy na ochotnika.

— Pewnie boją się, żeby nie wywiązała się walka o kontrolę nad doktor Mzu. Jeśli choć jeden agent zwróci się do ciebie o wsparcie, wszyscy pójdą w jego ślady. Wybuchną trudne do załagodzenia spory. W tym względzie przyznaję admirałowi całkowitą słuszność: im mniej osób wie o tej sprawie, tym lepiej. Reakcja ludzi na wieść o nowej superbroni masowej zagłady nie może być przecież pozytywna.

— Tak, to prawda. Ten cały kontradmirał Meredith Saldana… on jest moim krewnym?

— W rzeczy samej. To syn ostatniego księcia z Nesko, a więc przysługuje mu prawo do tytułu earla. Wybrał jednak karierę oficerską we Flocie Konfederacji, choć wiedział, że nie będzie mu łatwo z takim nazwiskiem.

— On też odwrócił się plecami do Kulu jak mój dziadek?

— Nie, piątemu synowi rządcy księstwa nie należy się z urodzenia wysoki urząd. Meredith Saldana postanowił zasłużyć sobie na lepszy los. Gdyby pozostał na Nesko, prędko mógłby wejść w konflikt z nowym księciem, opuścił więc planetę, aby gdzie indziej poszukać szczęścia. Biorąc pod uwagę jego pozycję, była to postawa lojalnego poddanego. Rodzina jest dumna z jego osiągnięć.

— To znaczy, że nigdy nie awansuje na admirała?

— Nie. Racje polityczne wykluczają taką możliwość, choć może zdoła kiedyś zostać dowódcą 7 Floty. To nader kompetentny i lubiany oficer.

— Miło wiedzieć, że nie nadszedł jeszcze nasz schyłek. — Zdjęła Augustine’a z pomarańczy, postawiła go przy talerzyku i pocięła mu owoc. Mruczał z zadowoleniem, unosząc ćwiartkę do ust z czarującą flegmatycznością. Jak zwykle, pobiegła myślami do Joshuy. Musiał być już w połowie drogi na Lalonde.

— Mam dla ciebie dwie wiadomości.

— Chcesz mnie wyrwać z zamyślenia — rzuciła oskarżycielsko.

— Tak. Wiesz, że nie lubię, kiedy się zamartwiasz. To także moja wina.

— Wcale nie. Jestem już dużą dziewczynką, dobrze wiedziałam, w co się pakuję z Joshuą. A więc co to za wiadomości?

— Haile pyta, kiedy przyjdziesz popływać.

Oblicze Ione się rozjaśniło.

— Przekaż jej, że spotkamy się za godzinę.

— Bardzo dobrze. Ale jest coś jeszcze. Parker Higgens prosi, abyś go dzisiaj odwiedziła. Nalega na pośpiech. Był dosyć natarczywy.

— O co mu chodzi?

— Sadzę, że zespół analizujący znalezione przez Joshuę moduły elektroniczne dokonał przełomowego odkrycia.


* * *

Łodzie rybackie z Pernika pokonały już połowę drogi do linii horyzontu, kiedy w dniu planowanego wypłynięcia na spotkanie z wielorybami Syrinx wyszła rankiem z wieży. Promienie chłodnego porannego słońca nadawały mchom porastającym wyspę matowoszary odcień. Odetchnęła głęboko słonym, cudownie rześkim powietrzem.

— Nigdy nie sądziłem, że nasze powietrze jest wyjątkowe — rzekł Mosul. Szedł z nią ramię w ramię, dźwigając sporych rozmiarów paczkę z zapasami na podróż.

— Gorzej, gdy wzrasta wilgotność. Ale nie zapominaj, że dziewięćdziesiąt procent życia spędzam w perfekcyjnie wyregulowanym środowisku. Cóż za miła odmiana.

— Wielkie dzięki! — wtrącił kwaśno „Oenone”.

Syrinx uśmiechnęła się promiennie.

— Mamy sporo szczęścia — oświadczył Mosul. — Pytałem delfinów, wieloryby są dzisiaj jeszcze bliżej. Powinniśmy je zobaczyć późnym popołudniem.

— Świetnie.

Mosul poprowadził ją szeroką alejką w stronę przystani. Woda pluskała leniwie o polipowe brzegi. W takich momentach nieruchomy Pernik wydawał się naturalną wyspą, przytwierdzoną na stałe do skorupy ziemskiej.

— Bywa, że silniejszy sztorm rozkołysze nas o jeden, dwa stopnie.

— Ach, tak. — Mina jej zrzedła. — Przepraszam, ale nie miałam pojęcia, że tyle mi się wymyka. To było niegrzeczne z mojej strony. Chyba za dużo myślę.

— Nie ma sprawy. Chcesz, żeby popłynął z nami Ruben?

Może dzięki niemu będzie ci lżej na sercu?

Syrinx pomyślała o mężczyźnie zwiniętym w kłębek w łóżku, gdzie go zostawiła pół godziny temu. Nie nadeszła żadna odpowiedź na jej niezbyt gorliwe zapytanie. Zapadł ponownie w sen.

— Nie. Przecież nigdy nie jestem sama, mam „Oenone”.

Wyraz frasunku malował się na przystojnej, ogorzałej twarzy Mosula.

— Ile lat ma Ruben? — zapytał z pewnym zażenowaniem.

Powiedziała mu i omal nie parsknęła śmiechem, gdy zdumienie i cień dezaprobaty uleciały z jego umysłu, choć usilnie próbował zachować je dla siebie. Wszyscy reagowali tak samo.

— Nieładnie tak się droczyć z ludźmi — odezwał się „Oenone”. — To miły młodzieniec, lubię go.

— Zawsze tak mówisz.

— Wyrażam tylko na głos twoje uczucia.

Nabrzeże pływało na wielkich cylindrycznych bębnach flotacyjnych, które kołysały się statecznie na martwej fali. Wzdłuż krawędzi biegły grube, czerwono — purpurowe węże, dostarczające łodziom płyny pokarmowe. Z nieszczelnych złączy wyciekała do wody ciemna, gęsta ciecz.

Syrinx patrzyła z boku, jak dwa serwitory dźwigają skrzynię.

Różniły się zasadniczo od spotykanych w habitatach serwoszympansów, głównie za sprawą gadziej łuskowatej skóry o stonowanym błękitnozielonym zabarwieniu. Miały szerokie stopy z długimi, połączonymi błoną palcami.

Czekająca na nich łódź nosiła nazwę „Spiros” i była to żaglówka długości siedemnastu metrów z białym kadłubem z kompozytu. Technobiotyczne podzespoły scalono z mechanicznymi elementami łodzi z maestrią dalece wykraczającą poza względy natury praktycznej. Organy trawienne i rezerwowe pęcherze pokarmowe znajdowały się w zęzie, a zasilały półświadomy zespół procesorowy i błonę grotmasztu, nie licząc drobnych układów pomocniczych. W wystroju kabiny przeważało drewno pochodzące z drzew wyrąbywanych w centralnym parku wyspy. Cała rodzina Mosula używała tej żaglówki do rejsów rekreacyjnych, co tłumaczyło pewien nieporządek w kabinie, kiedy do niej zajrzeli.

Mosul stał w kambuzie, zaciskając palce na paczce z zapasami i rozglądając się posępnie wśród porozrzucanych opakowań z brudnych, przypalonych patelni. Mruczał gniewnie pod nosem.

— Dwa dni temu pływali nią moi młodsi kuzynowie — wyjaśnił tonem przeprosin.

— Nie bądź dla nich zbyt ostry, młodzi lubią sobie poszaleć.

— Nie są już wcale tacy młodzi. Co im szkodziło przysłać tu serwoszympansa, żeby zrobił porządek? Cholera, myślą tylko o sobie. — Padły kolejne przekleństwa, gdy ruszył na przód łodzi i w podobnym stanie zastał prycze.

Syrinx podsłuchała zażartą afiniczną dyskusję z młodocianymi winowajcami. Uśmiechając się pod nosem, zaczęła wyjmować zapasy, i Na rufie „Spirosa” Mosul odłączył przewody doprowadzające z nabrzeża płyny pokarmowe, po czym odbił od brzegu. Pochylona nad relingiem rufowym, Syrinx obserwowała, jak srebrzystoszary, wywodzący się od węgorza ogon długości pięciu metrów skręca się energicznie tuż pod powierzchnią wody, pchając łódź na pełne morze. Ciasno zwinięta błona żagla zaczęła się rozpościerać na dwudziestometrowym maszcie. W pełni rozpostarty żagiel miał kształt trójkąta i kolor wiosennych listków buka, dodatkowo wzmocniony elastyczną heksagonalną pajęczyną komórek mięśniowych.

Wydął się, łapiąc podmuch porannej bryzy. Powstała mała, spieniona strużka kilwateru. Ogon, teraz wyprostowany, od czasu do czasu wykonywał gwałtowne pchnięcia, aby żaglówka nie zeszła z kursu, który Mosul podał technobiotycznym procesorom.

Syrinx z ostrożnością poruszała się po łodzi. Osiągnęli już zaskakującą szybkość, a jej tenisówki na gumowych podeszwach ślizgały się po mokrym pokładzie. Z ulgą oparła się o poręcz, gdzie wiatr muskał ją po twarzy. Mosul podszedł i objął ją ramieniem.

— Na tym oceanie czuję się chyba jeszcze mniej pewnie niż w kosmosie — stwierdziła Syrinx, kiedy Pernik schował się raptownie za rufą. — Wiem, że przestrzeń jest nieskończona, co ani trochę mi nie przeszkadza, lecz Atlantyda naprawdę wygląda na nieskończoną. Tysiące kilometrów pustego oceanu dają wyobrażenie nieskończoności o wiele bardziej przystępne dla ludzkiego umysłu niż wszystkie te lata świetlne.

— Dla twojego umysłu — sprostował Mosul. — Ja tutaj się urodziłem, dla mnie ocean nie wydaje się taki wielki, nigdy bym się na nim nie zgubił. Ale przestrzeń kosmiczna to zupełnie coś innego. W przestrzeni możesz wyruszyć w prostej linii i nigdy nie wrócić. Straszne.

Cały ranek upłynął im na rozmowach, wspominali szczególnie niezwykłe, poruszające lub z innych względów niezapomniane przygody, jakie spotkały ich w przeszłości. Syrinx troszkę mu zazdrościła tego prostego życia na kutrach i żaglówkach; doszła do wniosku, iż ta właśnie rzecz wydała jej się w nim najbardziej pociągająca, gdy po raz pierwszy się spotkali. Mosul był tak cudownie nieskomplikowany. A poza tym w niemal nabożnym skupieniu słuchał o jej wyczynach, spotkanych ludziach, odwiedzonych światach, żmudnej służbie we Flocie.

Kiedy słońce, już wysoko na niebie, mocniej przygrzewało, Synnx rozebrała się i wtarła w skórę sporą porcję olejku do opalania — Oto kolejna różnica — powiedziała, gdy Mosul smarował ją między łopatkami, gdzie nie mogła dosięgnąć. — Przy tobie wyglądam prawie jak albinos.

— Mnie się podobasz — odparł. — Tutaj wszystkie dziewczyny mają czekoladową skórę, jeśli nie ciemniejszą. I jak tu kogoś przekonać, że nie należymy do afrykańskiej grupy etnicznej?

Z westchnieniem wyciągnęła się na ręczniku na dachu kabiny, blisko błony żagla.

— A czy to ważne? Wszyscy nasi etniczni przodkowie dawno się nas wyparli.

— Skąd tyle goryczy w twoich słowach? Nie rozumiem.

Adamiści, których tu gościmy, są dla nas całkiem mili.

— Jasne, że tak. Biorą od was żywność.

— A my od nich pieniądze.

Żagiel z lekka trzeszczał i łopotał, dzień płynął wolno. Rytm łodzi usypiał Syrinx, która powoli zapadała w drzemkę, skąpana w ciepłych promieniach słońca.

— Widzę cię — szepnął „Oenone”, używając tego szczególnego kanału więzi afinicznej, który należał tylko do nich.

Czuła podświadomie, że statek przelatuje nad „Spirosem”.

Otworzyła oczy i spojrzała w bezkresne, lazurowe niebo.

— Wybacz, ale moje oczy nie dorównują twoim pęcherzom sensorowym.

— Lubię na ciebie popatrzeć. Nieczęsto się to zdarza.

Pomachała bezwiednie ręką. I wtedy poza aksamitnym błękitem dojrzała siebie samą: wylegiwała się na kruchym stateczku, machając drobną dłonią. Żaglówka oddalała się jednak, kurczyła do rozmiarów plamki, aż znikła. Znów oba wszechświaty były nieskazitelnie błękitne.

— Wracaj szybko — poprosił „Oenone”. — Blisko planety czuję się jak kaleka.

— To nie potrwa długo, obiecuję.

Tego popołudnia wypatrzyli wieloryby.

Wystawały z wody jak czarne góry. Syrinx dostrzegła je w oddali. Olbrzymie, opływowe cielska wynurzały się z głębin, urągając siłom grawitacji, po czym opadały w spienioną kipiel. Z nozdrzy strzelały w niebo fontanny pary.

Syrinx nie mogła się opanować, skakała jak dziecko po pokładzie, wyciągając palec.

— Patrz! Patrz!

— Widzę — odparł Mosul. Wesołość i osobliwa duma mieszały się w jego myślach. — To płetwale błękitne, duże stado, będzie ich ze sto albo i więcej.

— I ty to widzisz? — zapytała Syrinx.

— Owszem, widzę — zapewnił ją „Oenone”. — I czuję. Jesteś szczęśliwa. Wieloryby także wyglądają na szczęśliwe.

Uśmiechają się.

— Tak! — Syrinx zawołała, rozradowana. Skierowane ku górze paszcze stale się uśmiechały. Miały powód. Egzystencja tych stworzeń była przecież taka beztroska.

Mosul podprowadził bliżej „Spirosa”, nakazując żaglowi zwinięcie brzegów. Nad łodzią przetaczał się hałas stada: plusk wielkich cielsk harcujących w wodzie, głębokie gulgoczące gwizdy dobywające się z nozdrzy olbrzymów. Syrinx usiłowała określić ich rozmiary, gdy „Spiros” opływał skraj stada. Niektóre okazy, wielkie dorosłe samce, musiały osiągać ze trzydzieści metrów.

Jedno z młodych, długie na dziesięć metrów, zbliżyło się do żaglówki. Matka nie odstępowała go ani na moment, oba płetwale trącały się i ocierały o siebie bez ustanku. Potężne rozwidlone ogony huśtały się w dół i w górę. Poziome płetwy młóciły fale, piersiowe zaś biły wodę niczym skurczone skrzydła. Syrinx patrzyła z fascynacją, jak zwierzęta przepływają pięćdziesiąt metrów od łodzi, która zakołysała się niebezpiecznie. Ona jednak ledwie zauważyła przechył: młode zaczęło ssać mleko przewróconej na bok matki.

— Trudno o piękniejszy, wspanialszy widok — powiedziała w zachwycie. Zaciskała kurczowo palce na poręczy, aż jej zbielały knykcie. — I nie są to nawet ksenobionty. Są nasze. Ziemskie.

— Już nie. — Mosul stał obok niej, w równym stopniu zauroczony.

— Dzięki niech będą opatrzności, że starczyło nam rozsądku, by zachować ich geny. A jednak to zdumiewające, że Konfederacja pozwoliła wam je sprowadzić.

— Wieloryby nie niszczą tutejszych łańcuchów pokarmowych, są jakby na uboczu. Cóż to jest milion ton kryla dziennie dla tych oceanów? Żaden analogiczny organizm nie mógł się nigdy rozwinąć na Atlantydzie, więc nie muszą rywalizować o pożywienie. Wieloryby to przecież ssaki, które w procesie ewolucji zeszły kiedyś z lądu. Największym autochtonicznym stworzeniem w tych morzach jest rekin czerwony, a i on dorasta najwyżej do sześciu metrów.

Syrinx przytuliła się do Mosula.

— Źle mnie zrozumiałeś. Zdumiewające jest to, że Konfederacja wykazała tyle zdrowego rozsądku. Ponieślibyśmy niepowetowaną stratę, gdyby te zwierzęta wymarły.

— Skąd w tobie tyle cynizmu?

Pocałowała go lekko w policzek.

— Przedsmak tego, co cię czeka. — Wsparłszy głowę na jego ramieniu, całkowitą uwagę skierowała na płetwale, ze wzruszeniem wychwytując i zapisując w pamięci każdy element ich zachowania.

Do samego wieczoru podążali za stadem gigantycznych zwierząt, które bawiły się i kotłowały w morzu. Mosul zawrócił jednak żaglówkę po zapadnięciu zmierzchu. Gdy po raz ostatni spojrzała na stado, ciemne sylwety przewijały się majestatycznie na tle czerwono — złotej linii widnokręgu, a szum wyrzucanej z nozdrzy wody zlewał się z pluskiem oceanu.

Tej nocy po wodzie wokół kadłuba pląsały fantomy widmowej poświaty, rzucającej na zwiniętą do połowy błonę żagla chwiejne, błękitnawe cienie. Syrinx i Mosul wynieśli na pokład poduszki, a potem kochali się pod gwiazdami. „Oenone” od czasu do czasu zerkał z góry na ich splecione ciała — jego obecność dokładała się w umyśle Syrinx do cudownego poczucia spełnienia.

Nie powiedziała jednak o tym Mosulowi.


* * *

Wydział elektroniki instytutu badań nad Laymilami mieścił się w trzykondygnacyjnym ośmiokątnym budynku prawie pośrodku kampusu. Hortensje pięły się po białych, polipowych ścianach aż pod wielkie, okrągłe okna pierwszego piętra. Naokoło budynku rosły pochodzące z Raouil drzewa chuantawa, czterdziestometrowe okazy o gumowatej korze i długich, podobnych do języka liściach w kolorze jasnej purpury; z każdej gałązki zwisały kiście brązowych jagód.

Ione w towarzystwie trzech sierżantów szła w ich kierunku wysadzaną amarantami dróżką, która biegła od najbliższej z pięciu tutejszych stacji kolejki tunelowej. Po kąpieli z Haile nie zdążyła jeszcze wysuszyć włosów, których końce ocierały się o kołnierz oficjalnego żakietu z zielonego jedwabiu. Pracownicy instytutu, których mijała, obrzucali ją zaskoczonym spojrzeniem, uśmiechając się ostrożnie.

Parker Higgens czekał już przed głównym wejściem, ubrany jak zwykle w swój piaskowy garnitur z czerwonymi spiralkami na rozszerzanych rękawach. Zgodnie z modą nosił szerokie, workowate spodnie, choć marynarka ściślej opinała jego pulchne ciało.

Na jego czoło swobodnie opadała grzywka białych włosów.

Ione powstrzymała się od uśmiechu, gdy ściskali sobie ręce.

W jej towarzystwie dyrektor zawsze okazywał zdenerwowanie.

Ze swoich zadań wywiązywał się dobrze, lecz z pewnością nie śmieszyły ich te same żarty. Każdą drwinę z jej strony odebrałby jako osobistą obrazę.

Przywitała się też z Oski Katsurą, kierowniczką wydziału elektroniki. Swoje stanowisko objęła przed sześcioma miesiącami; jej awans był pierwszym zatwierdzonym osobiście przez Ione. Ta siedemdziesięcioletnia, wyższa od niej kobieta o wyniosłej, posągowej urodzie nosiła zawsze zwykły biały fartuch laboratoryjny.

— Podobno macie dla mnie jakieś dobre nowiny — rzekła Ione, kiedy weszli do środka i ruszyli głównym korytarzem.

— Owszem, proszę pani — odparł Parker Higgens.

— Większą część modułów zajmują kryształy pamięci — pospieszyła z wyjaśnieniem Oski Katsura. — Procesory pełnią w tym przypadku rolę elementów podrzędnych, optymalizujących procedury dostępu i zapisu. Całe urządzenie jest jednym z segmentów banku danych.

— Rozumiem. Czy lód zachował elementy w nienaruszonym stanie, jak się tego spodziewaliśmy? Gdy widziałam je po raz ostatni, wyglądały idealnie.

— O tak, były prawie nienaruszone. Skute lodem chipy i kryształy po wyciągnięciu i oczyszczeniu działają bez zarzutu. Odczytanie informacji zawartych w kryształach dlatego trwało tak długo, że są niestandardowe. — Podeszli do szerokich podwójnych drzwi, gdzie Oski Katsura przesłała datawizyjnie kod zabezpieczający. Gdy się otworzyły, zaprosiła Ione do środka.

Wydział elektroniki kojarzył jej się zawsze z cyberfabryką: rzędy identycznych, nieskazitelnie czystych pomieszczeń, jaskrawo oświetlonych białym światłem, wypełnionych blokami tajemniczych urządzeń i pajęczynami kabli. To pomieszczenie takie właśnie było: środkiem biegł jeden szeroki stół, inne zaś pod ścianami, a wszystkie podzielone na stanowiska do testów i przegrody z wyspecjalizowanymi przyrządami. Naprzeciwko wejścia szklana ściana oddzielała sześć pomieszczeń warsztatowych. Wewnątrz pracowali naukowcy, używając robotów elementarnych do precyzyjnego montażu podzespołów. Pod przeciwległą ścianą stał cokół ze stali nierdzewnej dźwigający wielką kulę z twardego, przezroczystego kompozytu. Z jej dolnej ćwiartki wychodziły grube węże systemu regulacji środowiskowej podłączone do masywnych klimatyzatorów. Wewnątrz kuli Ione dostrzegła elektroniczne moduły Laymilów, z których u podstawy rozbiegały się kable zasilające i światłowody. I co dziwniejsze, przed długim stołem pośrodku laboratorium stała Lieria: każde z jej traktamorficznych ramion podzieliło się na pięć czy sześć macek oplatających sprzęt elektroniczny.

Ione cieszyła się, że może od razu rozpoznać Kiinta.

— Dzień dobry, Lierio. Myślałam, że pracujesz w wydziale fizjologii.

Mackowate wypustki wywinęły się z przegrody, przybierając z powrotem wygląd jednolitych słupów ciała. Lieria odwracała się bez pośpiechu, aby czegoś nie potrącić.

— Witaj, Ione Saldana. Do udziału w prowadzonych tu pracach zaprosiła mnie Oski Katsura. Zdołałam wnieść pewien wkład w analizę danych zgromadzonych w kryształach Laymilów. Odnajduję wiele wspólnych cech z przedmiotem moich wcześniejszych badań.

— Doskonale.

— Widzę, że w twoich włosach czaszkowych zachowała się pewna ilość słonej wody. Pływałaś?

— Tak, chlapałyśmy się z Haile. Dopytuje się, kiedy wreszcie będzie mogła obejrzeć Tranquillity. Daj mi znać, jeśli uznasz, że już pora.

— Okazujesz nam wiele uprzejmości. Uważamy, że Haile jest już na tyle dorosła, aby można ją było pozostawić bez nadzoru rodziców, aczkolwiek stale ktoś musi jej towarzyszyć.

Tym niemniej nie pozwól, aby zabierała ci cenny czas.

— Żaden kłopot.

Jedno z ramion Lierii wydłużyło się i podniosło ze stołu delikatną białą płytkę o powierzchni dziesięciu centymetrów kwadratowych.

Urządzenie wydało z siebie krótki pisk, po czym przemówiło:

— Witam pana, dyrektorze.

Parker Higgens pozdrowił ksenobionta lekkim ukłonem.

Oski Katsura postukała paznokciem o ściankę klimatyzowanej bańki — Wszystkie komponenty zostały oczyszczone i przetestowane, zanim je na nowo zmontowano — rozpoczęła swój wywód.

— Ten lód nie był czystą wodą, zawierał również pewne domieszki węglowodorów.

— Treści wydalnicze Laymilów — dodała Lieria za pośrednictwem białej płytki.

— Właśnie. Najwięcej problemów przysporzyły nam jednak same informacje, nie spotkaliśmy się dotąd z czymś podobnym.

Z początku sądziliśmy, że mamy do czynienia z sekwencjami w pełni zrandomizowanymi, może z jakąś formą artystycznej twórczości. Z czasem wyodrębniliśmy pierwsze nieregularne repetycje wyróżników.

— Te same wzory powtórzone w różnych kombinacjach — przetłumaczyło Tranquillity.

— Czy ci naukowcy zawsze tak wszystko owijają w bawełnę? — zapytała, trochę rozbawiona.

— Mają okazję zademonstrować tobie, swojemu pracodawcy, ile wysiłku włożyli w te badania. Nie wypada ich rozczarować.

Podczas trwającej sekundę wymiany zdań Ione zachowała kamienne oblicze.

— Co wystarczyło do opracowania programu rozpoznawczego — wtrąciła swobodnie.

— Właśnie — rzekła Oski Katsura. — Dziewięćdziesiąt procent informacji nie miało dla nas istotnego znaczenia, lecz pewne wzory stale się pojawiały.

— Po zidentyfikowaniu dostatecznej ich liczby zwołaliśmy konferencję interdyscyplinarną, na której każdy mógł wyrazić swoje zdanie — odezwał się Parker Higgens. — Trochę desperacka próba na tym etapie badań, ale się opłaciło. Z przyjemnością oświadczam, że Lieria wysunęła trafną hipotezę o sygnałach wzrokowych.

— Owszem — potwierdził Kiint za pomocą wokalizatora. — Zbieżność wyniosła osiemdziesiąt pięć procent. Pakiety danych reprezentowały kolory widziane przez oko Laymila.

— Gdy to się potwierdziło — podjęła Oski Katsura — poddaliśmy testom porównawczym resztę informacji, próbując je dopasować do pozostałych impulsów nerwowych Laymilów. I to był strzał w dziesiątkę. Choć sukces nie przyszedł od razu. Przez cztery miesiące pisaliśmy programy interpretacyjne, budowaliśmy odpowiednie jednostki interfejsowe. W końcu jednak dopięliśmy swego. — Szerokim gestem ręki ogarnęła stoły i całe zgromadzone na nim oprzyrządowanie. — Zeszłej nocy odczytaliśmy pierwszą pełną sekwencję.

Doniosłość słów Oski Katsury sprawiła, że Ione zaniemówiła z emocji. Zatrzymała wzrok na bańce ochronnej z modułami elektronicznymi. Z namaszczeniem dotknęła przezroczystej, cieplejszej od otoczenia powierzchni.

— A więc to jest sensoryczny zapis przeżyć Laymila? — zapytała.

Parker Higgens i Oski Katsura szczerzyli zęby niczym para dziesięciolatków.

— Tak, proszę pani — odparł dyrektor.

Odwróciła się do niego gwałtownie.

— Ile tego jest? Ile jesteście w stanie odtworzyć?

Oski Katsura wzruszyła skromnie ramionami.

— Nadal nie rozumiemy wszystkich sekwencji. Ta, którą udało nam się przetłumaczyć, trwa niewiele ponad trzy minuty.

— Ile tego jest? — powtórzyła Ione z pewną nutą zniecierpliwienia w głosie.

— Jeżeli szybkość transmisji bitów pozostałych sekwencji nie ulegnie zmianie… to w przybliżeniu osiem tysięcy godzin.

— Powiedziała osiem tysięcy?

— Tak — odparło Tranquillity.

— Jasna cholera! — Na twarzy Ione pojawił się szatański uśmiech. — Mówiąc o tłumaczeniu, co właściwie miała pani na myśli?

— Sekwencja została przystosowana do ludzkiego odbioru sensywizyjnego — odparła Oski Katsura.

— Sprawdzaliście zawartość?

— Tak. Jakość wprawdzie nie odpowiada standardom nagrań komercyjnych, lecz to się powinno poprawić, kiedy udoskonalimy sprzęt i zoptymalizujemy programy.

— Czy Tranquillity zdoła połączyć się z waszym sprzętem za pośrednictwem sieci telekomunikacyjnej? — spytała Ione niecierpliwie.

— Nie widzę przeszkód. Chwileczkę, przekażę datawizyjnie kod wejściowy — rzekła Oski Katsura. — Gotowe.

— Pokaż mi!

Nowe, z gruntu „fałszywe” wrażenia zmysłowe wygłuszyły świadome myśli Ione, czyniąc z niej bierną, trochę wylęknioną obserwatorkę. Trójsymetryczny Laymil miał metr siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i twardą, mocno pomarszczoną, ciemnoszarą skórę, trzy nogi z podwójnymi stawami kolanowymi i stopami zakończonymi kopytami, a także trzy kończyny górne: pękate barki, dające rękom możliwość wykonywania nader swobodnych ruchów, pojedyncze stawy łokciowe oraz dłonie z czterema palcami tej samej grubości co ludzki kciuk, lecz dwukrotnie dłuższymi, zginającymi się w trzech miejscach, silnymi i zręcznymi.

Najdziwniejsze wszakże były trzy głowy sensytywne wyrastające między ramionami na kształt odciętych segmentów węża. Każda miała z przodu oko, nad nim trójkątne ucho podobne do skrzydła nietoperza, poniżej zaś bezzębne usta do oddychania. Wszystkie te usta potrafiły wydawać dźwięki, lecz jedne były większe i bardziej złożone od dwóch pozostałych, które ze swej strony miały czulszy zmysł powonienia. W najwyższej części tułowia, w szczelinie miedzy szyjami, znajdował się okrągły otwór gębowy, wyposażony w ostre jak igła zęby.

Ciało, w które wniknęła Ione, nieprzyjemnie krępowało ruchy, ściskając okrągłymi postronkami mięśni, modelując nowy kształt z protestującej skóry i kości, zmuszając je do ulegnięcia ożywionej istocie zamieszkującej kryształową matrycę. Miała wrażenie, że coś metodycznie wykręca jej kończyny — we wszystkich kierunkach oprócz tych, z myślą o których stworzyła je natura. Metamorfoza zachodziła jednak zupełnie bezboleśnie. Rozgorączkowany, przejęty instynktownym wstrętem umysł pomału się uspokajał.

Ione zaczęła się ostrożnie rozglądać, usiłując przywyknąć do dochodzących do mózgu potrójnych sygnałów wzrokowych.

Miała na sobie ubranie. I tu duża niespodzianka: oparta na przesądach powierzchowność obcych powinna być przecież nieludzka, zwierzęca, pozbawiona jakichkolwiek cech antropomorficznych, krańcowo odmienna. A tymczasem Ione łatwo dostrzegła spodnie: sięgające do połowy dolnych części nóg rury z ciemnopurpurowej tkaniny, która wydawała się na szorstkiej skórze śliska niczym jedwab; nawet pasek dało się zauważyć. Prosta, rozciągliwa, jasnozielona koszula sięgała pod szyje, zakończona usztywnionymi opaskami.

Szła na trzech nogach krokiem jakże swobodnym i naturalnym, nie zastanawiając się wcale, jak stawiać kopyta, żeby się nie potknąć. Głowa sensytywna z ustami, które mogły mówić, była zawsze z przodu, kiwała się wolno z boku na bok. Pozostałe dwie głowy nieustannie badały okolicę.

Osaczały ją zewsząd dźwięki i widoki. W jej wizualnym świecie brakowało półtonów, przeważały jasne kolory podstawowe.

Pojawiały się też pewne czarne nieciągłości obrazu, jak w projekcjach AV podczas silnych zakłóceń; podobnie wśród tysięcznych dźwięków następowały półsekundowe momenty ciszy.

Ione szybko przywykła do tej osobliwości. Przechadzała się po habitacie Laymilów. Jeżeli w Tranquillity panował doprowadzony do perfekcji porządek, to tutaj można było mówić o perfekcyjnym nieładzie. Drzewa toczyły z sobą bój, łamiąc się wzajem i spychając. Nic tu nie rosło prosto. Jakby dżunglę nawiedził huragan, tyle że ze względu na wielki ścisk drzewa mogły jedynie kłaść się na swoich sąsiadów. Widziała powykręcane i splecione pnie, które robiły wszystko, byle dotrzeć wyżej, do światła. Młode odroślą przebijały łuszczącą się korę, a wysoko nad jej głową z pni wyrastały korzenie grubości ludzkiego tułowia — beżowe, widłowe zęby nurzały się w piaszczystą glebę, tworząc potężne stożki podporowe. Długie wstęgi oliwkowozielonych liści zwijały się w spirale. A tam, gdzie szła Ione, gdzie przetykały się z sobą nieziemskie filary cienia i światła, każdy zakamarek porastały malutkie grzybki w kolorze kobaltowego błękitu, o brzegach kapeluszy ozdobionych jasnoczerwonymi pręcikami, kołyszącymi się niczym ukwiały w leniwym nurcie wody.

Przyjemny, błogi nastrój spływał na nią jak światło przechodzące przez bursztyn. Las pełen był harmonii, jego duch życiowy współgrał z matczyną esencją kosmicznego ostrowu, wyśpiewując razem z nią sielskie madrygały. Ione chłonęła te wrażenia całym sercem, wdzięczna za dar życia.

Kopyta dreptały zwinnie po krętej ścieżynie, niosąc ją ku czwartej wspólnocie małżeńskiej. Małżonkowie — partnerzy już na nią czekali, gdy jej euforia pobrzmiewała wśród tematów leśnej pieśni, znajdując swe odbicie w radości matczynej esencji.

Dotarła do skraju puszczy, zasmucona widokiem niższych drzew i końcem pieśni, ale też uradowana, że przeszła pomyślnie sprawdzian i okazała się godna czwartego cyklu reprodukcyjnego.

Las ustąpił miejsca otwartej okolicy, łagodnej dolinie szumiącej łanami bujnej, wysokiej trawy, upstrzonej dzwoneczkami kwiatów w żywych kolorach żółci, czerwieni i błękitu. Wokół piętrzył się kosmiczny ostrów — krajobraz splątanej zieleni, wojowniczej roślinności duszącej w swych objęciach srebrzyste nitki rzek i strumieni, nad którymi płynęły puszyste obłoki. Z obu czap biegunowych strzelały wzdłuż osi habitatu iglice świetlne — cienkie, oślepiająco jasne szable dwudziestokilometrowej długości.

— Jedność pieśni ducha drzew! — zawołała na głos i w myślach. Pozostałe głowy zatrąbiły donośnie. — Czekam.

— Darem płodności rozwój embriona, córko — odparła matczyna istota kosmicznego ostrowu.

— Wybór samca?

— Akceptacja.

— Chęć zjednoczenia.

— Pochwała wydania życia.

Ruszyła w dół zbocza. Przed sobą w dolinie dostrzegła czwartą wspólnotę małżeńską. W koncentrycznych kręgach stały tam niebieskie, sześcienne struktury polipowe o ściśle symetrycznych kształtach. Na dróżkach pomiędzy pustymi ścianami poruszali się inni Laymilowie. Wszystkie jej głowy wychyliły się do przodu.

I na tym wspomnienia się urywały.

Powrót do zwyczajnego otoczenia laboratorium był tak samo nagły, co wstrząsający. Ione oparła się o stół, aby nie stracić równowagi. Oski Katsura i Parker Higgens patrzyli na nią z obawą i nawet ciemnofioletowe oczy Lierii skupiały się na niej z ciekawością.

— Zdumiewające… — wydukała. Gorąca dżungla Laymilów czaiła się gdzieś na obrzeżach jej pola widzenia niczym mściwy koszmar. — Te drzewa… Jakby myślała, że są żywe.

— Tak — rzekł Parker Higgens. — To był swego rodzaju test lub ceremoniał godowy. Samice Laymilów zdolne są do pięciu cyklów reprodukcyjnych, tyle wiemy na pewno, lecz nikomu nie przyszło do głowy, że mogą przestrzegać sztucznych ograniczeń.

Wprost nie do wiary, aby tak zaawansowana w rozwoju cywilizacja zachowała niemal pogańskie rytuały.

— Wolałabym nie określać ich mianem pogan — powiedziała Oski Katsura. — Czyż nie zidentyfikowaliśmy w genomie Laymilów sekwencji odpowiadającej częściowo genom więzi afinicznej edenistów? Mimo to nie ulega wątpliwości, że są o wiele bardziej zżyci ze swoim otoczeniem niż ludzie, nawet edeniści. Ten ich habitat, kosmiczny ostrów, był dosłownie częścią ich procesów reprodukcyjnych. Przysługiwało mu swoiste prawo weta.

— Jak w przypadku mnie i Tranquillity — mruknęła Ione pod nosem.

— Nie powiedziałbym.

— Poczekaj jeszcze pięć tysięcy lat, a narodziny nowego Lorda Ruin nabiorą cech rytuału.

— Masz rację, Ione Saldana — rzekła Liena. Kiint mówił dalej za pośrednictwem białego wokalizatora: — Szereg ważkich dowodów wskazuje na to, że u Laymilów proces wyboru partnera nie był oparty na prymitywnym spirytualizmie, ale raczej na naukowych, eugenicznych zasadach. Dopasowanie nie odbywało się jedynie pod kątem uzyskania pożądanych cech fizycznych, najwidoczniej główny nacisk kładziono na siłę umysłu.

— W każdym razie otwiera się przed nami wspaniałe okno na ich świat — stwierdził Parker Higgens. — Tak mało dotąd wiedzieliśmy. Pomyśleć tylko, że tyle nam pokazały trzy krótkie minuty. Możliwości, jakie w tym drzemią… — Spojrzał na elektroniczne moduły niemalże z nabożną czcią.

— Spodziewacie się kłopotów z przetłumaczeniem reszty? — zapytała Ione kierowniczkę wydziału.

— Żadnych. Wrażenia, które odebrałaś, były jeszcze nie dopracowane, przybliżenie stanów emocjonalnych mieściło się w dość szerokich granicach błędu. Oczywiście, poprawimy oprogramowanie, chociaż wątpię, czy uda się wiernie przełożyć doznania tak bardzo odmiennych istot.

Ione nie mogła oderwać wzroku od elektronicznych modułów, spuścizny po zaginionej rasie. Możliwe bowiem — tylko możliwe — że w nich właśnie kryła się odpowiedź na pytanie, dlaczego to zrobili. Im dłużej o tym myślała, tym więcej miała wątpliwości.

Laymilowie tak kochali życie. Cóż, na miłość boską, mogło ich skłonić do popełnienia samobójstwa?

Wzdrygnęła się lekko, po czym spojrzała na Parkera Higgensa.

— Wydział elektroniki otrzyma dodatkowe środki z budżetu — rzekła stanowczo. — Żądam jak najszybszego przetłumaczenia tych ośmiu tysięcy godzin. Ponadto wydział analiz kulturowych zostanie znacznie rozbudowany. Dotąd zwracaliśmy nadmierną uwagę na fizyczne i technologiczne aspekty cywilizacji Laymilów, ale to się zmieni.

Parker Higgens otworzył usta, jakby chciał zaprotestować.

— Nie zamierzałam nikogo krytykować, dyrektorze — dodała czym prędzej. — Wcześniej mogliśmy poznawać wyłącznie fizyczną stronę artefaktów, lecz teraz, skoro już dysponujemy zapisami uczuć i wrażeń zmysłowych, nasze badania wchodzą w nową fazę. Roześlijcie zaproszenia do wszystkich specjalistów w dziedzinie psychologii ksenobiontów, których pomoc wyda wam się użyteczna, niech przerwą bieżące zajęcia i przybędą w ramach płatnego urlopu. Jeśli sądzicie, że moje imię cokolwiek dla nich znaczy, dodam do zaproszeń kilka słów od siebie.

— Tak, proszę pani. — Parker Higgens wydawał się zaskoczony jej pośpiechem.

— Lierio, czy mogłabyś wziąć aktywny udział w rozstrzyganiu kulturowych niuansów? Twoje opinie byłyb doprawdy bezcenne.

Ramiona Lierii zafalowały na całej długości (śmiech Kiintów?)

— Wezmę w tym udział z prawdziwą przyjemnością, Ione Saldana.

— I jeszcze jedno. Chcę, żeby zapisy po ich odtworzeniu w pierwszej kolejności przejrzało Tranquillity.

— Tak — zgodziła się z wahaniem Oski Katsura.

— Przykro mi — dodała Ione z przymuszonym uśmiechem — ale, jako Lord Ruin, mam prawo zakazać rozpowszechniania technologii wojskowych. Eksperci mogą przez wiele miesięcy spierać się nad niuansami kultury Laymilów, lecz uzbrojenie dość łatwo rozpoznać. Wolałabym, żeby jakiś szczególnie groźny wynalazek wojskowy nie znalazł nagle szerokiego zastosowania w Konfederacji. Chcę też wiedzieć, czy habitaty zniszczyła broń nieprzyjaciela, zanim ułożę treść orędzia do ludzi.

Загрузка...