Przestrzeń rozwarła się w pięciu miejscach przed lekkim krążownikiem „Beezlingiem”. Człowiek patrzący w bezdenną czeluść mógłby dostrzec cząstkę prawdziwej, pustej nieskończoności.
Quasimaterialna struktura tuneli czasoprzestrzennych stanowiła w istocie rzeczy strefę nie wypuszczającą fotonów, z której całkowite ciemności zdawały się wylewać na zewnątrz, aby pokalać rzeczywisty wszechświat. Nagle obce statki wyłoniły się zza zasłony mroku z przyspieszeniem 6 g, ustawiając się na trajektoriach przechwytu. Znacznie się różniły wyglądem od jednostek garissańskiej floty, których pozycję w przestrzeni śledzili na bieżąco: miały zgrabne, opływowe kształty kropli wody. Były większe i niepokojąco potężne. Żywe.
Usadowiony wygodnie w opancerzonym i szczelnie zamkniętym module dowodzenia w samym sercu „Beezlinga”, kapitan Kyle Prager spokojnie odczytywał dane astronawigacyjne, gdy nagle komputer pokładowy wszczął alarm, informując datawizyjnie o bliskości intruzów. Neuronowy nanosystem przekazywał wprost do mózgu Pragera dane zbierane przez zespoły zewnętrznych sensorów okrętu. Tutaj, w rozległej pustce międzygwiezdnej przestrzeni, nawet prędkość światła nie wystarczała do zapewnienia efektywnej wymiany informacji. Kapitan polegał wyłącznie na infralokacji, śledząc niewyraźne różowe plamki rozszyfrowywane przez programowe deskryptory. Sprzęt zakłócający zamontowany w zasobnikach obcych okrętów skutecznie pochłaniał i rozpraszał sygnały radarowe „Beezlinga”.
Programy bojowe przechowywane w nanosystemowych klastrach pamięci Kyle’a uzyskały teraz status nadrzędności. Kapitan przesłał do komputera pokładowego ciąg datawizyjnych instrukcji, czekając w napięciu na kolejne informacje. Obliczone trajektorie pięciu przybyszów pojawiły się pod postacią szkarłatnych wektorów, których odcinki przecinały przestrzeń ku nieuchronnemu, złowieszczemu spotkaniu z „Beezlingiem” i jego dwiema fregatami eskortowymi. Obce okręty nadal przyspieszały, lecz ich napędy odrzutowe nie wydzielały spalin. Kyle Prager zdrętwiał ze strachu.
— Jastrzębie — zawyrokował.
W sąsiednim fotelu Tane Ogilie, oficer węzłowy okrętu, jęknęła żałośnie.
— Skąd wiedzieli?
— Agenci Wywiadu Sił Powietrznych Konfederacji nigdy nie śpią — odparł Kyle Parker. — Domyślili się, że zechcemy wziąć natychmiastowy odwet. Pewnie monitorują ruchy naszej floty i mają nas stale na oku. — Ponure myśli chodziły mu po głowie.
Widział w wyobraźni, jak komory utrzymania antymaterii mrugają wokół niego niczym diabelskie czerwone gwiazdki.
W całej Konfederacji jedna sprawa nie budziła kontrowersji: antymateria mogła okazać się zgubą dla ludzkości. Na wszystkich planetach i asteroidach, gdzie znajdowały się osiedla ludzkie, ostro potępiano jej użycie.
Gdyby dopadł ich teraz okręt Sił Powietrznych Konfederacji, Prager jako kapitan otrzymałby natychmiastowy wyrok śmierci, a jego załoga — bilet w jedną stronę na podróż do którejś z planet karnych.
Nie mieli oczywiście wyboru: „Beezling” potrzebował fantastycznego dopalacza bazującego na antymaterii, bez porównania silniejszego od urządzeń spotykanych w napędach termojądrowych statków adamistów. Wkrótce w silniki na antymaterię zostałyby wyposażone także okręty Omutańskich Sił Powietrznych. Mają je, bo i my je mamy. My je mamy, bo i oni je mają. Jeden z najstarszych (i najbardziej przewrotnych) argumentów w dziejach.
Pragerowi opadły ramiona, z rezygnacją przyjmował swój los.
Znał ryzyko i je akceptował, a przynajmniej tak wmówił sobie i admiralicji.
Śmierć nadeszłaby szybko, bez bólu, a załoga w normalnych okolicznościach zostałaby przy życiu. Dostał jednak wyraźne rozkazy. Nie można nikogo dopuścić do „Alchemika”, którego przewoził „Beezling”, a już szczególnie podróżujących jastrzębiami edenistów: wystarczy, że mieli tę swoją technobiotykę.
— Otoczyło nas pole dystorsyjne — oznajmiła Tane Ogilie. Mówiła dźwięcznym, pełnym napięcia głosem. — Żaden skok nie wchodzi już w rachubę.
Kyle Prager zastanawiał się krótką chwilę, jakie to uczucie dowodzić jastrzębiem, sprawować niepodzielną, nie wymagającą najmniejszego wysiłku władzę na pokładzie statku. Ech, pozazdrościć!
Aż trzy nieprzyjacielskie okręty ścigały „Beezlinga”, gdy tymczasem fregaty „Chengho” i „Gomban” uciekały każda przed jednym myśliwym.
Matko Boska, taka taktyka wyraźnie wskazuje, że wiedzą, co wieziemy!
Odtworzył w pamięci kody samozniszczenia, sprawdzając całą procedurę przed przesłaniem komputerowi pokładowemu datawizyjnego polecenia. Rzecz była prosta: wystarczyło odłączyć zasilanie systemu zabezpieczeń komór utrzymania antymaterii w silniku napędowym, aby okoliczną przestrzeń wypełniło twarde promieniowanie i jasność dorównująca wybuchowi nowej.
Mógłbym zaczekać, aż jastrzębie podejdą bliżej, niechby i im się dostało. Chociaż… szkoda załóg, ludzi, którzy muszą słuchać rozkazów.
Filigranowy obraz trzech okrętów pościgowych powiększył się niespodziewanie w podczerwieni, teraz był znacznie jaśniejszy i bardziej wyraźny. Każdy z nich rozłożył osiem migotliwych płatków energii; ostre, błyszczące końcówki rozproszyły się momentalnie w przestrzeni. Programy analityczne dostarczyły Pragerowi danych, zmaterializowała się projekcja wektorów lotu łączących wszystkie dwadzieścia cztery myśliwce bezpilotowe z „Beezlingiem” łukowatymi, świetlistymi smugami. Ciągnęły za sobą pióropusze radioaktywnych spalin. Przyspieszenie sięgało 40 g. Napęd na antymaterię.
— Odpalili osy bojowe! — wykrzyknęła ochryple Tane Ogilie.
— To nie są zwykłe jastrzębie — warknął Kyle Prager, dusząc w sobie wściekłość. — To pieprzone czarne jastrzębie na usługach Omuty! — Rozkazał datawizyjnie komputerowi pokładowemu wykonać unik, uaktywniając w szaleńczym pośpiechu procedury obronne „Beezlinga”. Sprawdził czas w neuronowym nanosystemie: od pojawienia się nieprzyjaciela upłynęło siedem sekund. Naprawdę tylko tyle? Ale nawet jeśli tak, jego reakcja była żałośnie powolna na arenie, gdzie milisekundy stanowiły najcenniejszą walutę. Przyjdzie im za to zapłacić, może nawet życiem.
Za pomocą sygnałów dźwiękowych, optycznych i datawizyjnych „Beezling” ostrzegał przed wzrastającym przeciążeniem. Załoga siedziała zapięta w pasach, lecz tylko Bóg wiedział, co się teraz działo z cywilami, których mieli na pokładzie.
Kiedy okręt płynnie przyspieszał, błonowe suplementy nanoniczne twardniały w jego ciele — wspierały organy wewnętrzne w walce z przeciążeniem, nie dopuszczały do uszkodzenia w kręgosłupie, zapewniały nie zakłócony dopływ krwi do mózgu, zapobiegały zamroczeniu. Okręt zatrząsł się gwałtownie podczas odpalania własnego zespołu os bojowych. Ich przyspieszenie osiągnęło 8 g i ciągle rosło.
W pizednim module załogowym doktor Alkad Mzu analizowała na bieżąco sytuację „Beezlinga”, który z przyspieszeniem 1,5 g pędził ku nowym współrzędnym skoku. Neuronowy nanosystem przetwarzał pierwotne dane, kompilując obrazy napływające z zewnętrznych czujników okrętu i rzutując na nie wektory lotu. Poza siatkówkami oczu odsłonił jej się nowy widok, zakłócany błyskami i cieniami zjaw, póki nie zamknęła powiek.
„Chengho” i „Gombari” przybrały postać jaskrawych smug błękitno — białego światła, w blasku wyrzucanych przez nie spalin gasły gwiazdy.
Lecieli w zwartym szyku. „Chengho” znajdował się w odległości dwóch tysięcy kilometrów, „Gombari” — troszkę więcej niż trzech tysięcy. Alkad wiedziała, że statki potrzebują najnowocześniejszych urządzeń astronawigacyjnych, aby mogły się wynurzyć vv oddaleniu mniejszym niż pięć tysięcy kilometrów po skoku na odległość dziesięciu lat świetlnych. Garissa nie szczędziła pieniędzy na wyposażenie swej floty w najwyższej jakości oprzyrządowanie.
Pieniędzy, którymi powinno się raczej subsydiować uniwersytet lub wspomóc służbę medyczną. Garissa me była szczególnie bogatym światem. Alkad wolała nie pytać, gdzie Departament Obrony zdobył tak olbrzymie ilości antymaterii.
— Następny skok za mniej więcej trzydzieści minut — oznajmił Peter Adul.
Alkad odwołała przekaz datawizyjny. Sensoryczna wizualizacja lotu okrętów rozmyła się, zastąpiona widokiem spartańskiego, szarozielonego kompozytu ścian kabiny. Peter stał przy otwartej grodzi w ciemnym turkusowym kombinezonie z miękkimi wkładkami, chroniącymi stawy przed potłuczeniami w stanie nieważkości. Choć uśmiechał się ujmująco, dostrzegła troskę w jego jasnych, żywych oczach.
Peter miał trzydzieści dwa lata, metr osiemdziesiąt wzrostu i jeszcze ciemniejszą karnację niż jej hebanowa skóra. Pracował na uniwersytecie na wydziale matematyki i od osiemnastu miesięcy był jej narzeczonym. Nie należał do lekkoduchów i zawsze mogła liczyć na jego wsparcie. Wydawał się nie przejmować tym, że nie dorównuje jej inteligencją — rzadko spotykała się z taką postawą — choć sam też szczycił się błyskotliwym umysłem.
Miała zostać potępiona jako konstruktorka „Alchemika”, ale i to mu w niczym nie przeszkadzało. Co więcej, odwiedził wraz z mą supertąjną bazę wojskową na planetoidzie, gdzie pomagał rozwikłać pewne matematyczne problemy związane z budową urządzenia.
— Myślałem, że spędzimy je razem — dodał.
Uśmiechnęła się szeroko i wyśliznęła spod siatki ochronnej, gdy usiadł obok niej na skraju fotela amortyzacyjnego.
— O nie, dzięki. Zawodowi piloci mogą się obłapiać podczas korekty toru lotu, ale mnie to nie bierze. — Do kabiny wdzierały się różnorodne szumy i buczenia, członkowie załogi rozmawiali po cichu na swych stanowiskach, od strony wąskich luków przejściowych dolatywały przytłumione słowa. „Beezlinga” budowano z myślą o transporcie wyposażenia „Alchemika”, zatem szczególną uwagę zwracano na wytrzymałość i niezawodność okrętu; wygoda załogi zajmowała odległe miejsce na liście konstrukcyjnych priorytetów.
Alkad przerzuciła stopy poza krawędź fotela (siła ciężkości „przyssała” je natychmiast do podłogi) i przysunęła się do Petera, wdzięczna za jego obecność i troskę.
Otoczył ją ramieniem.
— Dlaczego, gdy ocieramy się o śmierć, burzą się w nas hormony?
Przywarła z uśmiechem do jego ciała.
— A co takiego jest w facetach, że jeśli tylko nie śpią, burzą się w nich hormony?
— Rozumiem, że nie chcesz.
— Bo nie chcę — odparła twardo. — Po pierwsze, nie ma tu drzwi, a po drugie, przy tym przeciążeniu łatwo coś sobie uszkodzić. Zresztą po powrocie będziemy mieli na to mnóstwo czasu.
— Racja. — Jeśli wrócimy. Nie odważył się jednak powiedzieć tego na glos.
Wtedy właśnie rozległ się alarm. Dopiero po sekundzie otrząsnęli się z zaskoczenia.
— Wskakuj na fotel! — ryknął Peter, kiedy raptownie wzrosło przyspieszenie okrętu.
Alkad za wszelką cenę starała się oderwać stopy od podłogi. Wydawały się zrobione z uranu, nieprawdopodobnie ciężkie.
Mięśnie i ścięgna prężyły się, kiedy próbowała wykonać jakikolwiek ruch.
No, dalej. Zrób to. To tylko twoje nogi. Matko Boska, przecież tyle razy podnosiłaś nogi! Ciągnij!
Impulsy nerwowe obejść nanosystemowych pobudzały mięśnie ud do wytężonej pracy. Zdołała wciągnąć jedną nogę na fotel. W tym czasie przyspieszenie sięgnęło 7 g. Lewa noga pozostawała wciąż poza fotelem, stopa ślizgała się po podłodze pokładu, kiedy ogromny ciężar uda groził uszkodzeniem stawu kolanowego.
Doszło do spotkania dwóch wrogich rojów os bojowych; atakujące i broniące się myśliwce bezpilotowe pękały, rozsyłając grad podpocisków. Strumienie skoncentrowanej energii krzyżowały się chaotycznie w przestrzeni. Impulsy z przyrządów do prowadzenia walki radioelektronicznej rozbiegały się we wszystkich kierunkach, szalejąc w całym spektrum fal elektromagnetycznych, próbując odchylić, popędzić, oszukać, wprowadzić zamęt w szykach nieprzyjaciela. Sekundę później przyszła kolej na rakiety oraz kule kinetyczne, które rozbłyskiwały niczym wystrzały antycznych strzelb. Wystarczyło minimalne draśnięcie, a przy tak zawrotnych prędkościach zarówno pocisk, jak i trafiony obiekt detonował wśród postrzępionych pióropuszy plazmy. Dochodziło do eksplozji paliwa termojądrowego, intensywnych rozbłysków niebieskobiałego światła z fioletowymi grzywami wyładowań koronowych.
Konflikt zaogniała dodatkowo antymateria, powodując jeszcze większe wybuchy w tej jonowej nawałnicy.
Szeroka na trzysta kilometrów mgławica eksplozji następujących między „Beezlingiem” a jego prześladowcami miała soczewkowate kształty; rozpierana przez gęste cykloniczne zagęszczenia, buchała na krawędziach gigantycznymi słupami ognia. Nie zbudowano dotąd sensora, który zdołałby zorientować się w takim chaosie.
„Beezling” zakręcił gwałtownie. Cewki odchylające silników pokazywały, na co je stać, gdy okręt zmieniał kurs, żeby zdążyć wlecieć w strefę chwilowo wolną od wybuchów. Z wyrzutni umieszczonych w dolnym kadłubie krążownika wystrzeliła druga gromada os bojowych, by zaraz napotkać na swej drodze formację odpaloną z czarnego jastrzębia.
Zaledwie Peter stoczył się z fotela amortyzacyjnego i grzmotnął o podłogę kabiny, poczuł olbrzymie przyspieszenie. Patrzył bezradnie, jak lewa noga Alkad poddaje się z wolna miażdżącej sile ciężkości; jej jęk wzbudzał w nim poczucie winy. Kompozytowe pokrycie pokładu napierało na jego plecy, szyja cierpiała potworne katusze. Połowę gwiazd, które widział, stanowiły iskierki bólu, resztę — datawizyjny stek bzdur. Komputer pokładowy sprowadzał arenę działań bitewnych do zgrabnych, uporządkowanych rysunków, które walczyły o lepsze z seriami metabolicznych ostrzeżeń. Nie potrafił nawet skupie na nich myśli. Miał na głowie ważniejsze problemy… na przykład jak, do cholery, dźwignąć klatkę piersiową i złapać oddech.
Nagle zmienił się kierunek siły ciężkości. Peter oderwał się od pokładu i uderzył o ścianę kabiny. Zęby przebiły wargę, nos pękł z obrzydliwym chrupnięciem. Przeraził się, gdy ciepła krew zalała mu usta. Jaka rana zagoi się w takich warunkach? Jeśli nic się nie zmieni, pewnie wykrwawi się na śmierć.
Po chwili siła ciężkości znów wróciła do normalnego stanu, rzucając nim o pokład. Wrzasnął, wstrząśnięty i obolały. Przekaz datawizyjny z komputera pokładowego przeistoczył się w dziwnie spokojny, powleczony morą deseń czerwonych, zielonych i nie bieskich linii. Po brzegach wdzierała się ciemność.
Drugie starcie os bojowych odbyło się już na szerszym froncie.
Po obu stronach czujniki i procesory dostawały zadyszki, zdezorientowane wyładowaniami w mgławicy i ogromem wypromieniowywanej energii. Wciąż nowe eksplozje rozbłyskiwały na tle tej scenerii zniszczenia. Kilka os bojowych przeciwnika przedarło się przez kordon obronny. Trzecia grupa obrońców opuściła „Beezlinga”.
Sześć tysięcy kilometrów dalej, gdzie „Chengho” opędzała się od roju os bojowych wystrzelonych przez swego jedynego prześladowcę, wybuchy nuklearne powołały do życia drugą mgławicę.
Gorzej było z „Gombari”; nadlatujące pociski roztrzaskały komory utrzymania antymaterii fregaty. Gdy zabiysła efemeryczna gwiaz da, filtry czujników „Beezlinga” zabrały się gorączkowo do pracy. Kyle Prager utracił datawizyjny obraz połowy wszechświata. Nie widział jeszcze czarnego jastrzębia, który zaatakowałby fregatę, otwierając równocześnie wlot tunelu czasoprzestrzennego, aby w nim zniknąć i tym sposobem uciec przed bąblem śmiercionośnego promieniowania.
A tymczasem osa bojowa zbliżająca się do „Beezlinga” z przyspieszeniem 46 g przeanalizowała formację mechanicznych obrońców, która pędziła jej na spotkanie. Do boju przystąpiły rakiety i urządzenia zakłócające działanie systemów teleelektrycznych, prowadząc przez dziesiątą część sekundy strategię zmiennych uników i zasadzek. Napastnik się przebił, tylko jeden obrońca pozostał między nim a okrętem kosmicznym; leciał wprawdzie w jego kierunku, lecz wolno: dopiero co opuścił prowadnicę wyrzutni, jego przyspieszenie wynosiło zaledwie 20 g.
Kyle Prager uzyskał dane dotyczące rozwoju sytuacji. Pozycje czarnych jastrzębi i trajektorie ich lotu. Rezultaty działań myśliwców bezpilotowych. Ewentualne rezerwy. Wszystko to brał pod uwagę jego umysł wspomagany programem taktycznym. Dowódca powziął decyzję: połowę pozostających w odwodzie os przeznaczył do zadań ofensywnych.
Huknęło jak w dzwonie, kiedy wystrzeliły.
W odległości stu pięćdziesięciu kilometrów od upatrzonej zdobyczy procesory sterujące nacierającej osy bojowej obliczyły, że zanim dopadnie okręt, zostanie jednak przechwycona. Dokonała więc szybkiego przeglądu dostępnych opcji i jedną z nich wybrała.
W odległości stu dwudziestu kilometrów wydała polecenie odcięcia zasilania swoich siedmiu komór utrzymania antymaterii.
W odległości dziewięćdziesięciu kilometrów wyłączyło się pole magnetyczne pierwszej z nich. Olbrzymie przyspieszenie zrobiło swoje: bryła zamarzniętej antymaterii uderzyła w tylną ściankę.
Na długo przed tym, jak doszło do zetknięcia, wyłączyło się pole magnetyczne drugiej komory. W ciągu stu pikosekund wszystkie zostały odłączone od zasilania, co dało w efekcie falę uderzeniową o z góry założonym kształcie.
W odległości osiemdziesięciu ośmiu kilometrów bryły antymaterii unicestwiły w procesie anihilacji równoważną ilość materii i nastąpiło wyzwolenie tytanicznej energii. Wytworzona w ten sposób włócznia plazmy, tysiąckroć gorętsza niż wnętrze gwiazdy, pędziła w kierunku „Beezlinga” z prędkością relatywistyczną.
Kiedy strumień zdysocjowanych jonów ugodził w okręt, zespoły czujników i panele termozrzutu momentalnie wyparowały.
Generatory sił wiążących molekuły robiły, co mogły, aby nie dopuścić do uszkodzenia krzemowego kadłuba okrętu, lecz wobec tak dzikiej napaści ich wysiłek okazał się daremny. Przebicie nastąpiło jednocześnie w kilkunastu miejscach. Do wnętrza wlała się plazma, przetaczając się po złożonych, delikatnych systemach niczym płomień lampy lutowniczej po kryształkach śniegu.
Okrutny los nie oszczędził tego dnia „Beezlinga”. Jeden ze strumieni plazmy trafił w zbiornik z deuterem, stopił piankę izolacyjną i tytanową powłokę. Ciecz kriogeniczna, poddana działaniu wysokiego ciśnienia, przeszła do swego naturalnego stanu gazowego, rozrywając zbiornik i rozrzucając na wszystkie strony odłamki. Ośmiometrowy fragment kadłuba odgiął się na zewnątrz, a pomiędzy zdartymi krzemowymi strzępami trysnął ku gwiazdom wulkaniczny gejzer deuteru.
Eksplozje os bojowych nadal zalewały najbliższą przestrzeń powodzią światła i cząstek elementarnych. Niczym ranny ptak, „Beezling” kręcił się bezwładnie z dziurawym kadłubem i uszkodzonym napędem w samym centrum coraz szerszego obłoku zniszczeń.
Dowódcy trzech atakujących czarnych jastrzębi obserwowali, jak ostatnia gromada os bojowych „Beezlinga” obiera kurs na ich okręty i przecina przestrzeń w akcie zemsty. Tysiące kilometrów dalej ich towarzysz zaliczył decydujące trafienie, unieruchamiając „Chengho”. A tymczasem osy „Beezlinga” pokonały już połowę dystansu dzielącego je od celu.
Komórki modelowania energii wywarły ogromny nacisk na strukturę przestrzeni i czarne jastrzębie wśliznęły się w otwarte tunele, domykając za sobą wloty. Osy bojowe „Beezlinga” zgubiły ślad swoich niedoszłych ofiar; procesory sterujące skanowały przestrzeń w coraz większym promieniu, na próżno starając się odnaleźć zaginione sygnały. Myśliwce bezpilotowe mknęły więc dalej i dalej, pozostawiając za sobą unieruchomiony okręt wojenny.
Powrót do rzeczywistości nie byt aż taki przyjemny, nawet jeśli oznaczał, że doktor Alkad Mzu ciągle żyła. Ból lewej nogi przyprawiał o mdłości. Pamiętała trzask pękającej kości, gdy staw kolanowy wreszcie nie wytrzymał. Potem nastąpiły gwałtowne zmiany sił bezwładności, równie męczące co wymyślne tortury zadawane przez kata. Neuronowy nanosystem w znacznej mierze uśmierzył ból, lecz ostatnie wstrząsy „Beezlinga” sprawiły, że wokół niej zamknęła się błogosławiona pustka.
Matko Boska, jakim cudem udało się nam przetrwać?
A przecież była świadoma tego, że jeśli misja zakończy się fiaskiem, to śmierć się o nią upomni. Dzięki pracy na garissańskim uniwersytecie wiedziała, jak wielkie energie wchodzą w grę podczas wykonywanego przez statek skoku ZTT i z czym wiązałaby się jakakolwiek niestabilność w węzłach modelujących. Doświadczona załoga nie wydawała się tym szczególnie przejmować… albo też potrafiła lepiej skrywać swe uczucia. Wiedziała również, że jest raczej mało prawdopodobne, aby zostali przechwyceni przez okręt omutańskiej floty, kiedy już „Beezling” wynurzy się przy docelowej gwieździe. Jednakże nawet to nie byłoby aż takie złe: gdyby osa bojowa przedarła się przez pole obronne „Beezlinga”, koniec nastąpiłby błyskawicznie. Liczyła się nawet z ewentualnością, że „Alchemik” ulegnie awarii… Ale coś takiego? Osaczona w bezkresnej pustce, nie przygotowana fizycznie ani psychicznie, by jednak o włos uniknąć śmierci. Jakżeż Matka Boska mogła pozwolić na taką okropność? Chyba że i ona lękała się „Alchemika”…
Szczątkowe wykresy wdzierały się z uporem w jej skołatane myśli. Odcinki wektorów schodziły się w odległości trzydziestu siedmiu tysięcy kilometrów w punkcie o współrzędnych zakładanego skoku. Omuta była maleńką, trudną do zauważenia gwiazdką, dokładnie w jednej linii z punktem skoku. Jeszcze dwa takie przemieszczenia i dotarliby do obłoku Oorta miejscowego układu — sfery wypełnionej chmurami pyłu lodowego i jądrami drzemiących komet, która wyznacza granicę oddziaływania pola grawitacyjnego słońca. Zbliżali się z kierunku galaktycznej północy, daleko od płaszczyzny ekliptyki, aby uniknąć zdemaskowania.
Pomagała zaplanować tę misję. Wygłaszała swoje uwagi w sali pełnej wysokich rangą oficerów, którzy wyraźnie okazywali zdenerwowanie w jej towarzystwie. Ten syndrom dotykał coraz szersze grono ludzi w tajnej bazie wojskowej, w miarę jak postępowały jej prace.
Alkad dała Konfederacji całkiem nowy powód do strachu — coś, co pod względem siły rażenia dystansowało nawet antymaterię: pogromcę gwiazd. Świadomość tego w równym stopniu przygnębiała, co przerażała. Musiała pogodzić się z myślą, że po wojnie miliardy mieszkańców planet będą zerkać w gwiazdy w oczekiwaniu na moment, kiedy migoczące światełko zwane Omutą zgaśnie na nocnym niebie. Przypominając sobie jej imię — imię osoby przeklętej na wieki.
Wszystko dlatego, że w swej głupocie nie przywiązywałam wagi do błędów popełnianych w przeszłości. Podobnie jak ci wszyscy naiwni marzyciele na przestrzeni dziejów zamotani w swe kuszące, zgrabne równania, których prostota, wyodrębniona z chaosu elegancja, nie daje wyobrażenia o perfidnych, krwawych zastosowaniach, będących ich końcowym urzeczywistnieniem. Jakbyśmy nie mieli dość broni. Nic jednak nie zmieni ludzkiej natury, zawsze chcemy wybić się ponad innych, powiększyć trwogę o kolejny stopień. Tylko po co?
Trzysta osiemdziesiąt siedem dorad: ogromnych asteroid o wnętrzach wypełnionych niemal czystym metalem. Krążyły wokół czerwonego karła dwadzieścia lat świetlnych od Garissy i dwadzieścia dziewięć od Omuty. Statki zwiadowcze z obydwu zamieszkanych układów natknęły się na nie prawie równocześnie. Nikt nigdy się nie dowie, kto rzeczywiście był pierwszy. Oba rządy uznały je za swoją własność: bogactwo nagromadzone w samotnych bryłach metalu stanowiłoby nie lada gratkę dla planety, której przedsiębiorstwa dałyby sobie radę z urobkiem tak wielkiej ilości rudy.
Początkowo zdarzały się drobne zatargi, dochodziło do incydentów. Wysyłane ku doradom statki badawcze i poszukiwawcze padały ofiarą „piratów”. Konflikt, którego nie dało się uniknąć, przybierał na sile. Już nie tylko statkom groziło niebezpieczeństwo, ale też ich macierzystym portom na asteroidach. Z czasem zbyt dużą pokusą okazały się miejscowe zakłady przemysłowe.
Zgromadzenie Ogólne Konfederacji podjęło próbę mediacji, jednak nadaremnie.
Obie strony wezwały pod broń wszystkie swoje rezerwy. Zaczął się werbunek niezależnych przewoźników wraz z ich szybkimi okrętami wyposażonymi w wyrzutnie os bojowych. Aż wreszcie, przed miesiącem, Omutanie użyli bomby z ładunkiem antymaterii przeciwko osiedlu przemysłowemu na jednej z asteroid w układzie Garissy. Zginęło pięćdziesiąt sześć tysięcy ludzi, kiedy pękła kopuła biosfery i zostali wyssani w przestrzeń. Ci, co ocaleli — osiemnaście tysięcy cierpiących z powodu zgniecionych i napełnionych wodą płuc, raptownej dekompresji naczyń włoskowatych i obrażeń skóry — postawili na nogi całą służbę medyczną planety. Ponad siedem tysięcy poszkodowanych odesłano na dysponujący trzema tysiącami łóżek wydział medycyny uniwersytetu.
Alkad miała okazję zobaczyć zamęt i ogrom bólu; jęki i rzężenia zdawały się nie mieć końca.
I oto wybiła godzina zemsty. Wszyscy bowiem wiedzieli, że następnym etapem będzie bombardowanie planety. Alkad Mzu, zgoła nieoczekiwanie, odkryła w sobie skłonność do skrajnego szowinizmu, który wyparł akademicką powściągliwość, jaką dotąd kierowała się w życiu. Grożono przecież jej światu.
Jedyną skuteczną metodą obrony mógł być atak na Omutę, i to atak totalny. Dowództwo Floty poparło jej działania, pełne hipotetycznych założeń, co w końcu doprowadziło do powstania sprawnego urządzenia.
„Chciałbym coś zrobić, żebyś nie musiała się tak zamartwiać” — powiedział Peter w dniu odlotu, kiedy oboje oczekiwali w mesie oficerskiej kosmodromu na podstawienie wahadłowca.
„A ty byś nie miał wyrzutów sumienia?” — burknęła z irytacją.
Nie miała ochoty na rozmowę, ale nie chciała też milczeć.
„Owszem, choć mniejsze niż ty. Obwiniasz się za cały ten konflikt. A nie powinnaś. Tobie i mnie, nam wszystkim, każdemu mieszkańcowi tej planety taki los przypadł po prostu w udziale”.
„Ciekawe, ilu despotów i wodzów żądnych łupu wypowiedziało już podobne słowa?”
Udało mu się przybrać minę po części smutną, po części współczującą.
Alkad ujęła jego dłoń z uczuciem ulgi.
„Tak czy inaczej, dziękuję, że ze mną lecisz. Wątpię, czy zniosłabym sama obecność tych żołnierzy”.
„Wszystko pójdzie dobrze, zobaczysz — rzekł cicho. — Rząd nie wyjawi żadnych szczegółów, a zwłaszcza nazwiska wynalazcy”.
„To znaczy, że będę mogła spokojnie wrócić do pracy? — zapytała z goryczą w głosie. — Jakby nigdy nic?” — Wiedziała, że to niemożliwe. Agencje wywiadowcze działające z ramienia połowy rządów w Konfederacji dowiedzą się, kim jest, o ile już nie wiedziały. O jej losie nie zadecyduje byle minister na niewiele znaczącej politycznie Garissie.
„»Nic«to za dużo powiedziane — odparł. — Ale uniwersytet przetrwa. Studenci. Przecież dla nich żyjemy, prawda? Musimy to wszystko ochronić, wywiązać się z naszego prawdziwego powołania”.
„Tak — rzekła, jakby ten argument przesądzał sprawę. Wyjrzała przez okno. Przebywali blisko równika, gdzie słońce Garissy powlekało niebo nieskazitelną bielą. — Mają tam teraz październik. W kampusie ludzie brną po kolana w pierzynkach. Zawsze uważałam, że to cholernie kłopotliwe nasiona. Komu przyszło do głowy zakładać rdzennie afrykańską kolonię na świecie, który w trzech czwartych znajduje się w strefie umiarkowanej?”
„Ejże, nikt już dzisiaj nie twierdzi, że musi nam być najlepiej w tropikalnym piekle, ten mit dawno się zestarzał. Liczy się tylko nasza społeczność. Poza tym lubię zimę. A ty byś się nie wściekała, gdyby i tam przez okrągły rok panowały tak dokuczliwe upały?”
„Racja”. Zaśmiała się półgębkiem.
Westchnął, patrząc na nią uważnie.
„Alkad, naszym celem nie jest sama Omuta, ale ich gwiazda. Będą mieli szansę. Dużą szansę”.
„Na Omucie mieszka siedemdziesiąt pięć milionów ludzi. Zabraknie im światła i ciepła”.
„Konfederacja pomoże. Do diabła, kiedy Wielkie Rozproszenie osiągało pułap, deportowano z Ziemi ponad dziesięć milionów ludzi tygodniowo”.
„Tamte wielkie statki kolonizacyjne wyszły już z użycia”.
„Nawet dzisiaj Rząd Centralny na Ziemi co tydzień daje kopa milionowi ludzi. Nie zapominaj też o tysiącach wojskowych transportowców. To się da zrobić”.
Pokiwała głową w milczeniu, zdając sobie sprawę z beznadziejności całej sytuacji. Konfederacja nie zdołała nawet doprowadzić do podpisania porozumienia pokojowego między dwiema podrzędnymi planetami, kiedy tego chcieliśmy. Czy Zgromadzenie Ogólne jest w stanie skoordynować zbiórkę skąpo użyczanych środków od ośmiuset sześćdziesięciu autonomicznych układów słonecznych?
Promienie słońca wlewające się przez okno mesy przybrały mdły czerwony odcień i zaczęły gasnąć. Oszołomiona Alkad pomyślała, czy to aby nie sprawka „Alchemika”. Programy stymulacyjne pomagały jej otrząsnąć się z szoku. Uświadomiła sobie, że znajduje się w stanie nieważkości, a kabina tonie w wątłej różowawej poświacie lampek alarmowych. Wokół niej unosili się ludzie. Załoga „Beezlinga” szeptała przyciszonymi, stroskanymi głosami. Coś ciepłego i wilgotnego przywarło do jej policzka.
Uniosła instynktownie rękę. W jej polu widzenia przepływał rój połyskujących w świetle ciemnych plamek. Krew!
— Peter? — Miała wrażenie, że krzyczy, lecz jej głos był prawie niesłyszalny. — Peter!
— Spokojnie, spokojnie — odezwał się jeden z członków załogi. Menzul? Chwycił ją za ramiona, aby nie uderzyła o coś w ciasnej przestrzeni.
Dostrzegła Petera. Wisiało nad nim dwóch członków załogi.
Całą twarz miał obłożoną nanoopatrunkiem, przypominającym grubą zieloną warstwę polietylenu.
— Matko miłosierna!
— Wyliże się — uspokoił ją szybko Menzul. — Mogło być gorzej. Pakiet opatrunkowy da sobie z tym radę.
— Co się właściwie stało?
— Dopadł nas dywizjon czarnych jastrzębi. Eksplozja antymaterii wyrąbała dziurę w kadłubie. Dostaliśmy mocno po dupie.
— Co z „Alchemikiem”?
Menzul wzruszył beznamiętnie ramionami.
— W jednym kawałku. Chociaż to teraz bez znaczenia.
— Jak to? — Mimo że zadała to pytanie, wcale nie chciała poznać odpowiedzi.
— Przez tę dziurę w kadłubie straciliśmy trzydzieści procent węzłów modelujących. Jesteśmy okrętem wojennym, możemy skoczyć przy dziesięcioprocentowym ubytku, ale trzydzieści procent… Ugrzęźliśmy na dobre. Siedem lat świetlnych od najbliższego zamieszkanego układu.
W tym czasie znajdowali się dokładnie trzydzieści sześć i pół lat świetlnych od Garissy, ich ojczystej gwiazdy typu G3. Gdyby skierowali ocalałe czujniki optyczne „Beezlinga” na nikłe, mrugające w oddali diamentowe światełko i gdyby te czujniki miały wystarczającą zdolność rozdzielczą, to po trzydziestu sześciu latach, sześciu miesiącach i dwóch dniach zobaczyliby krótkotrwały rozbłysk obserwowanego punktu — znak, że omutańskie okręty najemnicze zrzuciły na ich rodzimą planetę piętnaście bomb z ładunkiem antymaterii. Siła każdej z nich odpowiadała w przybliżeniu uderzeniu meteorytu, który zmiótł niegdyś dinozaury z powierzchni Ziemi. Atmosfera Garissy uległa nieodwracalnym zniszczeniom. Zerwały się potężne huragany, zdolne pustoszyć świat przez wiele tysiącleci. Same w sobie nie niosły jeszcze zagłady; na Ziemi od z górą pięciu wieków zamknięte arkologie chroniły ludzi przed zabójczym klimatem rozregulowanym wskutek efektu cieplarnianego. Jednak w odróżnieniu od uderzenia meteorytu, gdzie uwolniona energia ma charakter czysto termiczny, bomby wyemitowały ilość promieniowania porównywalną z niewielkim rozbłyskiem słonecznym. Radioaktywny opad, jaki w ciągu ośmiu godzin rozniosły po planecie szalejące burze, zniszczył wszelkie formy życia. Po dwóch miesiącach zginęły ostatnie organizmy.